Podjazd z Tatrzańskiej Kotliny, 22 czerwca, 22:30. Jarka ciągle nie ma. Przejeżdża jeden, potem następny zawodnik, którzy byli za nim. W końcu widać jego powoli zbliżające się światło i słychać bluzgi. Złapał drugą gumę. Znowu tylną.
* * * * *
Slanická Osada, 22 czerwca, 15:10. – Wszystkie torby i plecaki już są w fordzie? – pyta Jarek. W jego głosie słychać lekką przedstartową nerwówkę. – Wszystko jest w fordzie – odpowiadam z kanapy – nawet miód. Wiesz, co to jest miód w fordzie? – Nie chcę teraz żadnych zagadek ani półsłówek, daj mi spokój – odburkuje – zbierajmy się.
47 pomarańczowych czepków
Ubrany w piankę, czepek i klapki, wychodzi z pensjonatu i podąża na przystań, a ja z nim. Konrad i Seba z ekipy Michała jeszcze siedzą przy stoliku na zewnątrz i kończą obiad. Po nocnej burzy ciągle wieje wiatr i się mocno ochłodziło, ale w sumie jest znośnie. Jarek już wczoraj sobie ustalił nawigację na lewy stok zalesionego wzgórza, bo pomarańczowego baneru Hardej przez długi czas z wody nie będzie widać.
O 15:45 stateczek wywozi 47 czepków w pomarańczowych barwach Hardej na środek jeziora koło wysepki. Załogom pozostaje udać się samochodami, z rowerami w bagażnikach, na metę pływackiego etapu do Ústia nad Priehradou.
Zawodnicy rozpelzają się po całej szerokości Jeziora Orawskiego, ale mimo fal i bocznego wiatru, pierwsi pokonują te 5 km w wodzie poniżej półtorej godziny. Nasz Michał dopływa dziesiąty, jak przecinak. Jarek zjawia się zgodnie z planem po niecałych dwóch godzinach. Wygląda na niezbyt zmęczonego, humor mu dopisuje, szybko się przebiera i wskakuje na rower. Teraz się zaczyna moja odpowiedzialność i już mam tremę, jakbym sam w tym startował.
Zęby i gumy
Jarek spokojnie pokonuje kilka krókich, sztywnych podjazdów po drodze do polskiej granicy i Chochołowa. Często mijam innych kolarzy i ich supporty w samochodach, pozdrawiamy się, co kilka kilometrów się zatrzymuję. Mój zawodnik jest wyjątkowo mało wymagający. Macha tylko ręką, że wszystko w porządku.
Nawet na długim i mega stromym Zębie, znanym z Tour de Pologne, niczego ode mnie nie chce. Udaje mi się tam zrobić trochę zdjęć w ciepłym oświetleniu zachodzacego słońca. Właśnie przechodzą krowy, dodając ujęciom sielskiego klimatu.
Spotykam też ekipę łemkowskiego Krzyśka w firmowym furgonie. Chłopak kiedyś trochę trenował pływanie, ale Hardą wybrał na swój triathlonowy debiut. Tylko wariaci są coś warci...
W Poroninie, a dokładniej w Cipkach, przez roboty drogowe zawodnicy muszą przenieść rowery przez tory kolejowe. Załogi mają dłuższy objazd, który trzeba było samodzielnie wykminić. Za tym orientacyjnym odcinkiem specjalnym robimy z Jarkiem pierwszą lotną wymianę bidonów z izotonikiem i elektrolitami.
Wjeżdżam na Głodówkę – następny długi podjazd – by tam poczekać na mojego zawodnika. Dzwoni telefon, to Jarek. Guma! Błyskawiczny powrót przez całą Bukowinę, wyjmuję dużą pompkę, dętkę już zdążył wyjąć, zakładamy nową, ruszamy.
Żwirek kręci z Muchomorkiem
Na górze znów tylko macha ręką. Zapada zmierzch. Wyjeżdżam przed niego, by na serpentynach w dół do Łysej Polany pilotować go tylnymi światłami i zobaczyć, jak ten patent zagra. Asfalt jest mokry po deszczu, więc zjeżdża bardzo czujnie. Tuż za granicą, przy wciąż otwartym słowackim monopolu, robimy pit-stop na założenie kurtki i rękawiczek, bo na zjeździe się zmarzło.
Na Zdziarskiej Przełęczy zatrzymujemy się razem z dziewczynami z supportu Klaudii, która od początku mniej więcej razem kręci z Jarkiem. Czy też, żeby uniknąć dwuznaczności – hmm – pedałuje. Na zjeździe, już w zupełnej ciemności, tym razem doświetlam Jarka z tyłu. Takie rozwiązanie nam lepiej zagra i będziemy je stosować przez całą noc.
Klaudia to jedna z trzech dziewczyn na tegoroczej HardejSuce i jedyna, która ją skończy. Rok temu zmieściła się równo w 30-godzinnym limicie i teraz chce poprawić czas. Mimo wydarzeń, które rozpoczną się za kilka godzin, zrobi to z ponad półgodzinnym zapasem.
Na podjeździe z Tatrzańskiej Kotliny Jarka ciągle nie ma. Przejeżdża jeden, potem następny zawodnik, którzy byli za nim. W końcu widać jego powoli zbliżające się światło i słychać bluzgi. Złapał drugą gumę. Znowu tylną. Szybko ją zdejmujemy. Zatrzymuje się jakiś inny support, by nam pomóc, więc wymiana idzie błyskawicznie. Jeden z tamtej załogi przejeżdża palcem przez wnętrze opony i wywala jakieś drobne kamyki, które mogły być przyczyną obu gum. Dzięki, dobry człowieku! Już więcej zapasów nie mieliśmy.
Zawodnik jest wciąż prawie bezobsługowy, nie marudzi, i z wyjątkiem chwili wkurzenia przy drugiej gumie, jest spokojny niczym wagon buddyjskich mnichów. Na łagodnym, ale niemożliwie długim podjeździe z Łomnicy przez Smokowce do Szczyrbskiego Jeziora już dobrze rozpoznaję poszczególnych napieraczy i ich ekipy. Dziewczyny z załogi Klaudii wcześniej mi powiedziały, że za to właśnie lubią atmosferę Hardej.
Mimo późnej pory, przyjaciele z drużyny wciąż do mnie dzwonią i piszą. Opowiadam im o dwóch pękniętych gumach Jarka. Kiedy mu później powiem o naszych niewybrednych żartach, tylko mu to poprawi humor.
Dziury i chmury
Gdzieś na długim zjeździe coś jakby Jarkowi spada z głowy. Czołówka, czy strącił gałąź? Ma jeszcze główną lampę na kierownicy. Chwila zawahania, jadę za nim, ale się zatrzymujemy. Jednak zgubił czołówkę. Znowu na jakiejś dziurze – chwilę wcześniej na innej zatrzęsło nim tak, że myślałem, że się wyglebi. Daję mu swoją, jedzie dalej, a ja wracam. Znalezienie zguby wymaga sokolego oka i zajmuje mi kilka minut. Muszę ostro depnąć gaz wypożyczonego focusa kombi, by go dorwać gdzieś w dole przed Podbańskiem, a może Przybyliną.
Sprawnie nawigujemy przez Liptowski Hradok i Mikulasz i zatrzymujemy się na gorący rosołek z termosu. Zaraz się zacznie najdłuższy i najcięższy podjazd do Zuberca.
Wjeżdżamy w chmurę i latają przelotne deszcze, ale Jarek się zupełnie nimi nie przejmuje, tylko spokojnie napiera pod górę. W połowie podjazdu daje mi główną lampę, bym ją podładował z powerbanku. Bierze ją z powrotem na szczycie, gdzie dobry humor wciąż go nie opuszcza. Zjazd jest śliski, ale w asyście świateł samochodu pokonuje go spokojnie.
Do naszego kraju wjeżdżamy wraz z innym kolarzem i jego supportem. Pod koniec obaj z Jarkiem mocno depczą i rozwijają imponującą prędkość, choć trzymają się przepisów i nie robią sobie nawzajem tunelu powietrznego. O 5:31 mój zawodnik przybywa na Siwą Polanę w Dolinie Chochołowskiej. Michał był tu dużo wcześniej, ale wyruszył dopiero przed chwilą po ponad godzinnej drzemce w samochodzie. Uprzedzając fakty – do mety w Morskim Oku dotrze półtorej godziny przed limitem.
Harda pokazuje kły
Picie, żarcie i uparcie... Jarek twierdzi, że tak jak chciał wcześniej, aż do Murowańca ciśnie sam. Ja mam zgodnie z planem jechać do Palenicy i wyjść mu tam naprzeciw, by z nim zrobić ostatni etap przez Krzyżne i Piątkę do Moka. Mimo całej nocki za kółkiem, z moją wytrzymałością muła teraz w razie potrzeby byłbym w stanie przelecieć z nim przez Wołowiec, Jarząbczy i Starorobociański i z Iwaniackiej wrócić tu, gdzie teraz jesteśmy. Z drugiej strony zdrowy rozsądek podpowiada, że takie rozwiązanie logistyczne miałoby sens przy dwóch osobach w załodze – nocnym kierowcą i dziennym zającem na etap biegowy. Patent na przyszły rok?
Jarek wychodząc z przepaku zdaje sobie sprawę, jakie warunki czyhają wysoko na grani. Wszelkie prognozy wskazują temperaturę poniżej zera, śnieg i wiatr. Ubrany jest odpowiednio. Zdejmuję przednie koło i ładuję rower na tył forda...
Na stacji benzynowej za Rondem rozkładam siedzenie na krótką kimkę. Przed zaśnięciem piszę do Olgi, że możemy się tu spotkać na szybką kawkę. Półtorej godziny później budzi mnie jej odpowiedź. Za chwilę przychodzi z psem. Forek od razu podbiega się przywitać. – Ledwo stoisz na nogach – mówi Olga, jak tylko mnie widzi.
* * * * *
Palenica Białczańska, 23 czerwca, 11:30. Dojeżdżam na parking i widzę kilka smsów i nieodebranych połączeń. Wszyscy pytają o Jarka. Jego kropka... od kilku godzin stoi w Chochołowskiej. Sam zainteresowany odbiera telefon za drugą próbą. Podchodzi na Starorobociański, opowiada o pogodowym armageddonie, napiera bardzo wolno. Dzwonię do orgów – mają mu zresetować nadajnik, jak zejdzie do Ornaka.
Już wiem, że nie mam co się śpieszyć. Zanim ruszę w górę, przeczekuję falę deszczu. Wtedy przychodzi wiadomość o zmianie trasy – przez zimowe warunki Krzyżne jest wyłączone i alternatywna trasa ma prowadzić dołem przez Rówień Waksmundzką i dalej czerwonym przez Wodogrzmoty i szosą do Moka.
Cisnę najkrótszą drogą do Murowańca. Po chwilowym słońcu, jeszcze przed Rusinową dopada mnie deszcz ze śniegiem i gradem. Witamy w Tatrach na początku lata. Wyżej szlak zaczyna przypominać pewien znany bieg rozgrywany w październiku w Beskidzie Niskim. Błoto ponad kostki, ścieżką płyną potoki, na śliskich korzeniach i kamieniach można stracić zęby. Po drodze spotykam czołówkę Hardej z miejsc 3-7. Do schroniska docieram przemoczony i zziębnięty po dwóch i pół godzinach.
Tam już jest Ewa z supportu Michała, jak i kilka innych wcześniej spotkanych załóg. – Weź się prześpij – mówi mi Ewa widząc, jak prawie odpływam przy stole. – Gdzie? – pytam retorycznie w odpowiedzi. Zamiast tego próbuję się rozgrzać obiadem. Jarek łapie zasięg gdzieś na podejściu i dzwoni. Etap do Ornaka zajął mu niemożliwie długo, chyba osiem godzin. Dopiero stamtąd wyszedł i ciśnie na Ciemniak. Urywa rozmowę, nie ma ochoty dłużej gadać. Później będę rozkminiał, czy nie powinienem był mu wtedy wyjść naprzeciw na grań. Ale tu i tak szybko cisnął – co miał stracić, to stracił przed Ornakiem.
Kropka Jarka zawiesza się na Kopie Kondrackiej. Pozostaje czekać, bo na tym etapie już wiele więcej nie pomogę. Do jadalni wchodzą kolejni zawodnicy. Po 18:00 Jarek dzwoni, że już jest na Kasprowym. Przypomina mi się, jak trzy lata temu z obłędem w oczach goniłem tam limit na Biegu Granią Tatr. Teraz limit w Murowańcu jest przedłużony z 18:30 do 19:00. Za oknem pada grad na przemian z deszczem. W kuchni proszę o wrzątek do zalania makaronu i przygotowuję się do wyjścia, bo pewnie będzie chciał od razu napierać dalej.
Nawet nie wchodzi do schroniska, odhacza się u organizatorów, szamie kluchy w locie i zarządza wymarsz. Krótko opowiada o zimie na grani. Z Ornaku do Murowańca jednak ścisnął poślad i poleciał w trochę ponad cztery godziny. Nie wierzy w dotarcie do Moka w limicie na 22:00, ale ma cel, by w ogóle osiągnąć metę.
Początek to więcej podejść, niż zbiegów. Jarek ciśnie na ile może, ale w tym błocie widać, że już swoje przeszedł. Dla niego to już 28 godzin napierania w ten czy inny sposób. Poganiam go jak mogę, często wyskakując przed niego. Przez błoto lecimy na dzika, mocząc nogi powyżej kostek.
Rówień Waksmundzka i skręt w czerwony szlak wcale nie oznaczają końca podejść. Do potoku jest w dół, ale dalej czeka jeszcze jedna solidna sztajcha. Zbiegać zbyt szybko też nie jest w stanie. Na 30 godzin nie ma już żadnych szans, ale robimy co się da, by ograniczyć straty. Wreszcie w dole widać szosę.
Idziemy pod górę szybkim marszem we mgle, potem w coraz mocniej lejącym deszczu. Zapalamy czołówki. Co jakiś czas spotykamy schodzących ludzi z obsługi Hardej. Po drodze ogarniam nam telefonicznie spanie w Kościelisku, co wymaga uruchomienia kilkorga znajomych. – Już mi wszystko jedno, czy będę sklasyfikowany, czy nie – oznajmia beznamiętnie Jarek. Wiem tyle, że dał z siebie więcej niż wszystko.
Przed schronisko w Morskim Oku docieramy w totalnej zlewie tuż przed 22:30. Meta ciągle na nas czeka, a na niej organizator z wolontariuszami. – Jakby to ode mnie zależało, to byśmy cię sklasyfikowali – mówi do Jarka – ale wtedy by mogły być z kłopoty, bo mamy narzucony taki a nie inny limit... ale najważniejsze, że tu dotarłeś, i tego ci serdecznie gratuluję!
– Chłopaku, zrobiłeś to – tylko tyle mogę dodać od siebie.
* * * * *
Chabówka, 24 czerwca, 14:00. – Już sobie wszystko poukładałem w głowie – odzywa się Jarek, kiedy się zatrzymujemy w przydrożnej knajpce na obiad. – Jest dobrze, zremisowałem z Hardą Suką. Trochę z nią poflirtowałem, a to czasem lepsze, niż całkowite ujarzmienie.
– Za rok wracam – ciągnie temat – i mam nadzieję, że znowu mogę na ciebie liczyć. A za dwa lata potrenujesz pływanie i sam to pociśniesz. Będę twoim supportem. – Wiesz już, co to jest miód w fordzie? – odpowiadam wymijająco.
* * * * *
Wkrótce rozmowa z Jarkiem Felińskim, finiszerem alpejskich 300-kilometrowych wyryp TdG i PTL i najstarszym w historii HardejSuki zawodnikiem, który dotarł do jej mety.
Kamil Weinberg