W labiryncie ludzie się zmieniają. Szukajcie skarbu, ale pamiętajcie, by nie zgubić siebie.
[z filmu "Harry Potter i Czara Ognia"]
Czwartek 23 września po południu. Jedziemy gierkówką, Michał za kółkiem, udało się wreszcie wyjechać z zakorkowanej Częstochowy. No to panowie, freestyle! - rzuca Asia z tylnego siedzenia, kiedy podkład muzyczny idealnie pasuje do rymowania. Już po chwili z Michałem przerzucamy się zwrotkami. Rymy wychodzą może niezbyt wysmakowane, ale świetnie oddające nasz bojowy nastrój.
Lecimy sto pięćdziesiąt
Nie wiemy co to jest
Lecz wszyscy michę cieszą
Bo nikt z nas nie jest leszcz
Niestraszne nam mokre buty
Ani obtarte suty
Dawaj dawaj, c*pko c*pko
Leć do mety dalej szybko
Noga boli, d*pa zbita
Napier***aj, pełna p*ta!
Dokładnie tak, nikt z naszej trójki jeszcze nie wie, jak smakuje dystans 150 km. Najdłuższe, co zrobiliśmy, to krynicki festiwalowy Bieg 7 Dolin. Wers zaczynający się od "dawaj dawaj" to słynny już tekst mojego belgijskiego przyjaciela Stefa przez telefon, kiedy zbiegałem do Szczyrku na ostatnim BUT-cie. Chciał dobrze, próbował tylko wymówić "szybko"...
Podkład muzyczny się zmienia, a na wyświetlaczu odtwarzacza pojawia się nazwa pliku:
Ścieżka 6.wma. Czy tylko ja w przedstartowej głupawce widzę "G" zamiast szóstki? Już niedługo się okaże, że wykrakałem...
* * * * *
Piątek 24 września. Za oknem lekko poniżej zera, na szczytach świerków widać szadź. Wczoraj wieczorem dołączył do nas jeszcze Paweł z Warszawy. Jemy, gadamy, śpimy, dalej ładujemy energetyczne żarcie, znowu się wydurniamy, Asia dziarga sobie na ręku rozpiskę czasów, idziemy na odprawę, przechodzimy drobiazgową kontrolę wyposażenia, spotykamy więcej znajomych, jeszcze próbujemy drzemać... Ludzie co chwilę piszą słowa wsparcia, dzwoni Stef. Dawaj dawaj... - powtarza swoje. Michał słyszy na łóżku obok. Sam jesteś... - odgryza się, a ja tłumaczę przez telefon. Pogadamy jutro wieczorem! - odpala mistrz ciętej riposty Stef.
* * * * *
Sobota 25 września po północy. Tam w dół, przez las! - woła nasz towarzysz ze zgranym na GPSa śladem trasy. Przed chwilą zdaliśmy sobie sprawę, że zbiegliśmy z Huzarów żółtym szlakiem, zamiast czerwonym. Wiem gdzie jesteśmy, po to mam dobrą laminowaną mapę, przyda mi się jeszcze nie raz. Rzeczywiście po chwili wypadamy z powrotem na właściwą trasę. Strata pewnie jest minimalna, kolega wyciągnął nas z d...
O północy 150 napieraczy wystartowało z krynickiego deptaka, by śmiałym atakiem zdobyć Komańczę - tak można najkrócej opowiedzieć to, co ma się dziś wydarzyć. Jednemu z nich może być deczko trudniej wykonać to zadanie, bo właśnie zgubił rękawice. Gdzieś przed Mochnaczką zatknąłem je za pasek piersiowy plecaka, by po jakimś czasie zauważyć, że wybrały wolność. Po kilometrze szosą wolontariusz kieruje nas w prawo na następne wzgórze. To jedyny odcinek, gdzie oznaczenia taśmami pozostawiają trochę do życzenia, później będą już bez zarzutu.
Nie wiem, gdzie to się zaczęło. Może już na zbiegu z Huzarów, a może dopiero za Mochnaczką. Ostrzegali nas, że jest tego dużo. No ale zwykle jest, ostatnio na BUT-cie było, no i co z tego, przeżyło się. Teraz też przez jakiś czas było w normie. Długo wszyscy się czaili, starali się tego uniknąć. W końcu zdali sobie sprawę, że trzeba się z tym stopić, zjednoczyć w mistyczną, trasncendentną całość, a wtedy będzie szansa, że jakoś z tego wyjdziemy.
Jeszcze trochę czasu upłynie, zanim to wgryzie się nam w umysł i duszę. Na razie przyczepia się tylko do butów.
Gdzieś przed Izbami trafiamy na potok, a właściwie całkiem szeroką rzeczkę. Grupka rozkminia przejście, ja i dwóch innych desperatów od razu lecimy na dzika przez wodę prawie sięgającą kolan. Pół godziny później ktoś nas dogoni i powie, że nikt nie znalazł przejścia suchą nogą. Takich rzeczek zapamiętałem kilka, inni mówili o kilkunastu. Co za różnica, autopilot rejestruje tylko rzeczy najistotniejsze.
W Izbach obszczekują nas wszystkie psy. Sądząc po długim wężyku światełek na przeciwnym stoku doliny z którego właśnie zeszliśmy, będą jeszcze miały sporo roboty. Szeroka szutrowa droga, łagodne podejście, asfalt, Hańczowa, pierwszy bufet. 22 km, trzy godziny i kilkanaście minut. Gorąca herbata, kawa, przegryzka i naprzód. Znowu chlup przez rzeczkę. Zbyt długo było ciepło w butach. Ścieżką przez krzory, rozdzieram moje ulubione nachy z kieszeniami, numer startowy prawie zostaje na jakiejś gałęzi. Pierwsze naprawdę strome podejście na Kozie Żebro, wąska ścieżka, liście, szron. Teraz ma być pierwszy z zapowiadanych trzech ciekawych zbiegów.
No i jest. Mgła, wąski krąg światła pod nogami, szybkie drobne kroczki, gdzie trzeba hamuję kijkami, wyprzedzam kilka osób. Lubię taką zabawę. Oszronione liście, kamienie, błoto. Kontrolowane ślizgi, jeden z nich trochę mniej, srrru łokciem o kamień! Ale przecież musi boleć, lecimy dalej. Wypłaszcza się, więcej błocka, potem krótko po asfalcie, Regietów, dwujęzyczna polsko-łemkowska tablica.
Na szczycie następnej większej góry z mroku i mgły wyłania się kilka wysokich krzyży. Widok jak z filmu. Później sprawdzę, że to cmentarz z I wojny światowej na Rotundzie. No ale nie ma czasu na integrację z duchami, spadamy lasem i błotem w dół. Im niżej, tym mniej stromo, ale coś za coś... więc więcej syfu pod nogami. Mówiłem, że nie wiem gdzie się zaczęło, ale chyba właśnie tu się zrobiła prawdziwa masakra. Lekko opadająca łąka, bagno nie do obejścia... wreszcie asfalt i skręt na długi kawałek główną szosą. Tu biegniemy z kolegą, który ratuje mnie zapasowymi agrafkami do przypięcia numeru. W zeszłym roku pokonał BUT220. Fajnie posłuchać opowieści.
Następna górka, za nią się rozjaśnia, akurat kiedy baterie w czołówce kończą żywot. W dół, bagno, przez szosę, jeszcze większe bagno... i przez rzeczkę w bród, kilka razy raz po raz. Wcześniej bluzgałem, teraz mi to obojętnieje, po prostu napieram przed siebie. Potem długo szutrem, a nawet kawałek asfaltem, odpoczynek dla nóg, z kimś się zagaduję... aż stwierdzamy, że skręciliśmy nie tu, gdzie trzeba. Rzut oka na mapę, wracamy, może 200 metrów w plecy. Jeszcze trochę błota i wreszcie bacówka Bartne, 48 km, godzina 8.30. Za nami najdłuższy etap. Ta noc i poranek to była próba psychy, sporo ludzi już tu odpuszcza.
Jestem mocno wyziębiony. Rozgrzewam się kilkoma kubkami herbaty, dobrą pomidorówką, pieczonymi ziemniakami i rozmową z ekipą. Mówią o rozlanym na kilkaset metrów bagnie, zaczynającym się zaraz za ich punktem. Opuszczam gościnny bufet i dalej próbuję rozgrzać łapy, brakuje mi rękawic. Dziękuję słoneczku wychodzącemu zza chmury i widzę... to. Porośnięta krzakami łąka, pokryta jedną wielką kałużą. W wielu miejscach nie ma wyjścia, trzeba przejść na dzika przez rzadkie błoto ponad kostki. Ścieżka 6.wma...
Każda ścieżka kiedyś się kończy. A więc pod górę na Magurę. A na niej szadź. Na ziemi, na drzewach, z drzew na głowę. Warto cyknąć parę zdjęć. Na zbiegu przystaję, zdejmuję buta, bo coś mnie uwiera. Nic nie ma, znaczy robi się kalafior, drugiego nie zdejmuję, wiem że jest to samo. Piękny oszroniony las, ścieżka pełna gęstego, gliniastego błota, nogi pode mną tańczą. Następna górka, a potem jeszcze jedna - to Kolanin, z którego ma być czujny zbieg. Ten drugi, ostatni będzie z Kamienia. Dzwoni Sylwia z trasy 70k, a potem Stef. Fajnie pomyśleć, że nie jestem sam. Zbieg z Kolanina zgodnie z nazwą daje po kolanach, jak zwykle wyprzedzam. Na ostatnich 2 km przez las mały kryzys, ale jakoś doczłapuję do punktu na Przełęczy Hałbowskiej na 64 km.
W ekipie fajni goprowcy. Jedna, druga buła, dużo piję. Kilka minut odpoczynku i po błocie pod górę na Kamień. I od razu długaśny zbieg do najniższego miejsca całej trasy, do doliny Wisłoki. Bardzo stromo, tak jak lubię, potem łagodnie odkrytym grzbietem, zgadnijcie po czym. Chwila rozluźnienia i od razu ląduję na czterech literach. Który to już raz dzisiaj?
Na kamienistej drodze do wsi nad rzeką puszczam nogi i nadrabiam czas, po to żeby wpaść do sklepu i wytrąbić pół litra coli - tego potrzebuję. Na przeciwległy stok napieramy z poznanym wcześniej Maćkiem w Warszawy. Fajnie się z nim gada, nie myślimy o zmęczeniu. Teraz długo grzbietem, lasami i polanami po małych hopkach, słońce przygrzewa. Maciek trochę z tyłu, z dogonioną dwójką na rozjeżdżających się nogach ślizgamy się w dół do Chyrowej.
80 km, już za półmetkiem. Najbardziej wypasiony punkt, jedyny przepak i jednocześnie start trasy ŁUT70. Na powitanie wybiega mi Pieskomandos Eto, a wraz z nim Filip. Widząc ten duet od razu mam banana na gębie. Wrzucam colę i drobne przekąski na zewnętrznym bufecie i idę na górę do knajpy na główne danie. Te schody też powinni doliczyć do sumy podejść... Przy stołach łatwo poznać, kto dalej napiera, a kto tutaj odpuszcza. Ci ostatni spokojnie raczą się piwem...
Czekając na gulasz i makaron, zmieniam baterie w czołówce i gadam z Filipem. Dowiaduję się, że do Komańczy odjeżdża cały autobus zawodników, a pewnie zejdzie jeszcze więcej, bo dopiero minęło 15h30 przy limicie 19h. Na razie w boju pozostaje jakieś 90 osób. Dużo ludzi wybrało ten bieg na swoją pierwszą ponad setkę, zachęconych niezbyt ekstremalnym profilem wysokościowym. W błocie jednak każdy krok kosztuje dużo więcej energii, stąd takie przetrzebienie szeregów. Kochane wolontariuszki przynoszą zawodnikom jedzenie i picie, pytają czy jeszcze czegoś nie trzeba, czuję się jak w pięciogwiazdkowej restauracji. Filip pożycza mi swoje rękawice - zyskuję drugie życie w tej grze - dzięki ziom!
Wychodzących napieraczy żegna Józek, który tym razem też jest w ekipie. Radzi, by na noc zbijać się w grupki. Opuszczamy gościnny bufet razem z Maćkiem, a na podejściu jakoś tak sama zbiera się nas szóstka - dochodzi jeszcze dwóch Maćków, Mariusz i Damian. Podążamy ku zachodzącemu słońcu, niczym kowboje na westernie. Czujemy się jak konie po tymże filmie... no dobra, póki co nie jest źle. Jest ekipa, jest moc. Zapalamy czołówki i w zapadającym zmroku to podchodzimy, to zbiegamy zalesionym grzbietem. Zwykle jestem gaduła, ale teraz wchodzę w tryb milczącego napierania. Przynajmniej Maciek cały czas nawija. Snujemy plany wspólnego dotarcia do mety.
Na zbiegu wychodzę naprzód i trzymam tempo grupki. Mijamy Pustelnię Św. Jana i już w zupełnej ciemności spadamy do doliny. Wolontariusz przeprowadza nas przez ruchliwą szosę. Niebo jest na maksa rozgwieżdżone, zapowiada się piękna i zimna noc. Teraz ma być Cergowa, ostatnia stroma góra na trasie. Niedługo za mostem szlak staje dęba. Ciągle trzymamy się razem, a ja dalej zającuję naszą grupkę pod górę. Czasem wyjmuję mapę i rozkminiam pozostałe odległości i przewyższenia - to tu zostaję ochrzczony "nawigatorem". Maciek nieustannie poprawia nam morale, drąc łacha ze wszystkich i wszystkiego. Dla jaj przerzucamy się łódzko-warszawskimi przysrywankami. Kiedy myślimy że to już szczyt, okazuje się, że mamy jeszcze ze sto metrów w pionie do wyrypania.
Krzyż na wierzchołku wyrasta z zaskoczenia, jak wiele rzeczy na tym biegu. Po drugiej stronie Cergowa opada stromą ścianą, kilkaset metrów w dole widać światła miejscowości. Jeszcze jakieś hopki, potem stromo w dół po błocie, staram się, żeby nasza grupka trzymała tempo. Jak tylko się wypłaszcza, błocko robi się do kostek i uprzykrza nam życie aż do szosy.
Szosą przez pole, potem Lubatowa, dłużące się podejście i jeszcze dłużej w dół do Iwonicza... czasem przeplatamy marsz truchtem, ale coraz rzadziej. Marzniemy. Wreszcie uzdrowisko i oczekiwana kafejka. Powitanie gorącą herbatą, wchodzimy do środka, łupie rąbanka, umcyk umcyk umcyk, akurat się odbywa czyjaś osiemnastka... Sadzamy tyłki na krzesłach, ekipa znowu traktuje nas po królewsku, donoszą nam buły, herbatę i kawę. Pojedli, popili, rozgrzali się, w końcu wypada się ruszyć.
Dzielę sobie w głowie trasę na coraz mniejsze etapy. Do Rymanowa mają być dwie małe górki. Rzeczywiście nie są duże, ale gęsta ciapa pod nogami wysysa wszystkie siły. Czuję się już wypruty, zostawiam zającowanie towarzyszom. W Rymanowie brak żywego ducha, a przed nami długie podejście. Najpierw drogą dochodzimy do oznaczonej ścieżki zdrowia, ale jakoś nikt nie ma ochoty poćwiczyć. Potem stromiej do góry totalnie zabagnioną, zgniłą łąką. Ku..., ile tego jeszcze? Maciek z Wawy ciągnie nas do góry, po małym kryzysie na Cergowej teraz on się najlepiej trzyma. Zejście na drugą stronę jest równie syfiaste. Trójka idzie z przodu, ja za nimi, kawałek za mną jeszcze dwóch.
Zwykle nie lubię długich szosowych przelotów na ultra ale teraz asfalt przynosi ulgę. Mamy go 6 km. Siłą woli, podbiegając, doganiam trójkę przede mną. Światełka Damiana i jednego z Maćków wciąż widzimy za nami. Skręcamy w prawo w pustą dolinę Wisłoka, którą bez przeszkód hula wiatr. Jestem w Puławach, dajesz, do zobaczenia na mecie! - pisze mi Asia na komórkę. Od początku była przede mną, teraz mam do niej jeszcze ze 4 kilosy. Próbuję zadzwonić, ale nie ma zasięgu. Nikt już nie biegnie, szybkim krokiem idziemy pod zimny wiatr. Tutaj pierwszy raz czuję senność. Niedługo po skręcie w lewo z daleka majaczy jakiś wielki oświetlony budynek, może to stacja narciarska, im bliżej, tym wydaje się mniejszy, aż prawie zupełnie znika. Czyżby pierwsze haluny?
Budynek-fatamorgana gdzieś się rozpływa. Do końca nie wiem, co to było, bo stacja z bufetem wygląda jakoś inaczej, kiedy już do niej dochodzimy. 119 km, ponad 27 godzin w trasie, to chyba teraz się przestawia czas? Miłe spotkanie z ultraską Iwonką, która pracuje w ekipie na punkcie. Pięciogwiazdkowa obsługa jest już standardem. Pyszna zupa dyniowa i żurek lądują na naszym stole. Piję wodę i colę jak smok na zapas, bo rozwalił mi się ustnik w bidonie i ostatnio tylko trochę sępiłem od Maćka. Dowiaduję się, że Asia wyszła pół godziny temu. Ktoś podobno komaruje na zapleczu, jeden z naszych Maćków ma ochotę do nich dołączyć, drugi mu to odradza. Pozostała nasza dwójka dociera po kilkunastu minutach, trochę stracili na ostatnim odcinku. Mówią, żebyśmy na nich nie czekali, bo muszą się rozgrzać. No to wychodzimy w czwórkę.
Jeszcze tylko dwa krótkie etapy, tak sobie mówię. Ale wrednie gwiździ na zewnątrz... W duchu dziękuję Filipowi za rękawice. Od razu napieramy ostrym marszem, rozgrzewamy się, podejście wchodzi gładko. Za chwilę wychodzimy na wierzchołek z widoczną w świetle czołówek tabliczką "Skibice 778". 400 metrów od doliny łyknięte, 300 nad punktem, to była ostatnia duża góra na trasie - pocieszam się. Takie liczby zawsze na mnie działają.
Ekipa mi trochę odskakuje. Pod górę tego nie czułem, ale teraz ból w dolnych przyczepach obu mięśni przypiszczelowych robi się coraz bardziej nieznośny. I tak się dziwię, że przez ponad 120 km byłem w stanie tak mocno cisnąć. Zatrzymują się, czekają, widzę ich czerwone tylne lampki. Teraz rozumiem, czym się kierowali organizatorzy, umieszczając je w obowiązkowym wyposażeniu. Nie chcę ich opóźniać. Lećcie naprzód, tyle razy już byłem sam w nocy w górach, jest wporzo! - mówię im. Ale dla nas nie będzie w porządku, żebyś został - słyszę odpowiedź - przecież nie zostawimy nawigatora. Kochane chłopaki. Spoglądamy na mapę ile nam zostało do ostatniego bufetu, idziemy jakiś czas razem, powtarzam im do znudzenia swoje argumenty. W końcu chyba udaje mi się ich przekonać, bo przyśpieszają. Uważajcie na tego mordercę przebranego za niedźwiedzia! - rzucam im na pożegnanie.
Coraz rzadziej widzę ich światełka. W końcu znikają. Lubię być sam w nocy w lesie, wydaje mi się taki przyjazny. Co jakiś czas są znaki czerwonego szlaku i żółte taśmy. Gwiazdy świecą jak latarnie, Orion wisi nisko nad horyzontem po prawej, można na niego nawigować. Grzbiet się jednak niemiłosiernie dłuży, a ja walczę z bólem i narastającym zmęczeniem. Grzęznę w tej pieprzonej ciapie, buty i kijki chcą w niej zostać, nogi wykręcają się na wszystkie możliwe sposoby. Nie zatrzymując się wyciągam mapę z kieszeni, szukam charakterystycznych punktów. Dogania mnie jakaś dziewczyna, pozdrawiamy się, leci naprzód, znowu jestem sam. Długie podejście, gdzie jest ta kapliczka, może już ją minąłem, kiedy będzie przecięcie z żółtym szlakiem? Jedna stopa przed drugą, wyłącz mózg, nie rozkminiaj, napieraj, nie pier...
Czołówka przygasa, baterie się kończą, ale niebo pomału się rozjaśnia. Długie zejście, las przechodzi w polanę, jest skrzyżowanie. Szlak nie jest żółty, tylko bezbarwny, ale miejsce się zgadza. Dzwoni Michał. Zrezygnował w Iwoniczu, przez narastający ból w kolanie nie był w stanie schodzić, nie mówiąc o zbieganiu. Paweł zszedł jeszcze wcześniej, z jego kontuzjami ten start to w ogóle było wariactwo. Michał w najlepszym momencie był na 8 miejscu. Szkoda... Jest w bazie w Komańczy, pyta co u mnie. Jestem sam, słoneczko zaraz wzejdzie, dobrze mi się napiera - odpowiadam. Po chwili pisze Krzysiek, mój rzeźnicki partner - Ilu z 6-tki was zostało? Dojdziecie na kolanach!
Łąka, zakręt, chorągiewki bezbłędnie prowadzą po trasie. Przede mną góra Tokarnia z widocznym z daleka przekaźnikiem. Na wschodzie czerwona łuna i kontur Bieszczadów, w dolinie morze mgieł. Uśmiech Boga.
Ostry zbieg, błoto, śliska, oszroniona trawa, wracamy do rzeczywistości. Ból nie pozwala zbiegać. W dole już widać gruntową drogę i ostatni bufet w Karlikowie. Tuż przed nim przeganiają mnie Damian i Maciek. Na punkcie stoi bohaterski, samotny wolontariusz. Przemarznięty, w buffie naciągniętym na głowę. Naprawdę szacun dla niego. Nie piłem od Puław, jestem odwodniony, wlewam w siebie kilka kubków zimnej herbaty, przegryzam orzeszkami i zmarzniętym bananem, wciągam mojego ostatniego żela, jeszcze popijam herbatą. Pośpiesz się, mało czasu zostało - mówi chłopak. Turystyczny drogowskaz pokazuje trzy godziny do Komańczy, do 35-godzinnego limitu zostały niecałe cztery. Przybijamy piątkę i napieram.
Mijam stary łemkowski cmentarzyk i kapliczkę. Słońce pomału wstaje znad góry, barwiąc na rudo las na przeciwległym stoku. Podchodzę dosyć szybko na ostatnie wzniesienie, ale na grzbiecie jeden po drugim dochodzą mnie i przeganiają dwaj zawodnicy. Jak to się dzieje, że po płaskim idę wolniej, niż pod górę? Miałem nadzieję, że już nie będzie tyle błota, ale wiadomo, czyją matką jest nadzieja. Tempo mam rozpaczliwie wolne, przy każdym kroku chce mi się wyć z bólu, kondycyjnie też słabnę, chce mi się pić, drugi raz na tej trasie zaczyna mnie mulić, tym razem naprawdę mocno. Wreszcie koniec lasu, wielka łąka, pasą się konie, ostatnie podejście, wszystko się zgadza z mapą.
Zaciskam zęby i na autopilocie schodzę błotnistą drogą przez las. Kiedy to się skończy? Do limitu mam trochę ponad godzinę. Wyglądam zagęszczenia poziomic przed samą Komańczą. Kilka razy robi się stromiej w dół, tylko po to, by zaraz się znowu wypłaszczyć. Gdzieś w dole chyba co jakiś czas słyszę samochody. A może to szumi potok? Już mi wszystko jedno. W bok od ścieżki stoi jakiś zawodnik, zdejmuje plecak, schyla się, coś z niego wyjmuje. Kiedy podchodzę bliżej, okazuje się on... pniem drzewa.
Posuwam się krok za krokiem, z nieobecnym spojrzeniem, zogniskowanym kilometr przede mną. W takim stanie łapie mnie pierwszy fotograf. Czyli cywilizacja blisko. Chwilę potem stoi następny. Mówi mi, że zaraz szosa i że za 15 minut będę na mecie. Samo strome dojście do asfaltu, które normalnie zbiegłbym w kilkadziesiąt sekund, zajmuje mi kilka minut. Od spotkanych na dole ludzi słyszę, że jakieś pół kilometra zostało. Wychodzę pod wiaduktem na główną drogę. Przejeżdża samochód organizatorów, biją mi brawo, ale według nich mam jeszcze... 1.5 km. Kręci mi się w głowie, mam ochotę usiąść. Zdejmuję plecak, żeby napić się wprost z wlewu bukłaka. Odkręcam, wysączam kilka kropli i... koniec wody. Nieważne że ustnik się rozwalił, jak po prostu było pusto. Próbuję podbiec, ale po kilku krokach się poddaję, krzywiąc się z bólu. Czy zdążę?
Pusta droga. Lekko pod górę. Nie widać skrętu. Żółte taśmy jak okiem sięgnąć prowadzą prosto. Krok. Za. Krokiem.
Spotykam dziewczynę z ekipy organizatorskiej. Tam za kościołem w lewo, jeszcze kawałek i meta! - słyszę od niej. Odpowiadam niewyraźnie coś, co chcę żeby zabrzmiało jak podziękowanie. Skręcam, uliczka prowadzi w dół do rzeki. Nie czuję nic. Zero endorfin, euforii, satysfakcji. Tylko ulgę, że już po wszystkim. Stoper pokazuje 34 i pół godziny. W prawo na łąkę. Jak przez mgłę widzę i słyszę powitanie i wiwaty ekipy na mecie. Dla formalności przechodzę w trucht, unoszę ręce w górę i przebiegam przez kreskę.
* * * * *
Meta jest bardzo kameralna, ale jakaś taka... ciepła. Ekipa zwyczajnie bardzo się cieszy z mojego dotarcia. Dostaję medal, jestem w stanie jeszcze dojść do ogniska, przynoszą mi zupę i pierogi. Zawodnicy przybyli przed chwilą już tam siedzą. Największą niespodzianką jest wspaniała bluza finiszera. Przywilej jej noszenia będzie dany 78 osobom, bo tyle - razem z tymi kilkoma, co jeszcze przybiegną za mną - ukończy ŁUT150. Nieznacznie ponad połowa z tych, co wystartowali.
Asia jest już w bazie w szkole, przybiegła około 1h40 przede mną, napierając w czteroosobowym składzie. Dla mnie też się zaraz znajdzie podwózka do szkoły, skąd po kąpieli zabierze nas autobus do Krynicy. Taka mała improwizacja z tymi dojazdami, ale jakoś to wszystko hula, kwestia dogadania się. W szkole spotkam też dwóch z moich Maćków, przybyłych krótko przede mną. Widok stóp po zdjęciu butów zapamiętam na długo - będę miał z nimi problemy jeszcze jakiś czas.
A na razie siedzę na mecie, grzejąc się słońcem i ogniskiem. Wstaję jeszcze, by wraz z organizatorami powitać dwójkę następnych napieraczy. Adrenalina zeszła, nie mogę normalnie chodzić. Dekorację zwycięzców oglądam z trawy w pozycji horyzontalnej. Powinienem robić zdjęcia, ale nie jestem w stanie. Ciągle do mnie nie dociera, co zrobiłem. Usłyszę potem porównania do UTMB i nie wiem czego jeszcze - ja nie mam do czego porównać. Może do jednej bałkańskiej epopei sprzed kilku lat, ale to dwie różne bajki. Nie wiem, czy będę chciał to kiedyś powtórzyć - wiem jednak, że było warto.
Kamil Weinberg