Matka wszystkich ścian, wspomnienie B7D [ZDJĘCIA]

Podobno jak nie masz tremy przed startem, to nie osiągniesz dobrego wyniku. A ja jestem myślami gdzieś daleko. Do Krynicy przyjechałem po odskok od skrzeczącej rzeczywistości. Ale stojąc na deptaku o trzeciej nad ranem wśród kilkuset takich świrów jak ja, myślę sobie powalczymy. Jeszcze nie wiem, jaka walka mnie czeka.

To moja pierwsza oficjalna setka. W zeszłym roku otarłem się o ten dystans na BUT85, który naprawdę miał sporo więcej. Ukończyłem, ale dostałem ostre bęcki. Na metę tegorocznego Rzeźnika dzięki porządnym treningom dotarłem w niezłym stanie. Przez lato starałem się utrzymać formę.

Ciepło, mgła, odliczanie, start. Rozbieg ulicami miasta, podejście ścieżką na pierwszy garb, rzeka światełek. Wąsko, ciasno, trzeba uważać na użytkowników kijków. Swoje dałem na przepak do Rytra. Może przy tej ilości zawodników niegłupio byłoby wprowadzić zakaz kijkowania na pierwszym etapie, wzorem Rzeźnika? Zbieg do drogi, słychać bluzgi, ktoś odwalił orła na błocie.

Za szczytem Jaworzyny seria mniejszych i większych hopek, w ciemności czas i droga zlewają się w jedno. Nie wiem, gdzie zaczęło się rozjaśniać, za Runkiem czy gdzieś dalej. Czerwone słońce bez przekonania wstało znad chmur, jakby niezdecydowane, jaką pogodą nas dziś uraczyć. W dolinach pod nami morze mgieł. Na Łabowskiej szybko łykam co trzeba i cisnę ostro w dół do Rytra. Jak mogę coś zyskać, to właśnie tu.

Błotnisty zbieg przypomina mi ściankę wzdłuż wyciągu przed Cisną na Rzeźniku, tyle że dłuższą. Nauczony doświadczeniem z poprzednich biegów nie kozaczę, żeby zaoszczędzić czworogłowe na resztę dystansu, ale i tak lecę szybciej niż wszyscy. Zaczynają mnie z powrotem przeganiać dopiero na asfalcie, a szczególnie jak się zupełnie wypłaszcza w Rytrze. Nie lubię długich szosowych przelotówek na biegach ultra. Do samego przepaku wlokę się Gallowayem.

Czas na wlocie niezły, poniżej 4h40. Ciągle nieśmiało myślę o zakręceniu się wokół 15 godzin. Tylko jakoś zupełnie nie chce mi się jeść, pierwszy raz w dwuletniej historii moich ultra startów. Wmuszam w siebie żel i jeszcze coś słodkiego, popijam gazowaną wodą bo innej nie ma, biorę kijki i bez marudzenia ruszam napierać na Przehybę.

Od początku szlaku ostro do góry, z kilkoma ściankami. Najbardziej mordercze podejście całych zawodów. Na przehybel tej Przehybie to najłagodniejsze ze słów, jakie sobie powtarzam rypiąc pod górę. Pozostałe nie nadają się do zacytowania. Ale tutaj para w płucach jeszcze jest. Pierwsze oznaki kryzysu pojawiają się gdzieś przed rozwidleniem szlaków do agrafki prowadzącej do schroniska.

Odcinka energetyczna. Na bufecie muszę na kilka minut usiąść. Rozsądek nakazuje jeść, ale na sam widok drożdżówek, bananów, jak również moich własnych batonów i żeli chce mi się rzucić pawia. Udaje mi się utargować z żołądkiem kilka kawałków pomarańczy, herbatników i dużą garść kostek cukru. Taaak, cukier. On mi ratuje tyłek. Popijam kilkoma kubkami izotonika. Przynajmniej nie jest gazowany jak ta woda, którą dają na wszystkich punktach i którą z konieczności leję do bukłaka. Może to przez te bąbelki mam kłopoty z jedzeniem? Co roku ludzie psioczą na gazowaną wodę i co roku sytuacja się powtarza...


Cukier krzepi. Po równym bieg, pod górę szybki marsz. Szczyt Radziejowej osiągamy kilkuosobową grupką. Jakiś turysta schodzi właśnie z wieży widokowej. Może my też wejdziemy? rzuca współzawodnik. No musimy odpowiadam na górze jest pomiar czasu!

Gdybym utrzymał takie tempo, to miałbym szansę na piętnastkę z małym hakiem, lecz na każdą następną górkę podchodzi mi się coraz gorzej. Zdrowie na budowie! przed Eliaszówką żel do gardła, popitka wodą z bukłaka. Bąbelki i tak zaraz wrócą tą samą drogą, co weszły.

Na podejściu znowu cierpię. To już nie tylko zjazd energetyczny, prażące od jakiegoś czasu słoneczko też dokłada swoją cegiełkę. Wlazłeś tu jak miałeś osiem lat, to teraz nie możesz, cieniasie? próbuję się motywować i od razu uśmiech wraca na gębę. Co tracę pod górę, odzyskuję na stromych odcinkach długiego zbiegu z Eliaszówki. Po to tylko, by znowu stracić na równym. Obok szlaku jakaś dobra dusza wystawiła przed dom wiadra z zimną wodą. NIEGAZOWANĄ! Piję i nie mogę się oderwać, podobnie jak wszyscy.

Po stromych betonowych płytach zbiegam już siłą woli. Na dole wzdłuż szosy w Piwnicznej już tylko idę. Pod przydrożnym kranem moczę łeb i żłopię następny hektolitr wody, ale i tak się czuję odwodniony. Dopinguję zawodników z czerwonymi numerami, kończących swój bieg. Ale im zazdroszczę... Wtaczam się na przepak, ostatnim wysiłkiem odbieram worek i walę się bez ducha na glebę.

To jest dziwny stan. Nigdy wcześniej na zawodach mnie tak nie odcięło. Leżę z 15 minut, nie mając nawet siły się napić ani otworzyć worka, a jednocześnie ani przez moment nie myślę o zakończeniu napierania. Dzień wcześniej na spotkaniu Marcin Świerc mówił o pokonywaniu różnych kryzysów, w tym psychicznego. Tego na pewno nie mam, i to jest optymistyczne. Przed biegiem bardziej się obawiałem jak nogi wytrzymają setkę, ale tu też jest w porządku zbiegi lecę tak jak umiem, czyli szybko. Za to niespodziewanie już przed półmetkiem zaczęła się ściana energetyczna, i to jaka.

Pomimo niej, tempo wydaje się wciąż przyzwoite na wejściu na przepak jakieś 9h50, czyli 1h40 do limitu. Ponad pół godziny z tego zapasu tracę teraz na regenerację. Po postawieniu swoich zwłok do pionu drepczę po drożdżówkę i ją w siebie wpycham, popijając dużą puszką coli, którą miałem przygotowaną w worku. Gazowaną, ale zawsze jakieś przełamanie smaku. Mam tam też kabanosy, lecz nie mogę nawet na nie spojrzeć.

Przepako-meta przypomina szpital polowy. Kolejne żywe trupy napieraczy wtaczają się, by od razu zalec na łące. Wielu z tych z zielonymi numerami, nie zwalniającymi z dalszego napierania, mówi, że tu schodzą. Wśród nich jest Gosia, znajoma z wcześniejszych biegów, którą jakoś przekonuję, żeby się nie poddawała. Mamy przecież jeszcze kilo czasu.

Uprzedzając fakty – Gosia ukończy bieg w limicie. Zmęczenie, ból, wola walki wszystko jest w głowie.

W końcu tak jak padłem, tak i powstaję, jak miałem zaplanowane. Przez most, pod górę, asfaltem, płytami, ścieżką - wyprzedzam wszystkich na świeżych siłach. Przełęcz pod Kicarzem, na którym byłem z rodzicami na pierwszej w życiu górskiej wycieczce wspomniana Eliaszówka była druga i z niej ostro w dół. I następna stroma duża hopka. Z siłami wciąż nie najgorzej. Zaczyna padać przyjemny, chłodzący deszczyk, na który w tym upale cieszymy się jak głupi do sera. Deszczyk jednak wkrótce zmienia się w deszcz, a zaraz potem w regularną pompę.

Ta dziwna chmura wisi nad nami prawie godzinę, podczas gdy ze wszystkich stron naokoło prześwituje czyste niebo. Przy akompaniamencie grzmotów zbiegamy rzeką błota do Wierchomli. We wsi na szosie jest już sucho. Tu już wiem, że trzeba gonić limit. Na wejściu na ostatni przepak mam 35 minut zapasu. Znowu niektórzy z przybyłych razem ze mną postanawiają się wycofać.

To już 77 km, czyli dystans Rzeźnika. Suma przewyższeń do tej pory też porównywalna, może trochę mniejsza, różnie mówią. Limit dużo bardziej wyśrubowany, ale zrobiłem to 40 minut szybciej, niż na Rzeźniku... więc może nie jest tak źle?

W worku czeka gorzka czekolada. Zjadam pół tabliczki, nawet z przyjemnością. Chyba tylko dzięki niej jakoś włażę na ścianę płaczu, czyli słynną trasę wyciągową tuż za przepakiem, ale i tak większość mnie wyprzedza. Na zbiegu do Szczawnika znów odzyskuję cenne minuty, ale teraz czeka nas 6 km szutru pod górę do bacówki.

Większość przeplata marsz podbiegami, ja tylko maszeruję, mocno się odpychając kijkami. Jestem wykończony. Czuję, że jak podbiegnę, to później nie podejdę na Runek. Droga ciągnie się w nieskończoność i nikt dokładnie nie wie, ile jeszcze zostało. W końcu ktoś z przodu krzyczy, że widać bacówkę. Jestem 15 minut przed limitem, biorę od razu dwa kubki herbaty i na parę minut sadzam tyłek na glebie.

Oddzwaniam do Jarka, który próbował mnie wcześniej złapać. Niedawno wrócił w glorii chwały z UTMB, wiem, że jest w Krynicy. Akurat "przypadkiem" jest na Runku, by wyjść znajomym naprzeciw. Po chwili go widzę. Ruszamy razem. Zostało 12 km i trochę ponad 2 godziny do limitu. Co chwilę słyszę od Jarka teraz spokojnie w górę do szczytu, teraz stromiej w dół to przyciśnij na zbiegu ile możesz, teraz mała hopka, teraz wiatrołom... Taki zając to przezając!

Jakoś wytrzymuję podejście na Runek. W dół lecę, na równym znów jestem w stanie truchtać. W powietrzu czuje się solidarność ludzi goniących limit. Zaczyna się ściemniać, zawodnicy wyciągają czołówki. Nie chcę tracić na to czasu, włączam noktowizor w oczach. Już dawno wiem, że jak nie stanie się nic nieprzewidzianego, to zdążę. Wiatrołom pokonujemy sprawnie. Zostało już tylko 5 km cały czas w dół.

Jarek mi później powie, że nie mógł za mną nadążyć. Zbiegam tak, jakbym miał w nogach 5 km, a nie 95. Słyszę odgłosy deptaka potwierdzam wszelkie opowieści innych, że to cudowne wrażenie. Trasa skręca wzdłuż płotu w lewo. Za żywopłotem dopingują mnie jacyś imprezowicze. Prosto ze ścieżki wypadam na ulicę. Jeszcze jeden zakręt w lewo i jest deptak. Doping kibiców dodaje skrzydeł, wyprzedzam kilka osób, tylko jakiś młody sprinter nie odpuszcza i mi ucieka. Ostatnie 300 metrów biegnę sam, ciesząc się chwilą. Gdy przekraczam bramę, zegar pokazuje 16 godzin i 40 minut.

Ktoś mi daje medal i folię, spiker prosi o przedstawienie się do mikrofonu. Owijam się folią, przechodzę parę kroków i robię to, o czym marzyłem od kilku godzin zwalam się jak kloc na leżące pod barierką kartonowe pudła. Tego jeszcze nie przeżyłem więcej niż połowę dystansu walczyłem z matką wszystkich ścian i ją pokonałem. W głowie mam tylko jedną myśl już nic więcej nie muszę. Na szczęście pewnie przyjdzie czas później.

Kamil Weinberg