Andrzej Gondek o starcie na Gobi: „Nie będę szarżował. Natomiast...”

  • Festiwal biegowy

O szansach na sukces w Gobi March 2014, limitowaniu kalorii, odzyskanym paszporcie i wielogodzinnej podróży do Chin z najlepszym z biegaczy teamu 4 Deserts Polska.

Jak się pan czuje w roli sportowego lidera drużyny?

Rzeczywiście cel minimum to ukończyć zawody. Ale chciałbym poprawić 12. miejsce z Jordanii. A może i powalczyć o coś więcej. Może pierwszą dziesiątkę. Czuję, że mogę to zrobić, chłopaki bardzo mocno mnie dopingują żebym patrzył na wynik. Będę go miał z tyłu głowy. Kluczowy będzie poniedziałek – po po pierwszym etapie. Zobacyzmy kto przyjechał, czy są wśród nich „mocarze”.

Analizował Pan listę startową?

Tak. Jedynie Cheva Martinez, znakomity maratończyk z Hiszpanii, olimpijczyk, drugi zawodnik Sahara Race wydaje się poza zasięgiem. Ale i tak postaram się dotrzymać mu kroku, przynajmniej pierwszego dnia. Jak będzie w kolejnych? Czas pokaże. Od pierwszego wspólnego biegu minęły już prawie 3 miesiące i ciężko przewidzieć scenariusz rywalizacji.

Jaką taktykę zaplanował pan na imprezę?

Przeanalizowałem profil trasy i wyszło mi, że przez pierwsze 4 etapy, liczące ok. 150 km, pokonywane w sporej części pod górę, trzeba będzie mocno się postarać, by na najdłuższym, prawie 80-kilometrowym, bronić wyniku.

Rozumiem, że tak jak w Jordanii biegnie pan sam...

Nie da się inaczej. Z chłopakami widzimy się tylko na starcie, mecie i w obozie – tu sobie pomagamy, analizujemy kolejne etapy, dopingujemy się nawzajem. Stanowimy mocną grupę i po prostu fajny zespół, ale każdy z nas ma swój plan na trasę, swoje tempo – to się sprawdziło w Sahara Race.

Między pana ubiegłorocznym debiutem w Maratonie Piasków a tegorocznym Sahara Race było blisko 12 miesięcy przerwy. Teraz rusza Pan na trasę po niespełna trzech miesiącach...

To rzeczywiście mało. Ale trening był kontynuowany – po dwóch dniach odpoczynku po Jordanii zrobiłem pierwszą, luźną przebieżkę. Ponieważ czułem się dobrze, a bąble, odciski czy paznokcie się pogoiły, to właściwie z marszu rozpocząłem przygotowania do Gobi. Ze zdrowiem jest wszystko w porządku, starty kontrolne na 10 km czy w półmaratonie pokazują, że forma jest. Natomiast bieganie po ulicy, wiosną, zasadniczo różni się od startu na pustyni, w lecie na pustyni, przy temperaturze wyższej nawet o 30 stopni Celsjusza, po kamieniach, w górach, z 10 czy 12-kilogramowym plecakem. Może być rożnie, ale nastawiam się pozytywnie.

Przyglądając się Pana bagażowi stwierdzam, że zabiera pan absolutne minimum sprzętu i prowiantu.

Zgadza się. Wszystko w zasadzie spakowałem do bagażu podręcznego, bo organizatorzy uprzedzili nas, że różne rzeczy dzieją się z bagażami podróżujących z Pekinu do Bole. A kto nie będzie posiadał kompletnego wyposażenia, po prostu nie pobiegnie. W plecaku mam wszystko to, co wymaga organizator – m.in. ubrania na różne warunki atmosferyczne, środki przeciwbólowe, kompas i lusterka. Jest też oczywiście suszone jedzenie. Dodatkowo zapakowałem np. igłę i dratwę, gdyby trzeba było naprawiać buty, czy klej kropelka. Kijków nie mam. Oczywiście to wszystko wymaga przepakowania, bo wieziemy oryginalne opakowania, żeby uniknąć problemów na granicach. Mam z sobą wagę spożywczą, będziemy z chłopakami pilnować każdego grama. Im mniej, tym lepiej. Fajnie byłoby zejść z wagą plecaka do 8 kilogramów. Najlepsi biegają z plecakiem o wadze 6 kg.

Zaglądał pan rywalom do plecaka? Wszyscy uczestnicy sobie pomagają, tak mówili pana koledzy...

Tak, ale nie w takich szczegółach. Rozmawiamy ze sobą podczas zawodów, ale nikt nie zdradza swoich tajemnic. To takie pustynne know-how, przepis na sukces. Poza regulaminowymi rzeczami, takimi jak np. rezygnacja z opakowań aluminiowych, na pewno będę chciał ograniczyć ilość kalorii w plecaku – nie 2500, a może 2200-2300 kilokalorii dziennie. Mam nadzieję, że będzie taka ilość „paliwa” wystarczy mi do mety.

Jak to było z tym zabranym paszportem?

(śmiech) Po emisji reportażu o nas w telewizji, a także projekcji i naszej dyskusji z widzami filmu o Saharze na Planet Docs, moja żona zaczęła odbierać telefony od koleżanek z pytaniem „Co ten twój mąż robi?!”. I zareagowała. Najpierw chciała mnie uziemić przywiązując do kaloryfera, ale gdy uświadomiła sobie, że i z takim ciężarem mógłbym pobiec w Chinach, postanowiła schować mi paszport. Plan zrealizowała, bo nie mogłem odebrać go od kolegi Marcina (Żuka), który załatwiał nam wizy. Paszport odzyskałem 5 minut przed wyjazdem na Okęcie, obiecałem, że wrócę cały i zdrowy.

Czyli nie będzie pan szarżował...

Tak należałoby do tego podchodzić, ale to jest rywalizacja. Adrenalina. Oczywiście będziemy się kontrolować, pilnować, że najzwyczajniej nie przegiąć. Natomiast... (śmiech).

To jeszcze dopytam o waszą podróż do Pekinu i dalej do Bole. Co będziecie robić przez te 21 godzin w samolocie? Widziałem tylko 1 książkę w waszych walizkach...

Mamy laptopy, więc coś będziemy działać, pewnie pracować. Lecimy nocą, więc pewnie będziemy też spać, żeby nie być całkiem padniętym w piątek. Mamy przesiadkę w Urumqi – 6 godzin oczekiwania, a to jest problem, bo tydzień temu był tam zamach terrorystyczny, w którym zginęło 31 osób o doradzono nam by nie opuszczać terenu lotniska. Więc pewnie będziemy kwitnąć w hali przylotów i czekać na lot do Bole.

Powodzenia!

Rozmawiał Grzegorz Rogowski

fot. Archiwum Team 4 Deserts Polska