Warszawianin Jakub Wiśniewski był jednym z głównych, jeśli nie kandydatem numer jeden do zwycięstwa w drugiej edycji Wings for Life World Run. Ostatecznie rywalizację w Poznaniu skończył na dobrym, acz niesatysfakcjonującym go 5. miejscu. Pokonał w sumie 56 km i 12 metrów. Co zaważyło na wyniku? Jak ucieka się przed lotną metą? Czym Wings for Life różni się od typowych biegów ultra? Zapytaliśmy
Kuba - miałeś wygrać ten bieg. Jaki miałeś plan na ten start?
Jakub Wiśniewski: Plan był ambitny, ale realny. Zamierzałem przebiec ok. 65 km. Przed startem wydawało mi się, że taki rezultat jest osiągalny. Musiałem się trzymać tempo lekko poniżej 4 min./km. Przygotowywałem się też trochę pod ten start. Nie były to długie przygotowania, ale zawsze staram się profesjonalnie podchodzić do każdej imprezy. Trasa, pogoda i moje siły, zweryfikowały plany dosyć stanowczo.
Jak wyglądały Twoje zmagania na trasie i z trasą?
Do 40. kilometra biegłem w zakładanym przeze mnie czasie. Maraton pokonałem w okolicach 2:48:00. Jednak na 44. kilometrze, czyli dosyć wcześnie zaczęły łapać mnie skurcze. Nie chce się tłumaczyć, ale tak jest, że nie da się wszystkiego przewidzieć. Tym bardziej na dystansie ultra. Wydawało mi się, iż jestem przygotowany na wymagającą pogodę a w porównaniu z konkurentami wypadłem słabiej.
Formuła imprezy nie pozwala człapać, tylko trzeba trzymać tempo, bo meta goni. Jest to dobre wyzwanie dla osób, które chcą pobiec na miarę swoich możliwości, a nie tylko pokonać dany dystans. Dla mnie maksimum okazało się być na 56 kilometrze. Uważam, że to słaby wynik.
Od początku nie trzymałeś się prowadzącej trójki z Bartkiem Olszewskim, Tomaszem Walerowiczem i Wojtkiem Kopciem. Skąd taka taktyka?
Myślę, że taktyka była dobra. Wyliczyłem wszystko na długie utrzymanie tempa i nie robienie zapasów w pierwszej części dystansu. Już po pierwszym kilometrze odpuściłem prowadzącą grupę, tym bardziej, że do przodu wypalił jeszcze Piotr Kuryło…
No właśnie zapomnieliśmy trochę o naszym ultramaratończyku, który zszedł z trasy po ok. 10 km. Chyba oczekiwania co do niego były większe?
Nie wiem co się stało. Trzeba o to zapytać samego Piotra Kuryło. Jest to postać niezwykle barwna, jako jedyny z czołówki biegu ma przeszłość ultramaratońską. Jeżeli więc zaczyna tak szybko zmagania i po 11 km je kończy, to chyba musi to sam przemyśleć. Zresztą pan Piotr odpowiedziałby najlepiej czy zamierzał w tempie 3:40 min./km biec przez 70 km...
Wróćmy do Twoich zmagań…
Po odpuszczeniu pierwszej grupy biegłem sam. Na ok. 15. kilometrze dogonił mnie Artur Jabłoński. Zaprzyjaźniliśmy się na tych zawodach. Bardzo go pozdrawiam, bo razem nam się dobrze biegło. Jednak mówiąc żartobliwie, trochę mnie zniszczył psychicznie w momencie gdy okazało się, że ma jeszcze siły na kolejne kilometry.
Później Artur zaczął gonić Wojtka Kopcia, a na mnie przyszedł termin jak na każdego uczestnika Wings for Life. Zacząłem biec po 4:40 min./km i przy każdej próbie przyspieszenia co jakiś czas łapały mnie skurcze w mięśniach dwugłowych. Kręgosłup i uda nie były dobrze przygotowane do tego biegu. Następnym razem poważniej przygotuję się jeśli chodzi o siłę. Dla mnie to była kluczowa sprawa. Wolniejszym tempem mógłbym jeszcze biec i biec przynajmniej z godzinę albo dwie. Problemem było przyspieszenie.
To uczucie gdy goni Cię meta, a nie Ty biegniesz do mety, faktycznie jest czymś specyficznym?
To fajne uczucie, bo każdy zmaga się z tym dystansem. Biegnąc ponad 2-3 godziny nie czerpie się już takiej przyjemności z biegu. Jest to bardziej ból niż radość. Zbliżająca się meta mnie i chyba każdemu biegaczowi dodała energii na jeszcze 2-3 minuty zmagań. Wykrzesałem z siebie więcej i z kilometr dosłownie uciekałem przed końcem. Na dłuższą metę już bym mecie nie uciekł (śmiech)
Zwycięzca, Bartek Olszewski, zaskoczył Cię swoim występem?
Bieg Bartka Olszewskiego zrobił na mnie duże wrażenie. Już mu gratulowałem, ale zrobię to raz jeszcze. Obiecałem mu, że wypiorę mu skarpetki jeśli do mnie dotrą w szczelnym opakowaniu. Czekam cały czas, gotowy z proszkiem do prania (śmiech). Jego rezultat zasługuje na uznanie, tym bardziej, że jest on biegaczem amatorem i pierwszy raz spróbował biegu na tak długim dystansie.
Masz za sobą doświadczenie z Biegu Rzeźnika, jesteś rekordzistą trasy (7:54.03). To duża różnica w sposobie biegu?
Spora. Podczas Rzeźnika niby też się liczy przygotowanie siłowe, ale w mojej opinii podczas terenowych biegów ultra organizm jest wszechstronnie obciążany. Raz jest bieg, raz podbieg, później rozluźnienie. Natomiast w takim biegu ultra jak Wings For Life na dosyć płaskiej trasie aparat ruchu działa w określonym zakresie. To jest dla niego większe wyzwanie w momencie, gdy trzeba trzymać odpowiedni rytm na dłuższym dystansie. Mięśnie, które bolą na pierwszym etapie biegu z czasem zaczynają boleć coraz bardziej. Oczywiście można się zatrzymać i nikt za to nie strzela po nogach, ale utrzymanie się biegu to zupełnie inne wyzwanie niż w biegach górskich.
Nie ma co oszukiwać - w górskich ultra zawodnicy długo maszerują. Długo w odniesieniu do czasu biegu. Podczas wspomnianego przez Ciebie Biegu Rzeźnika, na prawie 8 godzin, w które pokonaliśmy trasę wspólnie z Przemkiem Sobczykiem, w sumie uzbierałoby się Nam od jednej do półtorej godziny marszu pod górę. Na Wings For Life przeszedłem ok. 100 metrów w ostatniej fazie już na punktach odżywczych.
Obserwując progres wyników osiąganych w Polsce, czy uważasz, że w przyszłym roku w Wings fo Life World Run może wystartować jeszcze więcej znanych zawodników, którzy pokuszą się o atak na wynik Bartka Olszewskiego – 73,46 km? Rok temu zwycięzca Grzegorz Urbańczyk przebiegł 49,080 km...
Myślę, że zainteresowanych startem w tej imprezie może być jeszcze więcej dobrych biegaczy. Obsada może być mocna i będzie pewnie rekord frekwencji. Osoby, które śledziły transmisję telewizyjną mogą nabrać chęci, żeby tu wystartować. Nie ma póki co drugiej takiej imprezy na świecie. Z tego co wiem, w przyszłym roku mają być jeszcze dodatkowe atrakcje.
Rozmawiał Robert Zakrzewski
fot. Wings for Life / Bieg Rzeźnika / facebook Dream Run