„Mój przyjaciel Ketonal”. Sahara Daniela Lewczuka

  • Festiwal biegowy

Sahara Race, Daniel Lewczuk

W lutym Daniel Lewczuk, wraz z trójką dużo bardziej doświadczonych kolegów z teamu 4 Deserts Polska, ukończył słynny Sahara Race – pierwszą „lewę” tego pustynnego cyklu. Po powrocie do kraju opowiedział naszemu portalowi szczegółowo o swoich przygotowaniach do imprezy i 6-dniowych zmaganiach z pustynią. Ale przede wszystkim o walce z własnymi słabościami na pustynnych bezdrożach. Z każdą kolejną minutą rozmowy potwierdzał nasze przypuszczenia, że to, co zrobił, było czystym szaleństwem. Ale i aktem heroizmu. Potrzebnym czy nie – sami oceńcie. I zdecydujcie, czy kiedyś zechcecie pójść w jego ślady.

Jak długo Pan biega?

Chyba lepiej będzie jak odpowiem na pytanie – „od kiedy się ruszam” (śmiech). Jakieś 18 miesięcy temu powiedziałem sobie, że nadszedł czas, by trochę się znów poruszać. Zatęskniłem za ruchem, za sportem, za duchem walki, za współzawodnictwem, adrenaliną, za wspomnieniami młodości i aktywności sportowej.

Jakie były pana pierwsze kroki po powrocie do aktywności?  

Zacząłem tradycyjnie. Od kilometra joggingu, później dwóch, później 5km, 10km, 15km i postanowiłem spróbować „połówki”. Niespełna rok temu, 24 marca, wystartowałem w Półmaratonie Warszawskim. Nie pamiętam dokładnie miejsca, ale uplasowałem się gdzieś w połowie stawki. Cieszyłem się, że ukończyłem tę imprezę.

To był pana pierwszy start w imprezie masowej?

To było absolutnie nowe dla mnie doświadczenie. Biegłem w tłumie ludzi, zachwycony atmosferą, wszechogarniającym tupotem.

Jakie sportowe wrażenia wyniósł pan z imprezy?

To była dla mnie lekcja pokory. Na 12. kilometrze wyprzedziła mnie przepiękna dziewczyna, której nie mogłem dogonić, mimo że męska duma krzyczała „nie daj się”. Swoje apogeum przeżyłem na 17. kilometrze, gdy wyprzedził mnie pan, który miał grubo powyżej 70 lat. Masakra. Poznałem swoje miejsce w szeregu. Przede mną była długa droga….

Czyli Sahara Race był dla pana dopiero pierwszym biegiem powyżej dystansu półmaratońskiego? 

To prawda. W zasadzie 21 km przebiegłem tylko trzy razy w życiu. Na treningu, na Półmaratonie Warszawskim, a później, we wrześniu, na Ironmanie 70.3 w Austrii.

Skąd w ogóle wziął się pomysł, by z takim doświadczeniem biegowym podjąć aż tak trudne zadanie?

Pierwszy raz o Sahara Race usłyszałem w 2009 roku od swojego serdecznego kolegi, Kanadyjczyka, Stefana Danisa. Opowiedział mi o doświadczeniach z Gobi. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Później kolega ukończył jeszcze Atacamę i Saharę. Mam nadzieję spotkać Stefana i wspólnie z nim i innymi pokonać Antarktydę pod koniec tego roku.

Wracając do pomysłu - niestety operacja kolana odsunęła wiele moich planów i marzeń w czasie. Slajdy, zdjęcia z pustyni, opowieści jednak pozostały w mojej pamięci i często myślami do nich wracałem.

No i wrócił pan. Jerzy Skarżyński, który pomaga panom w przygotowaniach do 4 Deserts, chyba mocno puknął się w głowę, gdy usłyszał pana historię i zakładane cele na tę imprezę…

Cóż, wiele osób niedowierzało, mówiło mi wprost - „nie dasz rady”. Nie ma szans by taki, gość jak ja ukończył taki bieg. Słyszałem to od ludzi w klubie, w którym trenuję, od bliskich i dalszych znajomych. Ale część też wierzyła i trzymała kciuki. Wiedzieli po co i dlaczego to robię. Jestem wdzięczny i jednej i drugiej grupie. Jedni działali na mnie jak płachta na byka, tych drugich nie chciałem zawieźć.

A zrobiłem to, bo po ukończeniu Ironmana 70.3 zdałem sobie sprawę, że niektórzy ludzie, mają Ironmana czy wyzwania ultra w codziennym życiu. Jakiś czas temu poznałem rodzinę Blanki i samą Blanke. Postanowiłem pomóc w ich ultra zmaganiach ufając, że wspólnie z nimi będziemy świętować osiągnięcie celu (dowiedz się więcej).

Jak przygotowywał się Pan do startu?

Od wspomnianego Stefana otrzymałem plan treningowy na jakieś 2,5 miesiąca przed startem. Z jednej strony był prosty, z drugiej wymagający dyscypliny i poświęcenia sporej ilości czasu. A tu zima, zimno, ciemno. Trzeba było wstawać 4:45 - 5:00. Załatwiałem domowe obowiązki, wyjeżdżałem z domu o 6:20 by o 7:00 móc rozpocząć trening. Głównie bieżnia. Mieszkam obok lasu. Super warunki do treningu, tylko w lato. Próbowałem biec z „czołówką”, po śniegu, ale zdałem sobie sprawę, że jeżeli zwichnę sobie kostkę, mogę nie stawić się na starcie Sahara Race.

A więc bieżnia…

Zacząłem biegać wg. Planu. Udawało mi się prawie sprostać dystansom biegów, gorzej wychodziły mi marsze. Po prostu nie miałem czasu, by chodzić przez 2 – 3 godziny dziennie. Zwiększałem wagę plecaka. Ostatni miesiąc biegałem z 9 kg ciężaru. Założenie było takie: dojść na treningu do 50% wysiłku samego biegu ufając, że w trakcie imprezy głowa załatwi resztę i determinacja pomoże go ukończyć. Udało się.

Jak wyglądał pana trening w ujęciu jednostkowym?

Tak wyglądał mój plan:

Co najmniej raz w tygodniu mieliśmy też trening siłowy i crossfitowy. Miałem bazę treningową z przygotowań do połówki Ironmana we wrześniu.

Oczywiście, każdy z naszej czwórki (Marcin Żuk, Andrzej Gondek, Mariek Wikiera – red.) miał zupełnie inny program treningowy. Mamy inne doświadczenie biegowe, inna wagę, inne cele biegowe. Oni są biegaczami, ja absolutnym nowicjuszem. Andrzej z Markiem biegają od wielu lat, ukończyli nie tylko Maraton Piasków, ale też inne biegi ultra. Marcin przebiegł wcześniej 15 maratonów. Moje doświadczenie w stosunku do nich było znikome. Z drugiej strony czerpałem całymi łyżkami wiedzę i doświadczenie, jakim się ze mną dzielili. Jestem im bardzo za to wdzięczny.

Co pan czuł, wsiadając do samolotu do Jordanii? Wiedział Pan ze zrobił wszystko by właściwie przygotować się do imprezy?  Czy nagle przypomniał sobie, że o czymś zapomniał?

Byłem spokojny, refleksyjny. Parę miesięcy wcześniej, startując w Ironmanie 70.3, bardzo dziwnie zareagowałem przed startem. Nie mogłem spać 2 noce, nie miałem apetytu, w nocy się pociłem. Takiego siebie nie znałem. Później okazało się że była to reakcja stresowa. Tu mój trener i jego żona (dzięki Tomku i Paulino) okazali się niesamowici. W nocy pisałem im sms-y, że chyba się bardzo przeziębiłem. Po krótkiej wymianie sms-ów, podjąłem wyzwanie następnego ranka.  Zbyt poważnie potraktowałem start. Nie umiałem nawet się cieszyć scenerią, możliwością udziału w tym wspaniałym evencie. To trochę było w kategoriach: „to be or not to be”. Bez sensu. Ukończyłem w 6 godzin. W Jordanii postanowiłem nie dać się ponieść emocjom w tym przypadku. Nie ukrywam jednak, czułem się nieswojo. Wszystko było nowe. Miejsce, pustynia, podłoże, dystans… pytałem się, czy ściana przyjdzie na 30 km, czy później.

W Sahara Race taki dystans trzeba było pokonywać codziennie…

Ludzie przestrzegali mnie przed akumulacją zmęczenia po wysiłku dzień po dniu. Więc tak, zastanawiałem się mocno, czy dam radę po 160 km przebiec jeszcze 90 km jednego dnia. Niewiadoma i niewiedza mnie trochę spinała.

Starałem się nie przesadzać na treningach. Biegałem 10-15km dziennie minimum z 9kg w plecaku. Byłem już zmęczony monotonią treningu. Chciałem już wiedzieć po co to wszystko. Musiałem się pohamowywać, bo nie raz chciałem przebiec 20-30km dziennie, lub nawet zrobić maraton, by udowodnić… no właśnie. Komu? Komuś?

Pierwszy dzień w obozie

Sobie?

Stwierdziłem, że testem ma być pustynia. Tam mam dać z siebie ile mogę.

Cały ten projekt jest dla mnie jak studia MBA. Ciągle coś nowego. Biegi, triatlon, pływanie, jazda na rowerze szosowym, biegi w lesie, biegi w mieście. Jogging solo, biegi uliczne. Więc jakie ubranie, jaki sprzęt? A później wiedza - o regeneracji, odżywianiu, nawadnianiu, suplementach. Za dużo sodu, potasu, magnezu to źle. Za mało pastylek z solą też źle. Dlaczego, ile, co, jak? Ile potrzeba? Czy wystarczy? Chyba nadal czuję się jak nowicjusz, choć staram się braki szybko nadrabiać i ufam, że szybko się uczę.

Jedzenie, suplementy, batony, żele, elektrolity. Jaka jest odpowiednia ilość sodu, potasu, magnezu na litr wody lub na 10km? I lista postępowania w trakcie biegu. Wypracowałem prosty system. Że jak zmęczenie będzie brało górę, będę działał jak robot, systemowo. Każdy checkpoint co 10km był tego sprawdzianem.

Solidnie się przygotowałem i obliczyłem wszystko tyle razy, że nie było miejsca na błędy. Sprzęt był skompletowany, zarówno ten obowiązkowy, jak i parę rzeczy, które zabrałem ze sobą dodatkowo, np. karimatę.

Jak pan wspomina swoje pierwsze kilometry Sahara Race?  Pierwszy obóz po etapie?

Pierwsze kilometry spędziliśmy na pace jeep-a, który wywiózł nas do pierwszego obozu. Tam przywitali nas tubylcy, Beduini swoimi bębnami, tańcami, muzyką i śpiewem. Fajny klimat.

Wszyscy startujący byli zaskoczeni pogodą. Wieczorem było zimno i padało. Nie padało tam 160 dni. Beduińskie namioty przeciekały. Wszystko lało się do środka namiotu. Przemoczyliśmy śpiwory. Uratowały nas foliowe worki (BV bags), w które wsadziliśmy śpiwory. Udało się złapać trochę więcej ciepła. Całą noc na mnie lała się woda. Obudziłem się w kałuży wody. To był wstęp do świata przygody.

Przed startem byłem raczej spokojny. Marek opiekuńczo pilnował bym niczego nie zapomniał, Andrzej przed startem mało mówił. Koncentrował się. Rozumiałem to. Marcin, co chwilę coś załatwiał, gdzieś chodził, czegoś szukał. Ja sprawdzałem czy wszystko mam, czy plecak jest właściwie zapięty, by nic nie zgubić, nie urwać. Plecak ważył 11,8kg plus 2,5 litra wody.

Grupa 190 zawodników ustawiła się pod bannerem Sahara Race 2014. Trzy, dwa, jeden, go…. I krzycząc z radości wystartowaliśmy. Oprócz wolonatiuszy i obsługi, nie było innych kibiców.

Biegliśmy po piachu, w zasadzie takim żwirze piaskowym. Pierwsze 2-3km były relatywnie płaskie, później zaczął się delikatny podbieg. Obserwowałem, co robią inni. Jaka jest taktyka biegu. Gdzie biegną, jaką powierzchnie obierają. Czy biegną po śladach, czy po dziewiczej, nienaruszonej ziemi. Całą tą wiedzę asymilowałem w biegu.

Jak się pan czuł w roli zupełnego nowicjusza?

Naprawdę dobrze, biegłem spokojnie, w rytmie. Choć serce mi biło, adrenalina robiła swoje. Dobiegłem do pierwszego punktu kontrolnego. Pomyślałem sobie „fajnie, wszystko jest git, lecę dalej”. I pobiegłem kolejne kilometry. Punkt kontrolny 20km. Napełniłem bidony wodą, uzupełniłem elektrolity, napiłem się wody i izotoniku i naprzód.

Na dwudziestym którymś kilometrze był długi zbieg. Zbiegając, poczułem w lewym kolanie powoli narastający ból po zewnętrznej jego stronie. Biegłem dalej. Narastał, irytował mnie. Nie mogłem się doczekać, kiedy zbieg się skończy, by odciążyć kolano, ufając, że przestanę je czuć. Było coraz gorzej. Z trudem biegłem dalej… Na 26-28km nie byłem w stanie już wytrzymać bólu. Kulałem. Byłem wściekły. Piękne widoki, tyle godzin treningów, przygotowań, a ja nie mogę realizować planu. Ale cel miałem jeden: ukończyć w czasie Sahara Race. Więc tego dnia, zostało mi 12km, by zacząć regenerować ciało i dać kolanu odpocząć. Miałem nadzieję, że ból minie, że następnego dnia będę mógł się ścigać.

Na trzecim punkcie kontrolnym nieoczekiwanie spotkałem Marcina. Przepakowywał się, grzebał w plecaku. Byłem zaskoczony. Nie spodziewałem się, że go zobaczę na trasie. Myślałem, że zawsze będzie daleko z przodu. Ale cieszyłem się, że go spotkałem. Frustrację zamieniłem na dialog, by moją głowę okupować czymś innym niż ciągłą walką z bólem kolana.

Ostatnie 10km przeszliśmy w szybkim tempie. Było zimno. Padał deszcz. Byliśmy przemoknięci, zmęczeni. Nasze ręce były niepokojąco bardzo spuchnięte. Bałem się, że obrączka wstrzyma krwioobieg w palcu. Podobno z wysiłku. Tak twierdził Marcin.

Metę osiągnęliście razem?

Tak, po ponad 6 godzinach dotarliśmy na metę. Padnięci. A tam: zimno, obóz nie gotowy, namioty przeciekają, wszystko w wodzie. Organizatorzy walczyli, by zapewnić nam jakiekolwiek ciepło. Nie udawało się. W jednym namiocie rozpalone w beczce było drewno, które miało dać nam trochę ciepła. Kilkadziesiąt osób zebrało się tam szukając schronienia, ciepła, a niektórzy suszyli sobie przy ogniu rzeczy. Wszyscy czekaliśmy, by móc już odpocząć, zjeść coś ciepłego, trochę się ogrzać. To był priorytet.

Jaką przyjął pan strategię na imprezę – bieg, marsz, marszobieg?

Biegacze dzielili się w zasadzie na dwie grupy: tych z kijami i tych bez kijków. Ja przeszedłem z kijami tylko kilkadziesiąt kilometrów na treningach. To mało. Ale Marek sugerował, bym je wziął na trasę, on też ich w trakcie biegu używał. Zbawiennie dla mnie, posłuchałem się jego rady. Były mi niezbędne.

Tak jak wspomniałem, jak się nie znam lub nie mam doświadczenia, pytam. Szukałem odpowiedzi na to, czego nie wiedziałem. Zadawałem wielu osobom pytania. Nie bałem się ich pytać, nie wstydziłem. Byłem szczery, mówiłem, że to mój „pierwszy raz”. A tam było wielu mentorów, doświadczonych biegaczy i „ultrasów”.  Ku mojemu zaskoczeniu, oni chętnie dzielili się swoimi doświadczeniami bacznie obserwując jak sobie ten „żółtodziób” z Polski radzi.

Kto pyta nie błądzi. Dosłownie…

Szybko zauważyłem mądrość doświadczonych ludzi. Nie tracić energii na podbiegu (przed nami nadal 200km), zbiegać wszystko, co się da. A na płaskim, w zależności od doświadczenia: albo biec także wszystko, albo ćwiczyć marszobiegi, lub szybko iść. Na podejściach jeść i pić, na zbiegach wykorzystać, że ciało niesie w dół.

Cel był jeden: ukończyć Sahara Race. Każdego dnia starałem się myśleć tylko o tym, co mam do wykonania danego dnia. A dzień rozbijałem na punkty kontrolne (mniej więcej co 10km), a te jeszcze na połowę. Zawsze pomiędzy nimi był gdzieś znak „HALFWAY” (połowa dystansu – red.), czyli co ok. 5km. Biegnąć stawiałem sobie cele: do tego krzaka, do tamtego kamienia, do tamtej góry, a jak mogłem biec to by dogonić jego/ją przede mną albo po prostu do kolejnej chorągiewki, którymi był znaczony szlak biegu co 25-50m. Wszystko by nie myśleć o wysiłku, o zmęczeniu, trudzie, niewygodzie, ciężarze plecaka, nierównym podłożu, bólu…

… i kontuzji.

Przez niedzielny uraz kolana praktycznie cały poniedziałkowy dystans 35km musiałem pokonać spacerem lub marszobiegiem. Myślałem, że zwariuję. Choć tego drugiego nie było więcej niż 10%. Na 30. kilometrze sięgnąłem po Ketonal. 12 pastylek środków przeciwbólowych było obowiązkowe, organizator wymagał tego do startu. Nigdy wcześniej nie brałem pastylek przeciwbólowych. Na 30. kilometrze wziąłem pierwszą, drugą 8 km „później”. Gdybym tego nie zrobił, ból mógłby ze mną wygrać. Ale na mecie się zameldowałem. Ulga. Andrzej, Marek i Marcin wyszli mnie powitać na metę. Kurcze, ruszyło mnie to…

We wtorek rano bardzo kulałem. Bardzo. W nocy jeszcze, z trudem przekręcałem się w śpiworze z boku na bok. Nie mogłem ani zginać ani prostować nogi. Stwierdziłem: dobra, tak być może będzie. Tak być musi, że przebiegnę w bólu 230km. Trudno. Ale nie wycofam się, nie stanę. Zauważył mnie jeden Kanadyjczyk, jak z trudem chodziłem po obozie. Powiedziałem mu co się stało i co mnie boli. W ciągu sekundy odpowiedział: „ITBS”. Okazało się to być bardzo częstą kontuzją biegaczy, jedną z siedmiu najczęstszych, standardowych.

Werdykt: Syndrom traktu biodrowo-piszczelowego. Zdarza się często na zbiegach lub nierównych powierzchniach. Trafił w dziesiątkę. Wziął jedno z krzeseł polowych i jedną z nóg krzesła zaczął mi masować udo, biodro, łydkę, starał się „rozciągnąć mięśnie”. Bardzo bolało, ale pomogło. Na chwilę. Wystartowałem, biegłem. Po 2-3km znowu ból ze mną wygrywał. Chciałem krzyczeć ze złości. Ja przyjechałem tam, by biec, by się ścigać, by rywalizować. Nie chciałem stawać. Nie lubię chodzić. Nie chce. Chcę biec… Ludzie nie wyprzedzajcie mnie, bo oszaleje…. Przechodziłem roller-coaster emocji i myśli. Trzymać się strategii, skoncentrować na celu, czy się wściekać, frustrować, złościć i tracić energię?

Co pan wybrał?

To pierwsze. Powiedziałem sobie - maksymalnie dwa Ketonale dziennie. Ani to zdrowe (podobno na wątrobę), ani pożądane. Nie chciałem w ogóle tego brać. A ból nie dawał za wygraną. Czułem go każdego kroku, na podwyższeniach i zbiegach oraz nierównych powierzchniach szczególnie dawał mi w kość.

Przed pierwszym punktem kontrolnym: Ketonal numer jeden. Idę. Czekam na reakcję. Nic. 10 minut. Nie działa. 20 minut. Przestaje mnie kolano boleć. Idę szybko. Próbuję truchtać. Daję radę. Biegnę, biegnę, nie przestaję. Mijam ludzi. Krzyczę wreszcie mogę biec. Euforia. Wyprzedzam natychmiast kilkanaście osób. I biegłem ile miałem siły w nogach. Tamtego dnia 40km przebiegłem w 5h44min. Góra, dół, góra, dół. Tylko 11 minut za Marcinem. Andrzej i Marek od ponad godziny w obozie. W sumie na dwóch Ketonalach. Więc wiedziałem, że było nieźle, bo przecież Marcin jest o parę biegowych lat bardziej ode mnie doświadczony, waży 17kg mniej i przebiegł przecież wiele maratonów.

Jak mijały kolejne dni?

Środa – dylemat biec czy ograniczać energię na czwartkowe 90km. Ważne decyzje. Wystartowaliśmy z obozu o 8 rano. Bieg rozpoczął się od długiego zbiegu. Przebiegłem pierwsze 10km bez zatrzymania. Kolano. Więc znowu: Ketonal. Kolejne parę km za bardzo chciałem nadrobić stratę czasu i walkę z bólem kolana w dniach poprzednich. Biegłem ile miałem siły. Przekroczyłem „półmetek” pomiędzy 10 a 20km i ból kolana mnie zwyciężył. Nie mogłem dalej biec. Wkurzyłem się. Szybka decyzja. Ketonal numer dwa. Po 20 minutach znowu ulga. Więc jak tylko mogłem: podejścia wchodziłem, zbiegi starałem się zbiegać, płaskie odległości pokonywać marszobiegami.

Czwartek - 90km. Mnie się to w głowie nie mieściło. Abstrakcja. Jak ja to zrobię? Ale z drugiej strony pokonałem przez poprzednie 4 dni po 40km. Coś już wiem. Wiec tego dnia na pewno do 40km się doholuję. Na porannym briefingu byłem spięty, rozkojarzony. Wiedziałem, że gdzieś na trasie będzie punkt z ciepłą wodą by moc zjeść ciepły posiłek. Byłem pewien, że na 50km (ponad połową trasy). Zaczęło się. Większość zaczęła bardzo spokojnie. W przeciwieństwie do poprzednich dni, organizatorzy położyli szczególnie duży nacisk na bezpieczeństwo. Wbiegaliśmy do głębokiego wąwozu / kanionu, gdzie przez pierwsze 20km, w przypadku jakiegokolwiek wypadku, na pomoc trzeba byłoby było czekać 3-4h. Jedyna forma dotarcia to… wielbłąd. Ani quady, ani jeep, nic by tu nie pomogły. Więc jedyna opcja to wielbłąd, a później helikopterem do szpitala. Organizatorzy wymagali, byśmy obowiązkowo mieli co najmniej 2,5 litra wody, bo kolejny punkt nawodnienia będzie dopiero po 21. kilometrze.

Było tak, jak mówili?  

Tak. Wbiegaliśmy w dół do wąwozu. Trzeba było uważać na potencjalnie spadające skały. Do 30. kilometra trasy był zakaz używania słuchawek, iPodów. Miała być koncentracja. Niebezpieczeństwo groziło wielorakie. Dzięki mojemu przyjacielowi Ketonalowi, przekroczyłem trzeci checkpoint.

3km przed dotarciem do mety, na trasie spotkałem Victorię. Siedziała w cieniu. Zdziwiłem się. Wielokrotnie się przez poprzednie dni mijaliśmy. Do 20-25km byłem z reguły szybszy, później z gracją mnie wyprzedzała. Okazało się, że ból pleców przez niesienie przez 200km plecaka stał się nie do zniesienia. Złapałem ją za rękę, pociągnąłem i powiedziałem, że będę ją eskortował do kolejnego punktu kontrolnego. Później pokazałem jej, jaką technikę podpatrzyłem u Azjatów, którym udawało się radzić z ciężarem plecaka i bólem pleców, będąc relatywnie wątłej postury. Pomogło. Na 3 checkpoint’cie się rozstaliśmy. Victoria okazała się mieć ponad 50 lat. Wiele lat pracowała dla Pepsico, jako CTO (Chief Technology Officer – red.). Od niedawna pracuje ze start-upami w Stanfordzie.

Ciekawe, dlaczego pobiegła po pustyni…

(śmiech). Gdzieś między 30-40km zobaczyłem siedzącego na kamieniu Poula. Tego samego, który pomógł mi rozmasować mięśnie, by zmniejszyć ból kolana. Czułem, że muszę jakoś mu się odwdzięczyć. Ukończył 6 razy  Ironmana na pełnym dystansie, miał za sobą 100-milowe biegi. A tu siedział zgaszony. Wymieniliśmy parę zdań. Okazało się, że dwa dni praktycznie nie przyjmował pokarmu (mieliśmy specjalne jedzenie na biegi ultra). Brakowało mu kompletnie energii. Natychmiast postanowiłem pomóc. Oddałem mu batona i 2 żele energetyczne (ca. 400-500kcal). Chciał być sam. Więc uszanowałem to i ruszyłem do przodu. Niedługo później zgubiłem się w wąwozie. Zabłądziłem. Nie było śladów, by ktoś przede mną biegł. Dostrzegłem pierwsze oznaki mega zmęczenia. Dodałem więc sobie 2-3km do dystansu i straciłem 20-22min. Jak już odnalazłem drogę, w oddali zobaczyłem przede mną idącego powoli Poula. Ucieszyłem się. Ruszył. Mijając go, pozdrowiliśmy się, przybiliśmy piątkę, a ja biegłem dalej.

Na 40. kilometrze usiadłem na 10 minut. Chwilę później Poul zameldował się na punkcie kontrolnym. Sapaliśmy obok siebie siedząc w cieniu. Napełniłem bidony i ruszyłem. On został jeszcze chwile. Odchodząc widziałem tylko że do czwartego checkpointu zbliżał się Marcin. Przede mną tzw. Turkish Road (Turecka droga). Nie pamiętam szczegółów, ale chyba odcinek miał 8,8km oraz 1100m przewyższenia (tu Marcin jest mistrzem detali), gdzie kąt nachylenia dochodził, a być może niekiedy przekraczał 20%. Nigdy w życiu nie szedłem taką drogą. Kamienie, nierówno, stromo. 200km w nogach. Nawet lider biegu tego nie próbował podbiegać.

Ale chciał. Pan też chciał…

Pilnowałem zegarka. To jedyny dzień, kiedy włączyłem Garmina. Inaczej bateria by nie starczyła. I ponieważ Marcin mi codziennie przypominał, że jeszcze maratonu nie przebiegłem (bo odcinki były 40-35-40-40-90-5 km), to tego dnia wiedziałem że zrobię wreszcie te 42,195km. I gdzieś tam, mozolnie wchodząc na „tureckiej” drodze, widziałem Marcina paręset metrów za mną. Na kolejnym zakręcie góry pojawiał się i znikał. I tak ciągle. Ale jak mój zegarek przekroczył 42km i 195m, krzyknąłem „MARATON” (śmiech). Usłyszał, pozdrowił, pogratulował. Walczyliśmy pod górę dalej. Czy jestem już maratończykiem? Hmm…

Zauważyłem pierwsze niepokojące oznaki zmęczenia. Nie swojego, innych. Ślady wymiotów na drodze. Wysiłek zbierał swoje żniwa. Wiem, że na pewnym poziomie, organizm przestaje przyjmować jedzenie, później żeli, a później wody. A wtedy już jest bardzo źle.

Wspinając się na szczyt góry o trudnym do opisania widoku przy zachodzie słońca. Marzyłem, żeby pokonać tę piekielną drogę, by posilić organizm na kolejnym punkcie kontrolnym. Chciałem zjeść coś ciepłego, powoli robiło się chłodno, więc byłby to dobry moment, by się przebrać, włożyć bluzę, chwilę odpocząć. Widoki były niesamowite, zachód słońca bajeczny, widok z góry na dolinę przepiękny. Może o to chodziło? By doświadczać właśnie w taki sposób piękna. W bólu, zmęczeniu.

Nie ma róży bez kolców...

Checkpoint nr 5. Dotarłem. Szybko sobie zdałem sprawę, że popełniłem błąd. Nie byłem uważny na porannym briefingu. Słońce zachodziło. Szybko spadała temperatura. Zaczęło mi być zimno. Ze zmęczenia, od wysiłku, od braku jedzenia. Byliśmy już 10 godzin w ruchu, a ostatnie 10km pozbawiło mnie masy energii. Podejmowane decyzje były kluczowe. Jak szybko się ogarnąć, ile odpocząć, ile zjeść batonów, ile energii mi starczy. Byłem zmęczony. W oczy zaglądało mi powątpienie czy oby uda mi się tego dnia zrobić coś powyżej 60km. Tam właśnie okazał się być zbawienny punkt kontrolny, na którym była gorąca woda przygotowana do posiłków, czy namiot w którym można było trochę odpocząć. W głowie kalkulowałem opcje. Założyłem lampkę na głowę, tzn. „czołówkę” i w drogę.

Dochodząc do szóstego punktu kontrolnego spotkałem kolegę, z którym zaprzyjaźniliśmy się, mimo że słabo mówił po angielsku. Brazylijczyk, Ironman. Bardzo kulał. Pokazał mi swoją kostkę. Myślałem, że już źle widzę ze zmęczenia, ale prawie nie było różnicy pomiędzy grubością jego łydki a grubością jego kostki.

Straszne…

Natychmiast oddałem mu swoje kije. Kuleliśmy 1-2km razem do checkpointu. Tam wreszcie chwila odpoczynku. Usiadłem na krzesełku polowym. Bałem się, że nie wstanę. Na ten dzień przygotowałem sobie najlepsze jedzenie. Wiedziałem, że jak będę to jadł, to jest dobrze. Organizm daje radę. Poszczególne założenia osiągnięte. To nie było tylko jedzenie, zbawienne kalorie, pożądany ciepły posiłek. To była mega nagroda dla ciała, dla mnie, dla głowy i komfortu psychicznego. Jak konsumowałem posiłek, na punkt wbiegła Victoria. Ucieszyłem się. Twarda babka – pomyślałem. Poradziła sobie z bólem pleców. Da radę. Dobiegł też Poul. Był bardzo słaby. Zamiast zjeść, natychmiast poszedł do namiotu, by się położyć. To mnie zmartwiło. Nadal nie jadł.

Siedząc i jedząc, musiałem podjąć jedna z najważniejszych, strategicznych decyzji. Czy odpocząć w namiocie parę godzin lub do rana czy iść dalej? Być może nie ma co się aż tak forsować i warto rozłożyć te 90km na kolejny dzień. Deadline czasowy tego odcinka kończył się w piątek o 13:00. Miałem więc 60km za sobą. Wystarczyłoby się przespać np. do 5 rano i wyruszyć  spokojnie, by skończyć odcinek. Ale wiele osób sugerowało, by starać się zrobić go za jednym razem. Bo podobno bardzo trudno organizmowi po 60km i tylko paru godzinach odpoczynku się zregenerować i zmusić do kolejnych 30km. Bałem się tego. A co jak nie wstanę? Albo jak wstanę to ledwo będę szurać nogami? Zawierzyłem doświadczeniu innych….

Co się wydarzyło?  

Z jakiś powodów organizatorzy przypisali dystans 90km do czwartku. I wiem, że parę osób przede mną już to zrobiło. Więc się da. Oni to zrobili. Ale czy mnie się to uda? Byłem niesłychanie zmęczony. Zastanawiałem się czy podołam, czy dam radę? 30km do mety. 2/3 za mną, 1/3 przede mną. I wtedy przyszła mi myśl „to teraz tylko z Łomianek (zza Warszawy), do domu… Ale przecież to tak daleko?”

Na szóstym punkcie kontrolnym byłem chwilę przed 20:00. Meldując się, wymieniłem parę zdań z Marcinem który szykował się do drogi. Opuściłem punkt około 20:20. Pod górę znowu. By nie było łatwo. Głowa zaczęła brać górę ponad nogami i ciałem. Determinacja stała się motorem. Opcja piątkowego odpoczynku w obozie była marzeniem, które chciałem zacząć już konsumować, doświadczać, delektować się. I wtedy wdrażanie strategii, którą słyszałem setki razy od Ironmanów, ultrasów, tych co pustynie zdobyli: „stawiaj jeden krok przed drugim.” Nie myślałem już o niczym innym. Realizacja tej prostej i nieskomplikowanej strategii stała się paradoksalnie niebagatelnym wyzwaniem. Kosztowało to mnie tyle energii. I koncentracji.

Po kilkuset metrach dogoniłem kolegę Ironmana z Brazylii. Kolejne 3-4km przeszliśmy kulejąc razem. Pod górę. Nie mówił dobrze po angielsku, ale płynnie recytował slogany Ironmana: „It’s not over until it’s done”. Uśmiechałem się. Wszystkie je znałem na pamięć. Twardy zawodnik. Kulejąc, w bólu, ale do mety. Zaimponował mi. Adrenalina trochę mnie pobudziła. Kilka kilometrów później się zatrzymał, sikał. A ja w swoim rytmie kontynuowałem dalej. Nigdy nie mnie doszedł.

Checkpoint nr 7. Było zimno, było ciemno. Miałem dość. Znowu trasa przebiegała po zboczu, kamienie, skały, wszystko raniło nogi. Stopy były spuchnięte, poranione. Miałem coraz mniej tolerancji by uderzać się w te same miejsca po raz 856. tego dnia. Wiedziałem, że oni specjalnie zrobili to by po prostu nas złamać. To miało być wyzwanie dla głowy, dla ludzkiej woli, wytrzymałości, psychiki. I tym draniom to się doskonale udało. Perfekcyjnie. Wszystko już we mnie krzyczało koniec, dość, wystarczy. Nie miałem wiele siły. Woda przestała mi smakować. Tego dnia wypiłem jej jakieś 11 litrów. Wszystko wyparowało. Sikałem raz. I walcząc na zbiegu czy kolejnym wzniesieniu, zacząłem się śmiać, dziękować, że jestem tak daleko, że już tylko / aż kilkanaście kilometrów. Już nie mam siły, ale stawiam jedną nogę przed drugą, jak kazali. I o niczym innym staram się nie myśleć. Mój chód zaczął przypominać spacer gościa na ostrym gazie. Brakowało mi szerokości drogi. Potykałem się. Ale szedłem do przodu.

Na ostatnim punkcie kontrolnym dnia usiadłem. Wykończony. Przede mną widmo ostatnich 10km, na które nie mam absolutnie siły. Oddychałem wolno, ciężko. Serce mi waliło z wysiłku, ale też przez koffeinę która przyjmowałem przez cały dzień wraz z pastylkami solnymi. Wtedy przypomniałem sobie tytuł książki „Biegając na pusto”. Już rozumiałem. Czułem to. Ja już nie miałem wiele w sobie. Końcówka energii, siły, wszystkiego. Pogadałem chwilę z przemiłym Panem z obsługi Racing the Planet (organizator cyklu 4 Deserts – red.). Powiedział mi: „No, już nie masz wyjścia, teraz tylko musisz dotrzeć do mety”. Siedziałem w zimnym powietrzu, nie chciałem się wychłodzić, i bardzo chciałem zostać i posiedzieć. Napełniłem bidony. Wchłonąłem ostatnie pastylki soli i elektrolitów i ruszyłem. Szedłem ociężale. Nagle minęła mnie Victoria biegnąć i krzycząc „come on, it’s close, you’re gonna make it”. Hmmm, tego już sam nie byłem pewien, choć bardzo pragnąłem by miała rację.

Na ostatnim odcinku miało być tak – ok. 4km pod górę drogą, później mały kawałek w dół, do autostrady. Autostrada i asfaltem 4km, a później 2km w dół do obozu. Zarejestrowałem wytyczne. Swoje myśli skoncentrowałem na marzeniu by wejść na asfalt i choć przez chwile stawiać kroki na równej powierzchni. Ja już nigdy nie będę narzekać na Polskie drogi (śmiech). Do miasteczka było coraz bliżej, światła były coraz jaśniejsze. Po kilku dniach wreszcie wychodziliśmy z pustyni. Byliśmy w pobliżu Petry. Trzeba było tylko zejść drogą w dół. A moje stopy już nie dawały rady. Nie miałem siły hamować ciała schodząc. Już bólu miałem dość. Syczałem z każdym krokiem walcząc z obolałymi, opuchniętymi i poranionymi stopami oraz palcami u nóg.

Asfalt – wreszcie, Alleluja. I znowu pod górę. Wymiękłem. Przeszedłem 200-300m i stanąłem. Popatrzyłem przed siebie - żywej duszy nie widać. Ale gdzieś przed sobą mam metę. Jestem niedaleko. Obróciłem się. Ludzi brak. Stałem jak byk na arenie. Zmęczony i sapiący po stoczonej walce. Nadeszła chwila prawdy. Walnąłem w ścianę. Grubo. Przyszła nieoczekiwanie i jest tu po to by mnie zatrzymać. Ta ściana, o której słyszałem od maratończyków i Ironmanów mnie dopadła, z podwójną siłą. Głowa krzyczy: „Jest tak blisko. Dasz radę”. Ciało ani drgnie. Nie dam rady przejść już kolejnych 100m. Czy tu ten „race” się dla mnie skończył?

Gdzie popełniłem błąd. Dlaczego doprowadziłem do takiego stanu rzeczy? Czemu znalazłem się w takim punkcie? Co teraz? Jakie jest rozwiązanie? Mam nie skończyć będąc tak blisko mety? Niestety, było to bardzo realne.

I co pan wymyślił?

Postanowiłem się uspokoić. Usiadłem na krawężniku. Postanowiłem wszystko jeszcze raz na chłodno przemyśleć. Było druga rano. Nikogo na ulicy. Szukałem rozwiązania. Panicznie. Wiedziałem, że szybko muszę coś wymyślić. Czas grał na moją niekorzyść.

Nagle 3-4m ode mnie minęło mnie dwóch zawodników. Nawet na mnie nie spojrzeli. Wkurzyło mnie to. Przecież wszystko we mnie krzyczało „pomocy”. Ale kolejna myśl pozbawiła mnie sentymentów: przecież to jest bieg samowystarczalny. Każdy ma sobie poradzić sam.  I wtedy zrozumiałem, że to, co tak skrupulatnie kalkulowałem, te kilkaset kalorii które mi brakuje, oddałem na 40km w wąwozie Poulowi. To nie był tylko gest, odwdzięczenie się, choć było swego rodzaju, ale to było naturalne. Pomoc, bo gościowi skończyło się paliwo. Po prostu.

Szukałem rozwiązania. Pomyślałem: przecież musiałem założyć, że podczas 90km mogę tego nie skończyć jednego dnia. Musiałem przygotować jakieś suplementy, też na piątek, na wypadek gdybym kończył bieg o poranku. W sobotę mamy odcinek tylko 5km, ale na pewno mam śniadanie na ten dzień. OK, ale do jedzenia potrzebna była ciepła woda, której nie mam. Ale może w przygotowanej „dniówce” mam tez odpowiednia ilość batonów, żeli i czy elektrolitów? Zacząłem desperacko przeszukiwać plecak. Zmęczyłem się przy tym jakbym zrobił 200 pompek. Zacząłem oszczędzać siły, wolne ruchy i spokój. Obiecałem żonie – miało być bezpiecznie.

Nie było…

Znalazłem, jeden żel, jeden baton i elektrolity. Zbawienne, by móc kontynuować. Natychmiast wchłonąłem. Kwadrans później nastąpił cud. Mój organizm się obudził, bo dostał trochę cukru. Powoli się spakowałem, ruszyłem. Ale wiedziałem, żee zjadłem jakieś 400kcal, mam przed sobą mniej więcej 5-6km, więc ok. 30min paliwa. To nie dużo. Metabolizm był rozkręcony na maksa. Zacząłem bardzo energicznie iść, odpychając się kijkami ile sił w rękach. Pomyślałem, najwyżej mnie znajdą na ziemi wykończonego, 1-2km od mety. To sobie poleżę, chwilę zregeneruję się, może nawet zasnę na godzinę i na pewno z rana dojdę i ukończę.  I nagle minął mnie kolejny gość, to samo. Zero zainteresowania. A ja mimo kijków chwiałem się na nogach. Krzyknąłem tylko, że będę szedł za nim. Tak by wiedział, informacyjnie. A wiem że niewiele sobie z tego zrobił. Może, potrzebowałem krzyknąć dla siebie, by poczuć się pewniej. Na pewno tak było. Bo nie chciałem go poprosić by miał na mnie oko gdybym zemdlał ze zmęczenia (choć nigdy w życiu mi się to nie zdarzyło). Tego sobie nie wyobrażałem. Objaw słabości na ultra evencie. O nie.

Stąpałem po kruchym ludzie. W takiej sytuacji jeszcze się nigdy nie znalazłem. Ale ta granica już była cienka. Moja czołówka traciła światło. Siadały baterie. Kolejny argument by cisnąć dalej. Więc znowu był powód by przyśpieszyć. I nagle krzyk jednej z organizatorek, że obóz jest mniej niż 2km od autostrady. Widziałem go z góry idąc po drodze. Był oświetlony w dolinie. Cieszyłem się i bałem. Czy dojdę? Wytrzymam? Starczy mi energii?

Udało się…

Ale ostatnie 2km były piekłem. Stromo, nieprzyjaźnie, wielkie kamienie, szorstkie skały. Stopa nie miała zaczepienia. Kostkami u nóg uderzaliśmy skały. Każde muśnięcie przypominało uderzenie kości młotkiem. Można było zwariować. Ale nie spuszczałem obozu z oczu. Jeżeli dojdę i nie padnę, Sahara Race będzie ukończony a pustynie pokonane. Tak bardzo tego chciałem.

Po kilkudziesięciu minutach zeszliśmy ze zbocza, dochodząc do mety, byłem zdeterminowany by ją przekroczyć. Postanowiłem cieszyć się w już w namiocie. Nie wcześniej. Bałem się paść parę metrów przed nią. Ale udało się, o 3:41 rano, po 19h 41min wysiłku tego dnia przekroczyłem metę. Byłem szczęśliwy. Teraz tylko znaleźć swój namiot i położyć się, odpocząć. Marzenie stało się rzeczywistością. Uśmiech nie znikał mi z twarzy. 20 pastylek soli z kofeiną zrobiły swoje. Nie mogłem zasnąć. Więc postanowiłem podelektować się do rana faktem, że udało się ukończyć najdłuższy odcinek w moim życiu.

A od wczesnych godzin porannych, patrzyłem pełen refleksji na dziesiątki osób kończących w różnym czasie ten odcinek. Z dala obserwowałem to nieprzyjazne wzgórze na którym małe, czarne punkty mozolnie się poruszały zbliżając powoli w kierunku mety.

Obóz w piątek wyglądał jak szpital polowy pacjentów z rożnymi długościami kończyn. Kuleliśmy, stękaliśmy, chodziliśmy jak istni paralici. Najbardziej pożądanym przedmiotem stał się patyk, kije, cokolwiek na czym można było się podeprzeć. Ale na pustyni wiele tego towaru nie ma. Najpopularniejsze obuwie z piątku? Białe kapcie hotelowe… niekoniecznie firmy nike, adidas, czy reebook. Jednorazówki. Pełny szpan. Idealne rozwiązanie na zmasakrowane stopy. Aż przypomniała mi się trauma jeżdżenia na lodzie w dzieciństwie w białych „figurówkach” po siostrach.

Mógłbym Pana słuchać godzinami… Napisze pan kiedyś świetną książkę…

Kto wie…

Polacy na mecie Sahara Race

Marcin Żuk wspominał o problemach z regeneracja. Jak to było u pana?

Podczas Sahara Race czułem się dobrze. Nie było dramatu ze odciskami, choć stopy na pewno spuchły i je poobijałem. Mięśnie ok. Jedyny problem to lewe kolano.

Po powrocie, ku mojemu zaskoczeniu, czułem się ok. Psychicznie, fizycznie. Nogi ok, stopy ok, mięśnie ok, Zakwasów brak. Raczej odczuwałem duże, ogólne zmęczenie. Czułem kolano. Zafundowałem sobie 2 super masaże. Poszedłem do sauny i jacuzzi. Dopiero po paru dniach widzę, że mój organizm zaczął odreagowywać, bo bardzo domagał się snu. A mi wystarcza 5-6 godzin snu. W sobotę zasnąłem ze 4x w ciągu dnia. Dla mnie to nowe zjawisko. No dobra, ale przyznam się. Biegać mi się jeszcze nie chce… (śmiech) Jeszcze z tydzień nie. Kolano musi odpocząć, zastrzyki działają, regeneracja trwa.

Co panu najbardziej doskwierało, przeszkadzało? Jak Pan sobie z tym radził?

Nogi ok. Odcisków brak - uformował mi się w zasadzie tylko jeden. Stracę jeden paznokieć. Stopy były opuchnięte i mocno obolałe, ale bez tragedii. Zakwasów brak. Tylko to nieszczęsne kolano…. Choć trudno mi sobie byłoby wyobrazić scenariusz bez Ketonalu i kijków.

Najtrudniejszy etap Sahara Race dla pana to… ?

Ostatnie 20km piątego dnia - odcinek 90km. Absolutnie gruba ściana na 239. kilometrze całej imprezy. Zwątpienia nie było. Ale przestraszyłem się przez chwilę, bo miałem mało czasu by znaleźć rozwiązanie, było tak blisko a ciało zgasło. Mózg ze zmęczenia ćwiczył już ze mną jakieś triki.  Gdyby nie strzał cukru i 6km do mety… Sam nie wiem.

Aha, no i ostatnie dwa kilometry zbiegu po kamienistym wzgórzu. Piekło. Nie miałem już siły stawiać nogi na ziemi, a co dopiero ją uderzać co krok o kolejna skałę, wyginać ją, stawiać stopę na nierównym, obcierać. Ostatnie 2km zajęły niektórym godzinę i dłużej. Nigdy tego nie zapomnę. Zafundowali nam „kropkę nad i”. Super scenariusz do załamania psychicznego (śmiech)

Skończył pan Sahara Race na 89. miejscu. Jak pan odbiera ten wynik?

Kontuzja sprawiła, że nie mogłem zrobić w pełni tego, co zakładałem. Celem było ukończenie biegu i przekroczenie mety. To był dla mnie priorytet. A jak to zrobię i które zajmę miejsce, było wtórne. Wszystko dla mnie było nowe. Chciałem zdobyć doświadczenie. I udało się. Wiem, czego oczekiwać, wiem, czym jest ten wysiłek, wiem już co to „ściana”, etc. Choć organizatorzy zadbają by Gobi znowu była innym wyzwaniem. I zapewne będzie…

Jestem bardzo zadowolony z faktu ukończenia. Medal jest ten sam dla wszystkich. Bardzo się cieszę, że cała nasza czwórka Polaków ukończyła w pierwszej połowie stawki.  Poprosiłem Marka, że jeżeli zauważy u mnie jakieś mamrotanie, że nie dam rady, ma mnie przywołać do porządku. Jedyne co ma znaczenie to meta. Obiecał mi, że jak trzeba będzie to mnie doholuje do mety. Wiec miałem komfort psychiczny. A tak serio, to powiedział, że kupi mi patyk. Po co? „Proste: patyk w zęby i zagryzasz do samej mety”. Zrozumiałem, przenośnia do mnie trafiła. Podświadomie więc biegłem z nim sporą część dystansu, do samej mety.

Sportowcy mają to do siebie, że zawsze chcą zrobić coś lepiej, szybciej. Dlatego zapytam - można było pokusić się o lepsze miejsce?

Ci, co przekraczają metę, od razu mają tendencję do tłumaczenia się, że mogliby lepiej. Zauważyłem też to u siebie. I byłoby lepiej, gdyby nie wysiadło kolano. Powtórzenie dystansu maratonu codziennie przez cztery dni jest wyzwaniem. Do zrobienia. Podwójny dystans maratonu (piątego dnia - 90km), to zupełnie inna liga wysiłku. I też do zrobienia, ale tu bez mocnej psychiki ciało może nie okazać się wystarczające. Byłem 89. Kropka. Dobrze mi z tym.

Ze zdrowiem wszystko w porządku?

Tak, wszystko git (śmiech). Tylko rehabilituję kolano 2-3 razy w tygodniu. Po powrocie zrobiłem USG. Nie chcę zadręczać Was tematem kontuzji kolana - jest parę rzeczy, które wymagają rehabilitacji i naprawy (śmiech) . Ale rzeczywiście okazało się, że mam syndrom traktu biodrowo-piszczelowego. A konkretnie, to co się stało na 20. kilometrze pierwszego dnia, to: rozwarstwienie więzadła pobocznego strzałkowego na całej jego długości, „obraz uszkodzenia pierwszego stopnia”. Więc przez te 230km kolano czułem konkretnie.

Czego pan się nauczył na Saharze jako początkujący ultramaratończyk?

Oj nie, za żadnego „ultrasa” czy maratończyka się nie uważam. Ja dopiero ultramaratończyków poznałem… 

Lekcje są następujące:

Obranie właściwej strategii jest kluczowe. Trzeba wiedzieć kiedy biec, kiedy iść, kiedy podbiegać, kiedy zbiegać. Ile jeść, co jeść? Ile pić? Kiedy?  Jak często? Ile pobierać suplementów, batonów, żeli, soli, etc.

„Ściany” są po to, by nas zatrzymać. W końcu, na którymś kilometrze trzeba będzie się z nią zmierzyć. I albo faktycznie nas zatrzyma, albo sobie z nią poradzimy…

Ani doświadczenie maratończyka, ani triathlonisty (Ironmana) pełnego dystansu nie jest gwarantem ukończenia dystansu ultra. Jest wiele czynników, które mogą sprawić, że ukończenie biegu nie będzie możliwe. 13 osób nie ukończyło biegu. 4 lata temu jedna osoba z Sahary nie wróciła w ogóle.

Ostatni wbiegający na metę nie są ostatni. Są zwycięzcami na mecie. Pięknym i wzruszającym dla mnie zwyczajem na Sahara Race było to, że wszyscy zawodnicy, już odpoczywający w obozie, witali ostatnich wbiegających na metę. A ostatniego witali gromkimi brawami. Ten biegł najdłużej, najdłużej musiał wytrzymywać ból i torturować swoje ciało. W oczach wszystkich był zwycięzcą, choć osiągnął najsłabszy wynik czasowy.

Niemożliwe? Skreślcie pierwsze trzy literki tego słowa. Co wychodzi? No właśnie….

Respect!

Zadziwiająca była pokora większości ultramaratończyków. A przecież to herosi, twardziele, zwycięzcy… Poskramianie i hamowanie swoich ambicji może popłacić. Jak już wszystko krzyczy stop, trzeba zejść do poziomu „Basic” i skutecznie zaimplementować sprawdzoną przez wielu strategię: stawiania jednej nogi przed druga. Krok za krokiem. Tylko tyle. Aż tle. Niemożliwe jest możliwe! Jeżeli mnie się to udało, Tobie też się uda. Trening, determinacja, dedykacja…

Dla każdego z nas były to rożne przeżycia. Dla mnie było to przeżycie i doświadczenie w sferze ciała, umysłu i duchowości. I to trzecie wcale nie było związane z przyrodą (śmiech)

Do kolejnego startu w 4 Deserts, na pustyni Gobi, pozostały niespełna 3 miesiące. Podoła pan wyzwaniu?

Zamierzam stanąć na starcie i spróbować się z tym zmierzyć ponownie. A czas pokaże, jaki będzie tego rezultat. Oczywiście wcześniej trochę potruchtam z plecaczkiem…

Rozmawiał Grzegorz Rogowski

Fot. 4 Deserts / Archiwum prywatne Daniela Lewczuka