„Jeśli chcesz znaleźć źródło musisz iść w górę, pod prąd”. Takie oto hasło znalazło się na medalu Biegu w Wadowicach.
Relacja Sebastiana Nicponia, Ambasadora Festiwalu Biegów
Wadowice, miasto Naszego papieża a dziś również biegaczy górskich. Mimo, że dość wcześnie jesteśmy w biurze zawodów, to kocioł jak podczas niejednej imprezy. Oczywiście ten pozytywny. Odbiór pakietu bardzo przyjemny, ludzie pracujący w biurze pracują z pasją i pozwalają na swobodną rozmowę i wymianę uśmiechów.
O godzinie 10.00 jesteśmy jedziemy na start do miejscowości Rzyki. Tu też zaplanowano rozgrzewkę w formie Zumby. Później krótkie i tematyczne przemówienia i można odliczać do startu.
3, 2, 1...
Poszli! Właściwie pobiegliśmy.
Pierwsze 2 km prowadzą drogą asfaltową, więc czołówka stara się ustawić już do wejścia na szlak górski. Kolejne 7 km to bieg ciągly pod górę. Świeci słońce, więc staram się gonić by pobudzić nogi i nadać odpowiedni rytm. Ale... nic z tego - to nie ten dzień.
Na szczyt Leskowiec wbiegam dość ostro. Potem zaczyna się gonitwa w dół. A to co? Nagle Wadowickie anioły zsyłają nam ochłodę w postaci deszczu... Epicko, ale troszkę ślisko. Do tego pęka mi bukłak i woda wylewa mi się po plecach i czterech literach. Serio?
Mimo wszystko nie zwalniam i walczę dalej. Warunki są coraz gorsze ale to nic. Przecież przyjechałem tu walczyć. Kawałek za szczytem jest punkt odżywczy z wodą na którym obficie polewam się wodą i jak to mam w zwyczaju, zaczynam drzeć się bojowym okrzykiem. I mknę w dół.
Mijam rywali i poznaję kolejne osoby, wymieniając się szybkimi zdaniami byle tylko nie pobłądzić. Zaczyna się najcięższy etap. Dużo kamieni i różnej maści przeszkód naturalnych z dużą stromizną w dół. Tempo zbiegu spada poniżej 3 min./km. Zaczynam hamować na zbiegach bo zaczyna robić się dość niebezpiecznie.
Na ok. 18 kiloemtrze pada mój „gremlin” i jestem zdany już tylko na własną głowę i psychiczną zdolność panowania nad wszystkim, co związane z terenem.
Docieram do kolejnego punktu. Z wodą i bananami. Wylewam trzy czwarte butelki wody na głowę, a resztę wypijam. Butelkę zrzucam przy wolontariuszu i zaczynam ostatni etap walki.
Po drodze dopadam jeszcze kilka osób i melduję się na mecie, wśród pięknie dopingujących kibiców mimo dość obfitego deszczu. Na mecie wypijam znowu wodę i zjadam arbuza a także troszkę rodzynki. Później jeszcze chowam się pod jednym z parasoli oczekując na resztę ekipy oraz na posiłek,który później razem zjemy.
Impreza udana, warta kontynuacji.
Sebastian Nicpoń – czas: 1:53:18, miesce: 28 open, (8 w kat. M20)
fot. Archiwum