Never say die, never say no
You got to look them in the eye and don't let go
[Jon Bon Jovi – Never Say Die]
Ustroń Polana, piątek 18 listopada, 23:15. W nocy w lesie na pewno nie będziecie sami, niedźwiedzie, wilki i rysie nie śpią! – zapowiada organizator Artur Kulesza. Właśnie się zaczęła odprawa ultrasów przed startem Piekła Czantorii. Przed nami trzy pętle i końcowe podejście wzdłuż kolejki linowej. 63 kilometry morderczej trasy z potwornym nagromadzeniem przewyższeń, może nawet 5500 metrów w górę, z której połowę pokonamy pod osłoną nocy. W kieszeni słyszę piknięcie. To pisze Krzysiek, rzeźnicki partner. Maszeruj, albo...
Sobota 19 listopada, 3:44. Przebiegam matę pomiarową po pierwszym okrążeniu. Po dużym kryzysie na jego drugiej połowie, czas zaledwie kwadrans gorszy od zeszłorocznego pierwszego kółka cieszy. Warunki do napierania są wymarzone. Bardzo ciepła noc. Jak na późny listopad, znaczy się. Błota drobny ułamek tego, co rok temu. Śniegu praktycznie zero. Lekki wiatr, przyjemnie chłodzący na podejściach. Księżyc świeci, aż chce się wyć. Tylko forma nie ta co wtedy, i do tego świeżo po dwutygodniowym przeziębieniu.
Relacja Kamila Weinberga
Szybcy zbiegacze zwykle dobierają się w tłumie. Dlatego połowę pierwszej pętli zrobiliśmy razem z Robertem z Katowic. Razem przesunęliśmy się w górę stawki na technicznym zbiegu po startowym podejściu i wspólnie marszobiegiem pokonaliśmy jedyny „wypoczynkowy” szutrowo-asfaltowy odcinek trasy. We dwóch zrobiliśmy też najbardziej błotnistą drugą górkę (przed rokiem błota było dziesięć razy więcej) i trzecie, ciągnące się w nieskończoność podejście żółtym szlakiem na Małą Czantorię, gdzie poprzednio leżał i padał śnieg. Teraz jedyną trudnością była jego długość i miejscami stromizna. Odblaskowe oznaczenia prowadziły jak po sznurku. Na zbiegach znów zyskiwaliśmy przewagę i razem odhaczyliśmy się na paśniku w Poniwcu na 12 km.
Załoga bufetu opiekowała się napieraczami jak własnymi dziećmi – wspomnę o niej tu jeszcze nie raz, bo na to zasłużyła. Na mega stromym – nawet w skali Piekła Czantorii – podejściu wzdłuż słupów wyciągu Robert mi stopniowo uciekał, a ja nawet nie starałem się go gonić – znając trasę, wiedziałem co mnie jeszcze czeka. Łagodniejszy odcinek pod szczytem Czantorii pokonałem marszobiegiem. Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, który później się stopił z pierwszym światłem dnia.
Z moim brakiem formy wiedziałem, że pod górę nie mam co się szarpać. Za wszelką cenę starałem się nadrobić na zbiegach, gdzie dawałem z siebie maksa. Kłopoty zaczęły się na ostatnim, piątym podejściu na pętli. Ktoś ze współzawodników nazwał je francą. Ja nadałem mu imię menda albo s*****syn. Na profilu trasy niepozorne, ale potrafiło zabić.
* * * * *
Kilkuminutowy posiłek na paśniku przy dolnej stacji kolejki. Spokojnie podchodzę wzdłuż orczyka, na drugą stronę góry zbiegam znowu bardzo szybko. Wypłaszczenie umilamy sobie pogawędką ze spotkanym Bartkiem z Krakowa – opowiada mi o ostatnim Rzeźniku Ultra na 140 km – po limicie, ale jednak ukończonym. W końcu przychodzi przelotny deszcz. Wcześniej, na pierwszym okrążeniu chyba przez chwilę prószył drobny śnieżek. Zapowiadano intensywne, ciągłe opady, jednak z dużej chmury...
Dwie następne górki wchodzą bardzo ciężko, ale zbiegi robię po swojemu na wariata. Napieram zupełnie sam, zero ludzi przede mną i za mną. W dole widać światła Ustronia. Nagle rozlega się dźwięk syreny, któremu towarzyszą sygnały karetek. Wszystko to trwa kilkanaście minut. Na zegarku 5:40...
Wspaniałe dziewczyny z Poniwca znowu stawiają mnie na nogi gorącą herbatą, owocami, czekoladą i dobrym słowem. W międzyczasie przelatuje czołówka maratonu, który wystartował o 5:00 – niektórzy nawet się nie zatrzymują. Kiedy ruszam w górę narciarskiego stoku, już się rozjaśnia. Na szczycie widać gwiazdę, już przygotowaną do świątecznej dekoracji.
Najdłuższy zbieg z Czantorii jest mocno techniczny. Stromizna, luźne kamienie, liście i błoto. Światło dnia przywraca trochę energii. Zapieprzam na rympał jak znikający punkt, wyprzedzając wszystkich po drodze włącznie z jeszcze świeżymi maratończykami i wskakując chyba w dziesiąty zakres tętna. Skutki takiej zabawy nie dadzą na siebie długo czekać.
Piąta góra. To ta menda. Od razu stawia mnie do pionu. Ciągnie się w nieskończoność i prowadzi ścieżkami i zrywkowymi drwalskimi dróżkami o nachyleniu czasem powyżej 30% – ale w końcu na Piekle Czantorii to raczej reguła, niż wyjątek. Wyprzedzeni na zbiegu mnie gromadnie przeganiają. Mam mroczki przed oczami. W pewnej chwili muszę się na kilka minut oprzeć o drzewo, by wyrównać oddech. Wtedy mija mnie napierający w maratonie Bartek, znajomy z Krynicy, który na festiwalowej setce próbował mnie ratować tabletką Nospy. Resztkami świadomości przeliczam czas pozostały do 9-godzinnego limitu.
W końcu dostrzegam zwaloną kłodę w poprzek ścieżki, zapowiadającą skręt w drogę wzdłuż orczyka kilkadziesiąt metrów przed przełamaniem. Na górze zagrzewa mnie do walki wolontariusz w towarzystwie... Wojtka Probsta, sączącego zwycięskie piwo! Mimo skrajnego wykończenia nie zapominam po co tu jestem i umawiam się z nim na krótki wywiad po dekoracji. Musiał mnie zdublować, kiedy się posilałem na Poniwcu, bo go nie widziałem po drodze. Ten człowiek z tytanu poprawił swój zeszłoroczny wynik o jakieś 40 minut!
Zbiegam stromym stokiem narciarskim, potem ziemną drogą i w końcu po 8 godzinach i 41 minutach słyszę podwójne piknięcie pomiarowej maty. Rok temu po śniegu i mega błocie byłem godzinę szybciej. Totalne wyjechanie, zwątpienie, zniechęcenie. Zalegam na bufecie oparty o stos mokrych materaców. Żuję zaklejającego mordę batona, popijam hektolitrami izotoniku i próbuję się zmotywować do ruszenia zadu. Półmaratończycy właśnie przygotowują się do startu. Paru ultrasów przybiega chwilę przede mną albo po mnie. Niektórzy postanawiają zejść, chociaż są jeszcze w limicie.
Drugie koło zajęło mi prawie pięć godzin, a pod koniec byłem już zupełny neptek. Żeby się zmieścić, na trzecim muszę zrobić podobny czas, bo przecież jest jeszcze sztajcha do mety. Na zdrowy rozum szanse mam znikome, bo na wszystkich podejściach czeka mnie taka sama rozpaczliwa walka z własnym organizmem. Ale czasem po prostu trzeba, jak mawiał ojciec Scotta Jurka. Tuż przed dziewiątą wchodzę po schodach na górę i krok po kroku zaczynam startowe podejście. Po chwili wyprzedza mnie rozpędzony peleton półmaratończyków, którzy właśnie ruszyli na swoją trasę.
Początek okrążenia tylko utwierdza mnie w czarnych prognozach. Tempo pod górę ślimacze, posiłek nie pomógł, na zbiegu też nie mam siły przycisnąć. Na asfaltowym kawałku bardzo mnie podbudowuje telefoniczne wsparcie od przyjaciół. Pod drugą i trzecią górę też podchodzę w trybie przetrwania. Kilka razy mijamy się z ludźmi z krótszych dystansów i jednym ultrasem. Krótkie rozmowy też pomagają. Na zbiegu do Poniwca dopada mnie najmocniejszy deszcz. Dzwoni niezawodny Krzysiek. Urywanymi zdaniami mówię mu, gdzie jestem i ile mam czasu. Spoko, dasz radę! – słyszę w odpowiedzi. Ten to zawsze we mnie wierzy...
Na ostatnich nogach przechodzę pomiarową matę i wtaczam się na koryto. Napieracze ze wszystkich dystansów siedzą zmęczeni przy stolikach, szamią i piją. Ultrasi też się przewijają. Najbardziej wykończeni ze wszystkich, wspólnie rozkminiamy nasze szanse na zmieszczenie się w czasie. Kochane dziewczyny obsługują nas po królewsku. W takich warunkach to się można odnawiać. Dwa kubki pomidorowej, dwie gorące herbaty z cukrem i cytryną, kofola, baton. Robię kilka zdjęć załodze i współzawodnikom – wcześniej po prostu nie miałem do tego głowy. Chciałoby się zostać na tej wyspie szczęśliwości pośród Piekła Czantorii, ale czas goni.
Od wyruszenia z Poniwca mam trzy godziny. Na każde z dwóch podejść daję sobie po 40 minut, a na zbiegi po 20. Pierwsza z tych gór, a przedostatnia na okrążeniu, to Wielka Czantoria we własnej osobie. Druga jest dużo mniejsza – ale to Menda, która spuściła mi taki wp***dol na obu wcześniejszych rundach, że teraz liczę na nią tyle samo czasu. Na drugiej pętli wlokłem się na nią właśnie 40 minut. Przy spełnieniu tych założeń zostanie mi bezpieczna godzina na zabójczą sztajchę do mety, by nie walczyć na niej o życie.
Deszcz przeszedł. Zimny wiatr wychładza, ale pierwsze kroki pod górę narciarskiego stoku mnie szybko na nowo rozgrzewają. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ale pomalutku łapię swój rytm. Za przełamaniem, na długim, łagodnym podejściu wzdłuż czeskiej granicy jestem już w stanie nawet podbiegać. Chyba się odrodziłem. Zza chmur na chwilę wychodzi słońce. Pod wieżą jestem w 41 minut. Tak trzymać!
Żeby uniknąć ponownej śmierci na Mendzie, muszę zmienić taktykę. Trzeba się oszczędzać na najdłuższym zbiegu. Lecę więc na pół gwizdka. Ale to i tak wystarczy, by wyprzedzić kilka osób. Po 21 minutach od szczytu jestem na dole.
Jeszcze mała hopka i staję pod górką numer pięć. Ruszam spokojnie, ale zdecydowanie. Nagle dostaję potężny podmuch w plecy. Przez dobrych kilka minut wiatr zamiata liśćmi i pcha mnie pod górę. Czyżby jakaś wyższa siła postanowiła mi pomóc? Kiedy tylko pojawia się taka myśl, jakby na potwierdzenie spada mi na głowę bukowy orzeszek. Śmieję się sam do siebie.
Wreszcie widzę kłodę. Jeszcze chwila i jestem na górze. Menda zrobiona w 30 minut! To już musi się udać! Stromym stokiem zbiegam ostrożnie, bo w łydki zaczynają mnie łapać skurcze. I tak znakomicie to wytrzymałem mięśniowo. Podbiegi i crossfity się na coś przydały. Żeby jeszcze wydolność była taka, jak w zeszłym roku. Jak skręcam na końcową ścianę, mija 13:50. Godzina dziesięć do limitu. Poprzednio w życiowej formie, cisnąc w trupa i ścigając się do końca zrobiłem to w 40 minut...
Zadanie wykonane. Już się nie ścigam, cieszę się każdą chwilą. Wyprzedza mnie dwóch ultrasów, których dogoniłem na ostatnim zbiegu. Pozdrawiamy się, jeszcze jeden zawodnik z czerwonym numerem zostaje trochę za mną. Błota nie ma dużo, jednak ponad 400 metrów przewyższenia na niecałych 1.4 km jak zwykle daje popalić. Kijki mocno pracują, nachylenie momentami pewnie przekracza 40%.
Zjeżdżający kolejką linową finiszerzy dopingują nas z góry. Po to właśnie mieliśmy start już o północy, by wszyscy mogli skorzystać z tego środka transportu – kolejka kursuje do zachodu słońca. Jednak się odrodziłeś! – woła do mnie z wysoka Bartek, ten od Nospy.
Skarpa, przełamanie, końcowy odkryty stok, widać górną stację i metę. Tam czekają medal, piwo i pączki. Na zegarku 14:35 – urwałem 25 minut zapasu, chociaż jeszcze trzy godziny temu nic na to nie wskazywało.
Skończyłem ten bieg chyba tylko sercem, bo ciało było już do niczego, a chłodna kalkulacja w głowie nie dawała szans. Od początku wiedziałem, że z obecną formą mimo dużo łatwiejszych warunków nie zrobię takiego dobrego wyniku, jak w zeszłym roku i że będzie to bieg na limit. Wróciłem z tych samych powodów, co inni – ze względu na przyjazną ekipę organizatorską i diabelską trasę. Liczyłem jednak, że obejdzie się bez aż tak piekielnej walki.
Już któryś raz się potwierdziło, że warto walczyć do końca. Samą psychą można ugrać bardzo dużo. Choćby nie wiem jak beznadziejnie wszystko wyglądało, trzeba spróbować. A nuż się uda?
Kamil Weinberg