Te zawody są dla maratończyków tym samym co Wimbledon dla tenisistów czy stadion Maracanã dla fanów piłki nożnej. Żaden inny bieg na świecie nie obrósł tyloma legendami, żaden nie ma takiej tradycji i tak długiej historii. Maraton w Bostonie to prawdziwa mekka dla biegaczy. 20 kwietnia odbędzie się już 119. edycja tego niezwykłego wydarzenia sportowego. Faworytami są Kenijczyk Patrick Makau i Etiopka Mare Dibaba.
"Nie ma drugiego takiego biegu jak maraton w Bostonie, będącego fascynującym – i jednak odrobinę irytującym – połączeniem tradycji, perfekcji i uporu. Boston chełpi się tym, że jego wyścig był stricte amatorski, nieskalany nagrodami pieniężnymi, umowami sponsorskimi i agentami – słowem wszystkim, co zmieniło oblicze tego sportu, w miarę jak stawał się dyscypliną coraz bardziej zawodową. Zarazem organizatorzy biegu traktowali go niesamowicie poważnie. Zasługiwał na to".
Tak opisuje maraton w Bostonie w swojej książce biograficznej słynny amerykański biegacz i trener Alberto Salazar. Jego zdaniem:
„(...) pielgrzymka do Bostonu, prędzej czy później, jest obowiązkiem każdego poważnego maratończyka, o ile przymknie oko na dziwactwa i niedostatki trasy”.
Pojedynek w słońcu
Sam Salazar przyjechał na zawody w 1982 r., po wcześniejszych dwóch triumfach w Nowym Jorku. Jego start w stolicy Nowej Anglii przeszedł do legendy. Nazwano go później „Pojedynkiem w słońcu”, bo rywalizacja rozpoczęła się w samo południe, a słońce nie przestawało smażyć i przeszkadzać startującym aż do samego końca wyścigu.
Wszyscy kibice nastawiali się na wielkie starcie Alberto Salazara i jego słynnego wówczas rywala, ale i kolegi z grupy biegowej Billa Rodgersa. Ten jednak szybko odpadł z walki o zwycięstwo. Nie zniósł upału i szaleńczego tempa narzuconego przez ówczesnego rekordzistę świata.
Tymczasem niespodziewanie wyzwanie mistrzowi rzucił mało znany zawodnik z Minnesoty Dick Beardsley. Rozpoczęła się niesamowita walka na wyniszczenie. Na mecie Salazar wyprzedził rywala o zaledwie 2 sekundy. Obaj pobiegli fantastycznie. Pierwszy uzyskał czas: 2:08:52, drugi, 2:08:54. Był to pierwszy w historii maraton w którym dwóch zawodników uzyskało wynik poniżej 2 godzin i 9 minut.
Po przekroczeniu mety Salazar niemal natychmiast padł na ziemię ze zmęczenia. Był skrajnie wykończony. Służby ratunkowe musiały zaaplikować mu aż 6 litrów kroplówki, bo okazało się, że podczas biegu prawie w ogóle nie pił.
Skrajny wysiłek Salazara został nagrodzony.... w sposób symboliczny. Jako zwycięzcy przysługiwał mu wieniec utkany z gałązek oliwnych. O nagrodzie finansowej nie było mowy. Organizatorzy Maratonu Bostońskiego uważali, że zawody nie mają być komercyjnym przedsięwzięciem tylko wielkim świętem sportu w starym stylu.
Zmieniło się to dopiero w latach osiemdziesiątych. Presja czołowych zawodników świata, którzy zagrozili bojkotem imprezy spowodowała, że pierwsze pieniądze dla zwycięzców pojawiły się w 1986 r. Dziś najlepsi mogą liczyć na czek w wysokości 150 tys. dolarów.
Trasa niezgodna ze standardami IAAF
A wszystko zaczęło się jeszcze w XIX wieku. Rok po pierwszych nowożytnych Igrzyskach Olimpijskich w Atenach, 19 kwietnia 1897 r. spotkało się w Bostonie piętnastu szaleńców, by wystartować w biegu na dystansie 24,5 mil (39,4 km). Zawodnikom zależało, by w ten sposób uczcić Dzień Patriotów, wielkie święto państwowe, które upamiętniało bitwy o Lexington i Concorde z 1775 roku. To od nich zaczęła się słynna Amerykańska Wojna o Niepodległość. Pierwszą edycję maratonu wygrał John J. Mc Dermont z Nowego Yorku z czasem 3:10:26.
Na ten wynik trzeba jednak patrzeć z przymrużeniem oka. Po pierwsze triumfator miał do pokonania ponad 2,5 km krótszy dystans niż współcześni maratończycy, po drugie trasa zawodów – ze względu na swoje ukształtowanie – od początku budziła kontrowersje. Do dziś rekord ustanawiane w Bostonie nie są uznawane przez IAAF i AIMS.
Organizatorzy jednak się tym nie przejmują. Dla nich liczy się przede wszystkim tradycja i bardzo ostrożnie podchodzą do zmian. Te, dotyczące długości trasy udało się wprowadzić dopiero w 1924 r. Od tego momentu zawodnicy w Bostonie wreszcie zaczęli biegać na olimpijskim dystansem maratonu, czyli 42,195 km.
Nadal jednak jest problem z profilem trasy. Po pierwsze - jest tu za duża różnica wysokości między startem (147m n.p.m.), a metą (9m n.p.m.). Oznacza to więc spadek 139 metrów, podczas gdy przepisy dopuszczają maksymalnie 42 metry. Po drugie – co również jest sprzeczne z regułami IAAF – odległość między startem i metą mierzona w linii prostej przekracza połowę dystansu biegu. Trasa najstarszego maratonu świata prowadzi bowiem od punktu do punktu.
Kobiety nie miały łatwo
Konserwatyzm organizatorów był widoczny również w podejściu do rywalizacji kobiet. Oficjalnie dopuszczono je na start dopiero w 1972 roku. Wtedy triumfowała amerykanka Nina Kuscsik z czasem 3:10:26.
Kuscsik nie była jednak pierwszą zawodniczką na trasie bostońskiego maratonu. Już w 1966 r. Roberta Gibb bez rejestracji i numeru startowego postanowiła ukończyć zawody. Rok później Katherine Switzer postanowiła wziąć udział w biegu w już bardziej sformalizowany sposób. Użyła fortelu, podczas rejestracji podpisała się jako K.V. Switzer co uniemożliwiło identyfikację płci.
Problemy zaczęły się w trakcie zawodów, gdy Jock Semple, jeden z organizatorów biegu odkrył podstęp zawodniczki. Natychmiast podbiegł do niej i zaczął ją szarpać, próbując zerwać z jej koszulki numer startowy. Zepchnięciu Switzer z trasy biegu zapobiegli jej trener, narzeczony oraz inni biegacze (na zdjęciu).
Od tego czasu po tym względem wszystko się jednak zmieniło. Dziś blisko połowa startujących w Bostonie to kobiety. Jedną z nich, w 1991 r. była Wanda Panfil Gonzales, nasza wielka mistrzyni. Wygrała tu we wspaniałym stylu osiągając świetny wynik 2:24:18.
Ze startem kobiet związany jest też jeden z największych skandali w dziejach Maratonu Bostońskiego. W 1980 r. pierwsza linię mety przekroczyła nikomu nieznana Amerykanka kubańskiego pochodzenia Rose Ruiz, osiągając fantastyczny czas 2:31:56. Był to rekord trasy, a przy okazji trzeci wynik w historii kobiecego maratonu.
Od razu pojawiły się wątpliwości. Jednych zastanawiało to, że zawodniczka nie pamiętała prawie niczego z tego jak przebiegała rywalizacja na trasie. Inni dziwili się, że nie było po niej widać praktycznie żadnego zmęczenia. Czyżby Ruiz się w ogóle nie pociła? Zdumiewający był też progres jaki zanotowała Amerykanka. Pół roku wcześniej w Nowym Jorku przebiegła maraton o 25 minut wolniej.
Ostatecznie Ruiz okazała się oszustką. Pogrążyły ją zeznania dwóch studentów Harvardu, którzy zobaczyli jak wyskakuje z tłumu kibiców kilkaset metrów przed metą. Decyzja organizatorów mogła być tylko jedna. Dyskwalifikacja. Ta sytuacja zmusiła organizatorów do wprowadzeni szeregu zmian. Teraz zawody są stale monitorowane i filmowane, choć nadal zdarzają się wpadki.
W zeszłym roku amerykańskie media żyły aferą „Bibgate”. Wszystko zaczęło się od tego, że niejaka Kara Bonneau po zawodach chciała – poprzez serwis fotograficzny dokumentujący imprezę w Bostonie – kupić zdjęcia na których utrwalone zostały jej zmagania z maratońską trasą. Jakież było jej zdziwienie, gdy po wpisaniu numeru 14285 oczom jej ukazały się kilka nieznanych twarzy, zarówno mężczyzn jak i kobiet.
Okazało się, że cztery osoby pobiegły w zawodach z fałszywym numerem startowym, który formalnie należał do Bonneau. Później wyszło na jaw, że takich przypadków było więcej. Media zawrzały. Pojawiały się pytania jak to było możliwe, że w tak łatwy sposób można było dokonać oszustwa?
Było to tym bardziej szokujące, że organizatorzy maratonu zapewniali, że środki bezpieczeństwa zastosowane przy maratonie w Bostonie są na najwyższym światowym poziomie. Nigdy już miała się nie powtórzyć tragedia z 15 kwietnia 2013 roku.
Tego dni ok. godz. 14:49 czasu lokalnego doszło do zamachu terrorystycznego na uczestników biegu. Zginęły trzy osoby, a 265 zostały ranne. Za atakiem stali bracia Carnajewowie, z pochodzenia Czeczeni, od wielu lat mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Starszy Tamerlan zginął w strzelaninie z policją, młodszy – Dżochar czeka teraz na wyrok sądu po tym jak ława przysięgłych uznała go za winnego zdetonowania bomby na mecie bostońskiego maratonu. Grozi mu nawet kara śmierci.
Afera „Bibgate” ujawniła nie tylko luki w systemie bezpieczeństwa biegu w Bostonie, ale również pokazała jak niesamowitą rangą cieszy się ten najstarszy na świecie maraton. Ludzi są zdolni naprawdę zrobić wiele , by w nim wystartować.
225 dolarów za pakiet startowy - błachostka
Mimo, że w zeszłym roku na starcie stanęło ponad 36 000 biegaczy, to wielokrotnie większej liczbie osób nie udało się zarejestrować. Organizatorzy wprowadzili bowiem bardzo skomplikowany i wymagający system zapisów. Przykładowo zawodnicy z grupy wiekowej 35-39 lat muszą legitymować się wynikiem w maratonie, uzyskanym w ciągu ostatniego roku, lepszym od 3 godzin i 10 minut, choć i to nie zawsze daje gwarancję startu.
Zapisy trwają tylko 10 dni, a pierwszeństwo mają ci, którzy osiągnęli czas o 20 minut lepszy od wymaganego. Dwa dni później – o ile limit nie zostanie już wyczerpany – mają szansę ci z wynikami o 10 minut lepszymi od minimum, itd. Po pokonaniu tego rejestracyjnego toru przeszkód zapłacenie za pakiet startowy 225 dolarów (dla Amerykanów 175) wydaje się błachostką...
Magia Bostonu jest niezwykła i nie dla wszystkich zrozumiała biorąc pod uwagę, że trasa maratonu nie tylko nie spełnia norm IAAF, ale bywa bardzo wymagająca. Małgorzata Sobańska przyznała kiedyś w rozmowie z portalem wbiegu24.pl, że w Bostonie rzadko biega się szybko. „Trasa jest w całości pagórkowata, wymaga specjalnego przygotowania siłowego. Na 22. mili znajduje się legendarne Wzgórze Złamanych Serc, gdzie sporo maratończyków poddaje się. Po tym maratonie dochodzi się do siebie o wiele dłużej niż po maratonach rozgrywanych na płaskiej trasie”.
Wzgórze Złamanych Serc
Wspomniane przez naszą mistrzynię Wzgórze Złamanych Serc pojawia się w relacjach niemal każdego uczestnika bostońskiego biegu. Mimo, że trzeba tu wbiec zaledwie 27 metrów w pionie na długości 600 metrów, maratończycy wspominają to miejsce jako najgorsze na trasie.
Nazwa tego miejsca wiąże się z autentyczna historią z 1936 r. Wtedy to legenda maratonu John Adelbert „Johnny” Kelly walcząc o kolejny triumf w Bostonie wyprzedzając prowadzącego Ellisona „Tarzana” Browna, poklepał go przyjaźnie po ramieniu. Wydawało się, że nic nie zabierze mu już zwycięstwa. Było inaczej. Pokonał go nie tyle sam rywal ile trasa, a konkretnie wymagające Newton Hills. Kelly na ostatnim podbiegu miał taki kryzys, że nie był w stanie już dalej biec i musiał przejść w marsz. I w tym właśnie miejscu minął go Ellison Brown, czym – jak pisała następnego dnia poranna prasa – złamał mu serce. Od tego czasu wzgórze jest nazywane Heartbreak Hill.
Już za kilka dni kolejne tysiące zawodników zmierzą się z tym podbiegiem. Otwarte pozostaje pytanie, komu tym razem złamie serce?
Zawodnicy na wózkach będą świętować jubileusz
Tegoroczna edycja Boston Marathonu ma również wyjątkowe znaczenie dla zawodników na wózkach. Mija właśnie 40 lat odkąd oficjalnie rozpoczęła się rywalizacja w tej konkurencji. Triumfował wtedy Bob Hall. Prawdziwym prekursorem był jednak w 1970 r. weteran wojny w Wietnamie Eugene Roberts. Co prawda jego start odbywał się nie do końca w sposób formalny, bo na zasadzie braku sprzeciwu organizatorów, to trzeba mu oddać palmę pierwszeństwa.
Pięć lat później Bob Hall postanowił pójść krok dalej. Zależało mu, by otrzymać oficjalny dyplom potwierdzający ukończenie maratonu. Organizatorzy się zgodzili, ale postawili jeden warunek. Zawodnik musiał pokonać całą trasę w czasie poniżej 3 godzin.
Z perspektywy dzisiejszych sportowców startujących na specjalnie przygotowanych wózkach nie jest to wynik oszałamiający, ale w 1975 r. mógł budzić respekt. Na pewno był też dużym wyzwanie. Bob Hall stawił mu jednak czoła i na mecie pojawił się 2 minuty przed wyznaczonym limitem. Tym samym zapoczątkował nową erę w historii maratonu. Maratonu, który jako jeden z pierwszych dopuścił udział zawodników niepełnosprawnych.
20 kwietnia, cztery dekady po wyczynie Boba Halla w Centrum Hopkinton spotkają się zawodnicy, którzy z Robertsem czy Hallem niewiele mają wspólnego. To prawdziwi profesjonaliści. Do Bostonu przyjedzie cała czołówka światowa. Faworytem jest dziesięciokrotny zwycięzca tych zawodów Ernst Van Dyk (na zdjęciu), który podczas niedawnego półmaratonu NYC Half ustanowił nowy rekord świata.
Wśród pań w roli faworytki i obrończyni tytułu wystąpi Tatyana McFadden dziesięciokrotna medalistka paraolimpijska i dwukrotna zwyciężczyni maratonu w Bostonie. Organizatorzy nie zapomnieli również o polskim zawodniku. O podium z pewnością powalczy nasz Tomasz Hamerlak.
Transmisję na żywo z 119. Maratonu Bostońskiego planuje stacja Eurosport.
MGEL, wsp. IB
fot. wikimedia