"Zupki z torebki smakowały jak jedzenie z najlepszej restauracji" Ambasador o Kieracie 2014 [ZDJĘCIA]

  • Biegająca Polska i Świat

W piątek 23 maja na starcie w Limanowej stanęło 717 zawodników startujących w 11 edycji Międzynarodowego Ekstremalnego Maratonu Pieszego KIERAT 2014. Do pokonania około 100 km, limit czasu 30 godzin oraz po drodze obowiązkowe zameldowanie się kolejno w 12 wyznaczonych punktach.

Patryk Walawender, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój o swojej przygodzie z KIERATEM 2014

Różni biegacze, różne cele

W tych zawodach nie ma wyznaczonych tras, po których należy się poruszać, zatem bardzo duże znaczenie mają zdolności nawigacyjne i umiejętność orientacji w terenie. Już na starcie uderzyło mnie zróżnicowanie startujących zawodników – jedni to typowi biegacze z lekkimi butami, obcisłą odzieżą oraz małymi plecakami na plecach. Inni zaś to typowi piechurzy w górskich trepach i plecakach średniej wielkości. Widać, że każdy przyjechał na ten maraton z innymi celami ale wszystkim towarzyszył świetny humor.

Przed startem jedni analizowali optymalne warianty trasy, inni natomiast liczyli na podpięcie się do jakiejś grupy z dobrymi nawigatorami w składzie. Ponieważ była to dla mnie z kolegą pierwsza impreza z nawigowaniem, zdałem się na łaskę innych licząc na współpracę z jakąś zorganizowaną grupą.

W lewo czy w prawo?

Punktualnie o 18 nastąpił start i wszyscy ruszyli w jednym kierunku. Pomyślałem, że przy takiej ilości osób na początku zawodnicy będą biegli jedną trasą  jak na typowym biegu górskim. Zdziwiłem się już po kilkuset metrach, gdzie część pobiegła w lewo a część w prawo. Wybrałem kierunek obierany przez większość zgodnie z wcześniej założoną taktyką.

Na pierwszy punkt dotarliśmy ze sporą grupą, "odbiliśmy czas" i stanęliśmy kolejnym dylematem. Ludzie rozbiegli się w trzech kierunkach. Znowu intuicyjnie wybraliśmy jakąś grupkę i podążyliśmy za nią ścieżką w dół. Nagle jednak grupa odbiła w lewo i zaczęła biec w dół na przełaj. W tym właśnie momencie pojąłem co to znaczy bieganie na orientację. Po parunastu minutach wybiegliśmy na wypłaszczenie gdzie było widać ludzi przybywających z różnych kierunków. Ci, którzy jeszcze nie tak dawno biegli przed nami, zniknęli gdzieś na horyzoncie za nami. Wiedziałem już, że bez nawigacji nie pobiegamy, dlatego przyjęliśmy jeden z wcześniej rozważanych wariantów w nocy tylko chodzenie, a w dzień zobaczymy.

Na drugim punkcie zameldowaliśmy się jeszcze przed zmrokiem i ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że jesteśmy na 52 pozycji. Jak widać przebieżka na przełaj przyniosła efekty. Nim się obejrzeliśmy wokół było już ciemno, a my w pewnym momencie znaleźliśmy się sami w ciemnym lesie. Wiedzieliśmy, że mamy się kierować w stronę Kamienicy, mijając po lewej stronie miejscowość Wola Kosnowa. Po około 30 minutach za naszymi plecami wyszła spora grupa osób. Jesteśmy uratowani  – pomyślałem  – gdyż wyglądali na takich, co mają pojęcie gdzie są i dokąd zmierzają.

Udało nam się dotrzeć do trzeciego punktu, gdzie można było dostać wodę. Jak się okazało – nieco się pogubiliśmy i nadłożyliśmy drogi, ale i tak byłem szczęśliwy, że w nocy jakoś dajemy radę.

Cenna lekcja

Czwarty punkt  wiązał się z ostrym podejściem pod górę  optymalną trasą był jednak prowadzący na nią szlak, także po godzinie byliśmy już na miejscu. Następny punkt był zlokalizowany stosunkowo blisko  sztuka dotarcia do niego polegała jednak na odbiciu ze szlaku w odpowiednim miejscu. Wypatrzyliśmy gdzieś ludzi ze znajomej grupy z początku biegu i to ich postanowiliśmy się znowu trzymać. W pewnym momencie skręciliśmy w lewo, ale po kilkunastu minutach stwierdziliśmy, że chyba jednak za wcześnie. Chcąc wrócić najszybszą drogą dostaliśmy się w bardzo gęsty las, przez który przedzieraliśmy się kilkanaście kolejnych minut, by wyjść od drugiej strony miejsca z którego pierwotnie zboczyliśmy.

To była dla mnie druga ważna lekcja biegów na orientację, że lepiej postać 10 minut dłużej z mapą niż przedzierać się pół godziny przez chaszcze. Ostatecznie dotarliśmy do punktu piątego ze świadomością, że czeka nas podejście pod jeden z 3 szczytów, jakie podczas tego maratonu przyjdzie nam zdobyć. O Lubaniu już wcześniej słyszałem, że ma bardzo strome podejścia, a tej nocy przekonałem się o tym na własnej skórze.

To był dla mnie jeden z najtrudniejszych fragmentów trasy  organizm domagał się snu, wokół ciemna noc (na szczęście bardzo ciepła), a my po śliskich liściach usiłowaliśmy wznieść się ponad 1200 metrów n.p.m. Ze świadomością, że potem już będzie z górki, oraz że na następnym punkcie będzie ciepła herbata i gorące kubki jakoś daliśmy radę i o 2:30 zameldowaliśmy się na szczycie.

Rosołki, barszczyki, żurki z... torebki

Teraz czekało nas zejście do Ochotnicy Górnej, gdzie był zlokalizowany 7. punkt z ciepłymi napojami. Ten odcinek trasy miał być jednym z przyjemniejszych, jednak połamane drzewa tarasujące przejścia bardzo dały się we znaki i uniemożliwiły płynne zbieganie. Co chwilę trzeba było „gimnastykować” się przechodząc przez złamane drzewa dołem, górą albo bokiem, w zależności od preferencji. Kiedy dotarliśmy na siódmy punkt było już jasno a serwowane barszczyki, rosołki oraz żurki z torebki smakowały jak dania serwowane w najlepszych restauracjach.

Troszeczkę odpoczęliśmy w promieniach wstającego poranka i rozpoczęliśmy podejście pod drugi szczyt do zdobycia – Gorc o wysokości 1228 m n.p.m. Na punkcie zameldowaliśmy się o 7:40, a ja w myślach miałem już tylko zbieg do miejscowości Rzeki i sklep, w którym miałem zamiar się zaopatrzyć w jedzenie i picie, gdyż moje zapasy właśnie się skończyły.

Punkt 9. zlokalizowany na przełęczy Przysłopek osiągnęliśmy dosyć szybko i dowiedzieliśmy się, że pierwszy na nim zameldował się Maciej Więcek, który jak się potem okazało był pierwszy również na mecie. Nas czekało jeszcze odwiedzenie trzech punktów, z czego pierwszym był najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego – Mogielica (1171 m n.p.m.). Jak większość ludzi wybraliśmy troszkę dłuższy, za to bezpieczniejszy wariant przejścia żółtym szlakiem. Na szczycie pamiątkowe zdjęcie z charakterystyczną wieżą w tle i zapisanie w pamięci spostrzeżenia – „pięknie tutaj jest, muszę odwiedzić to miejsce jeszcze w tym roku”.

Coraz bliżej mety

Było prawie południe, a przed nami już bieg praktycznie po płaskim. Jak się okazało mieliśmy poodparzane stopy, był bardzo upalny dzień i raczej nie myśleliśmy o biegnięciu tego odcinka jak to na początku ambitnie zakładaliśmy, tylko zdecydowaliśmy się, że pokonamy go marszem.

Punkt 11. zlokalizowany w centrum miejscowości Słopnice osiągnęliśmy dosyć łatwo, natomiast z ostatnim mieliśmy problem z lokalizacją. Chyba już ogromne zmęczenie, nieprzespana noc i chęć dotarcia do mety dawały znać o sobie. Na tym odcinku zaczął również padać deszcz, co jeszcze bardziej wpłynęło na nasze samopoczucie. Wiedzieliśmy już jednak, że meta jest bardzo blisko i jak zawsze w takich momentach każdy mówił: "co zrobię i co zjem jak dotrę do końca".

Na mecie bardzo zmęczeni, z obolałymi nogami ale bardzo szczęśliwi zameldowaliśmy się z czasem 23:42:58. Tak więc nasz pierwszy Kierat przeszliśmy w mniej niż dobę.

Nauczka na przyszłość

Podsumowując uważam Kierat za bardzo dobrą imprezę. Jako nowicjusz wyniosłem kilka cennych lekcji z tej przygody. Do poprawy z mojej strony na pewno jest umiejętność sprawnego nawigowania oraz lepsze planowanie jedzenia (nie byłem przygotowany na dobę wysiłku, na szczęście po drodze był sklep w którym się zaopatrzyłem w prowiant). Noc była bardzo ciepła, także przygotowane cieplejsze ubranie nie było potrzebne.

Trasa poprowadzona była bardzo ciekawie i bardzo cieszę się, że od rana, kiedy pogoda była piękna, byliśmy praktycznie cały czas w górach. Natomiast gdy pogoda się popsuła – po południu  byliśmy już na płaskim terenie. Na mecie dowiedzieliśmy się, że według doświadczonych uczestników była to druga co do trudności trasa w 11-letniej historii Kieratu. Tym bardziej się cieszymy, że udało się nam go ukończyć i z niecierpliwością czekamy na kolejną edycję, w której po raz kolejny będziemy walczyć z tym wszystkim na co tak bardzo narzekamy jak mamy kryzysy.

Patryk Walawender, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój

fot. Jarosław Frąk, Patryk Walawender