Wydaje się drobna i spokojna, ale to tylko pozory. Tak naprawdę drzemie w niej wulkan energii i spora doza szaleństwa. Znajomi otwarcie nazywają ją wariatką a ona nie protestuje. Niemożliwe wyzwania to jej specjalność. Zmienić życie? Schudnąć? Zostać maratończykiem? Żaden problem, wystarczy wziąć sprawy w swoje ręce. To znaczy… wziąć kije w swoje ręce.
Tak zrobiła ponad cztery lata temu Marta Patocka z Działoszyna. Dzisiaj jest instruktorką nordic walking, regularnie startuje w zawodach, głównie z kijami, czasem biega. Niedawno została ultramaratonką. Kondycji i determinacji zazdrości jej wielu. I nikt nie może uwierzyć, ze na zdjęciu sprzed kilku lat to naprawdę ona…
Dzisiaj żaden dystans nie jest Ci straszny. Weekendy spędzasz na zawodach, popołudnia w tygodniu na treningach, także tych prowadzonych przez siebie. Nieustannie w ruchu. Zawsze tak było?
Marta Patocka: Nie. Odkąd pamiętam zawsze było mnie więcej, byłam po prostu gruba. Nikt jednak nigdy mi tego nie wypomniał. Stan ten tłumaczyłam tym, że byłam chorowitkiem i ogromną ilością leków, które przyjmowałam. A potem to już poszło jak lawina... Im byłam grubsza, tym mniej ruchu.
Co spowodowało zmianę?
Gdzieś tam po drodze były różne diety, z różnymi skutkami, ale pierwszy kontakt z dietetykiem miałam kilkanaście lat temu, kiedy to zamarzyła mi się suknia ślubna w rozmiarze z 3 z przodu. Udało się, ale słowa dietetyka były prorocze: albo całe życie na diecie i rozmiar 38, albo bez diety i duży rozmiar. Po ślubie zmiana trybu życia: praca, własny dom, brak ruchu i kontroli jedzenia. Waga rosła, rosła..... To było jak impuls, jak błysk światła.... Październikowy poranek 2013 roku, weszłam na wagę... i wieczorem zrobiłam pierwsze 2 km z kijami. Tak się zaczęło.
Dlaczego wybrałaś akurat tę formę aktywności?
Dlaczego kije? Bo na nic innego z moją wagą i niechęcią do aktywności nie mogłam sobie pozwolić. Dołożyłam do tego, a właściwie to odstawiłam słodycze i słodkie napoje. Z uporem maniaka, codziennie, świątek, piątek i niedziela, wychodziłam z domu "na kije". Niejednokrotnie wtedy, kiedy "ogarnęłam pracę, dom, dziecko", co powodowało powrót do domu sporo po 22. Tak przewędrowałam jesień, zimę i wiosnę. Sama, z muzyką w uszach.... Odpuściłam tylko dwa dni, kiedy temperatura spadła poniżej minus 15 stopni. Waga spadała, więc motywacja rosła.
Zawsze trenowałaś sama? Jak nauczyłaś się techniki, tak ważnej przy tej formie aktywności?
W kwietniu rozpoczęła się Akademia Nordic Walking, która ku mojemu ogromnemu zdziwieniu prowadził Michał Zarębski. Poznałam go kilka lat wcześniej, kiedy oboje studiowaliśmy. Okazał się nie tylko moim astrologicznym bratem bliźniakiem, ale i motorem napędowym do uprawiania Nordic Walkingu na ciut wyższym poziomie. To on zaszczepił we mnie miłość do sportu, który stał się moją pasją.
Zaczęłaś startować w zawodach. Nie wystarczyło „spacerowanie” po parku?
To Michał niejako zmusił mnie do startu w pierwszych zawodach. Do dziś pamiętam to ciepło w sercu, kiedy krzyczał przez mikrofon: „dasz radę Patocka, dasz radę, ale kije to musisz zmienić!”. Wciągnęło mnie na maxa! Były takie momenty, kiedy startowałam w zawodach siedem czy osiem razy w miesiącu! Niejednokrotnie dojazd zajmował więcej czasu niż sam start, ale dzięki moim chłopakom, mężowi i synowi, mogłam sobie na to pozwolić. Oczywiście nie zawsze było tak różowo..... Najgorzej wtedy, kiedy choroba serca dała o sobie znać.... Tylko dzięki mądremu specjaliście mogłam wrócić na leśne ścieżki, choć z jasno postawionym warunkiem: żadnego ścigania! Krótkie sprinty odpadły w przedbiegach.... No i trzeba było znaleźć alternatywę- stąd pomysł na długie dystanse.
To był strzał w dziesiątkę?
Pierwszy półmaraton ustawił moje myślenie w zdanie: uwielbiam każdy kilometr tego koszmaru! I pojawiło się marzenie, żeby zostać częścią żółtego częstochowskiego Viking Nordic Teamu. A jak wiadomo, marzenia się spełniają. Trzeba tylko wstać z fotela, zrozumieć i zacząć ciężką pracę, ale się udało. Być częścią tej Grupy to dla mnie, osoby, która jeszcze kilka lat temu wszędzie jeździła autem a na jakikolwiek wysiłek fizyczny reagowała alergicznie, to zaszczyt i duma!
Mijający rok sportowo wycisnęłam jak cytrynę: 12 półmaratonów w Gliwickiej Parkowej Prowokacji Biegowej plus dwa w Lublińcu i Osielsku, do tego dwa maratony i wreszcie to, co do ostatniej sekundy przed starem było tylko marzeniem - ultramaraton! Ta duma w oczach Męża… bezcenne!
Skoro zmieniłaś siebie, ukończyłaś maraton, ultramaraton... co dalej? Osiągnęłaś już wszystko, co planowałaś i odwieszasz kije na haczyk?
Odpowiem cytatem: „Gdy już posmakowałeś lotu, zawsze będziesz chodzić po ziemi z oczami utkwionymi w niebo, bo tam właśnie byłeś i tam zawsze będziesz pragnął powrócić.” (Leonardo da Vinci)
A co z tymi, którzy nie mają odwagi wzbić się w niebo po raz pierwszy?
Chciałabym swoją osobą pokazać, iż wszystko jest możliwe, trzeba tylko chcieć. Reszta to wymówki. Wiem, że mój komfort treningów 5-6 razy w tygodniu i możliwość wyjazdów na zawody zapewniają mi najbliżsi, moje chłopaki i rodzice. To im w dużej mierze zawdzięczam to, co osiągnęłam. Ale to w sobie musimy znaleźć motywację, nie czekać na poniedziałek, na wiosnę, nie oglądać się na innych! Sukces nie jest dziełem przypadku, jest dziełem ciężkiej pracy! Nikt tego za nas nie zrobi! To nie efekt magicznej sztuczki, tabletki czy różdżki, tylko pracy nad sobą, niejednokrotnie przez ból, pot i łzy, z zaciśniętymi zębami, ale i pasją do tego, co się robi.
W takim razie życzymy dalszej determinacji w dążeniu do spełniania marzeń, zdrowia i sukcesów!
Rozmawiała Katarzyna Marondel