Boston, Nowy Jork, Londyn – to wymarzone starty zagraniczne wielu biegaczy amatorów. Sebastian Wojciechowski z Warszawy postawił sobie za cel udział w... Lake Biwa Marathon w Japonii. Nam opowiedział o swojej fascynacji Azją i biegach w tej części świata.
Planujesz zmierzyć się z trasą, na której Henryk Szost bił rekord Polski w maratonie. To tylko wyzwanie sportowe, czy stoi za tym też jakaś fascynacja Azją? Mieszkałeś w Pekinie przez ponad dwa lata...
Sebastian Wojciechowski: Lake Biwa to wypadkowa kilku zainteresowań, m.in. Azją, maratonami, historią świata, geografią i ogólnie podróżami. Miałem okazję odwiedzić w Japonii kilka miejsc, m.in. Tokio, Osakę i prawie tam zamieszkałem na pół roku. Wcześniej przez rok uczyłem się japońskiego, ale „wybuchła Fukushima” (2011 rok - red) i trafiłem do Chin, gdzie zostałem na ponad dwa lata. Tam nauczyłem się komunikatywnego mandaryńskiego. To tak w dużym skrócie.
Fascynują mnie japońskie biegi i chociaż nie miałem jeszcze okazji wystartować w nich, od kilku lat bezskutecznie próbuję swojego szczęścia w losowaniu, choćby na maraton w Tokio. Ale to ten najstarszy, dokoła największego jeziora i prawdopodobnie najbardziej elitarny – Lake Biwa Marathon – marzy mi się najbardziej.
Pierwszy maraton w życiu pobiegłeś w stolicy Chin w 2012 roku (4:10:43). To dość ciekawe miejsce jak na pierwsze maratońskie kroki...
Start w maratonie to było moje marzenie. Pewnie już od liceum. Pamiętam śmiech znajomych z imprez na wspomnienie tego planu. Trochę to studziło moje zapały i na długi czas przestałem o tym mówić. W sumie jak spojrzę na swoje zdjęcia z tego czasu, to rozumiem o co mogło im chodzić (śmiech).
Kiedy zamieszkałem w Pekinie, na początku nie znałem tam prawie nikogo i miałem sporo czasu dla siebie. Zacząłem od regularnego truchtania, po 10-15 minut dziennie na bieżni elektrycznej. W podziemiach hotelu, w którym na początku mieszkałem, była siłownia z różnym sprzętem i jakoś te bieżnie upodobałem sobie najbardziej. Chociaż nie było kolorowo. Szybko nauczyłem się sprawdzać przed wejściem czy aby na pewno mam dobrze zawiązane sznurówki, albo czy akurat ta konkretna bieżnia nie ma przypadkiem prędkości ustawionej w milach na godzinę (śmiech).
Udało się uniknąć wpadek?
Niestety nie. Minął rok, sporo schudłem i w międzyczasie poznałem sporo nowych ludzi. Za „przełomowe” mogę uznać dwie chwile. Odwiedzający moje pekińskie biuro kolega Michał wspomniał, że we wrocławskiej filii jest taki Grzesiek, który biega ileś tam kilometrów dziennie (chodziło o Grzegorza Gronostaja – rekord życiowy w maratonie 2:28.46 - red). Stwierdziłem, że jeśli „jakiś Grzesiek” tyle biega, to ja nie będę gorszy. Innemu koledze Łukaszowi wspomniałem o tym co robię w wolnych chwilach, a ten poznał mnie z Balazszem – Węgrem, który został moim pierwszym biegowym znajomym.
To przez niego poznawałeś kolejnych biegaczy?
Tak już jest, że jak poznasz jednego biegacza to zaraz będziesz znał ich kilkunastu (śmiech). Poznałem kilka grup biegowych i odważyłem się zacząć biegać na zewnątrz. Ze środową grupą biegaliśmy po parku Chaoyang. Później razem jedliśmy kolację w zaprzyjaźnionej restauracji, gdzie zostawialiśmy też rzeczy przed biegiem. Z wieloma z tych ludzi utrzymuję kontakt do dziś. Spodobał mi się ten park i przeprowadziłem się w jego okolice.
Chaoyang to największy park w Pekinie. Zacząłem spędzać w nim co raz więcej czasu. Zaczęły się pojawiać dystanse typu 20 kilka kilometrów i... wróciło dawne marzenie o maratonie. Pod koniec listopada minęły cztery lata od debiutu. Najmilej wspominam obiad z przyjaciółmi po samym biegu. Wspomniany wcześniej Łukasz, dwie Chinki i Włoszka kibicowali z polską flagą z dwujęzycznym napisem. Aż teraz robi mi się ciepło w brzuchu na samo wspomnienie!
Masz na swoim koncie wiele egzotycznych biegów. Startowałeś w Mongolii, Korei Północnej, czy Tajlandii. Zaliczyłeś nawet Wielki Mur Chiński (The Great Wall of China Marathon). Co w tych miejscach zrobiło na Tobie największe wrażenie?
Chyba te nieobecne spojrzenia ludzi w stolicy Korei Północnej. Pamiętam, że ktoś dosyć dosadnie podsumował nasz bieg - „pewnie nie rozumieją dobrowolnego spalania cennej tkanki tłuszczowej”. Mocne słowa...
Oprócz startów, robiłem też treningi we wszystkich krajach, które odwiedziłem w ciągu ostatnich kilku lat. Bywały momenty zachwytu, ot choćby mijając małego kangura przy drodze na Tasmanii czy widząc reakcje dzieci na zupełnie dzikiej plaży w Wietnamie. Swoją drogą znajomy Sardyńczyk - bo nie lubi być nazywany Włochem - był na mnie bardzo zły, bo byliśmy na skuterze dosyć daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, a ja uparłem się że chcę zrobić trening na plaży, której znalezienie zajęło nam sporo czasu. Oczywiście musiał na końcu skwitować, że na Sardynii mają lepsze. Wszystko jest lepsze na Sardynii. Oprócz dziewczyn, bo te tylko z Polski! Cały Raimondo. Zawsze się droczyliśmy, ale w ciężkiej chwili powiedział mi, żebym pamiętał, że mam brata na Sardynii. Podróże zacieśniają więzi.
Biegi w Polsce bardzo różnią się od imprez w Azji?
Trudno wrzucać wszystkie polskie biegi do jednego worka, a tym bardziej azjatyckie. Jednak gdybym miał generalizować, to polski biegacz jest wymagający. Mamy olbrzymi wysyp imprez biegowych i organizatorzy prześcigają się w pomysłach jak przyciągnąć kolejnych uczestników. W Chinach „robi się” frekwencję w stylu przymusowych pochodów pierwszomajowych. Przykładowo maraton w Xiamen, na południu Chin, szczycił się 60 000 uczestnikami, ale większość z tej liczby to maszerujący na krótszych dystansach uczniowie okolicznych szkół. Biegłem w towarzyszącym półmaratonie i na mecie nie było nawet medali. Takie coś nie przeszło by raczej w Polsce. Zamiast tego była pamiątkowa przypinka dodawana już do pakietu startowego.
Na bardzo wysokim poziomie stoją biegi w Singapurze. Swoją drogą, tam wybiegałem swoją jak dotąd największą nagrodę, o jaką na moim poziomie w Polsce byłoby bardzo trudno - 400 dolarów singapurskich ( ok 1200 zł - red).
W Tajlandii z kolei mój bieg zaczynał się przed świtem, żeby nie biegać w upał i prawdopodobnie ze względu na spory ruch. W każdym razie drogę wskazywali żołnierze ze świecącymi pałkami i jeden z nich źle pokierował mnie na plac budow. Biegłem w czubie, a w ten sposób straciłem jakieś 800 metrów zanim się zorientowałem. Krzyknąłem coś do niego po drodze, ale tylko się śmiał. Próbowałem nadrabiać, ale skończyłem szósty. Do tego trasa miała kilometr w gratisie. Podobno w niektórych częściach Azji to standard. Dwa lata temu na maratonie w Indiach czołówka zgubiła drogę i musieli wracać komunikacją miejską.
Prawda jest taka, że pomyłki zdarzają się też na całkiem sporych maratonach w Polsce...
Wróćmy do tematu Lake Biwa. Nie wystarczy tam wykupić pakiet startowy, wsiąść w samolot i zjawić się na starcie. W Otsu obowiązują limity czasowe. Od 2014 roku trzeba mieć życiówkę co najmniej 2:30:00 w maratonie, 1:10:00 w półmaratonie oraz 31:00 na `10 000m. Trudno będzie o przepustkę? Ile czasu dajesz sobie na spełnienie tych wymagań?
Nie jestem chyba na tyle zuchwały, żeby deklarować konkretne terminy. Maraton to niewdzięczne hobby i nie wybacza pomyłek. Docenia za to cierpliwość, pracowitość i wytrwałość. Znam swoje miejsce, pamiętam gdzie i jak zaczynałem i zdaje sobie sprawę, że to nie jest dla mnie plan na sezon czy dwa. Jeden z moich biegowych idoli, Meb Keflezighi...
czy wspomniany już Grzegorz z Wrocławia, którego też bardzo podziwiam, udowadniają, że można mocno biegać mając nawet dekadę więcej niż ja. Ale będę próbował zbliżyć się do tego czasu na każdym docelowym maratonie. Już na jesieni tego roku biegnę na w zasadzie płaskiej trasie w Chicago. Oczywiście na wynik nie składa się sama trasa. No i złamanie 2h30' nie gwarantuje też ukończenia samego Lake Biwa...
W tym roku planowałeś poprawić swój rekord życiowy (2:40:01) w Nowym Jorku. Było 2:49:56. Jak oceniasz tamten start ?
Te 2h40' pobiegłem na wiosnę w ORLEN Warsaw Marathon przy dosyć wietrznej drugiej połówce i oceniam, że przy bardziej korzystnych warunkach miałbym tam może jeszcze z minutę czy nawet dwie zapasu. Przy okazji, gdy mówimy o tym biegu to bardzo dużo pomogła mi tam współpraca - już na samej trasie - z Michałem Łukaszukiem, ze stajni Artura Jabłońskiego. Bardzo mu dziękuję. Tak się składa, że towarzystwie Michała nabiegałem też obecną życiówkę w półmaratonie.
Do tej pory nie udało mi się dwa razy w ciągu jednego roku poprawić maratońskiego rekordu osobistego. Nie biegam zresztą tych maratonów zbyt często. Do jesieni wszystkie treningi szły zgodnie z planem. Oprócz drobnego przeziębienia i tygodnia przerwy na miesiąc przed startem wszystko pozwalało mi wierzyć, że jest szansa na dobry wynik. Dodatkowo Marathon Nowojorski wypuścił aplikację do przewidywania wyniku, po podaniu kilku informacji o treningu, startach, wieku itd. Rezultat był mocno optymistyczny... Oczywiście tego typu narzędzia to tylko sugestia, a w samym maratonie bardzo dużo może się zdarzyć.
Jak więc wyglądało zderzenie z rzeczywistością?
Grzesiek Gronostaj biegł w Nowym Yorku rok wcześniej (był najlepszym z Polaków - red) i przestrzegał mnie przed długimi zbiegami. Trochę to zbagatelizowałem i to chyba główny powód dlaczego się nie udało. W pierwszej połowie w okolicach polskiego punktu z wodą na Greenpoincie miałem czas 1h20' i nic nie wskazywało na to, że kilkanaście kilometrów później zabetonuje mi „czwórki”.
Na samym początku biegu, na pierwszym moście, zaliczyłem też upadek i mocno starałem kolano. Nie spodziewałem się tylu ludzi przede mną, startując w pierwszej fali. Później dowiedziałem się, że to sektor VIP. Byli umiejscowieni między elitą, a właśnie pierwszą falą. Już na samym początku biegu zatrzymywali się, szli i robili sobie zdjęcia. Zaliczyłem ślizg po asfalcie próbując ominąć jednego z biegaczy, który nagle się zatrzymał.
Mimo wszystko tamten start bardzo mnie cieszy. Spełniłem jedno z marzeń i nie pamiętam kiedy ostatni raz tak bardzo cieszyłem się na mecie. Mimo wszystkich tych podróży, nadal jestem chłopakiem z małego mazurskiego miasta i tego typu imprezy i miejsca po prostu robią na mnie wrażenie. Tam było dosłownie kilka chwil ciszy. Niesamowita atmosfera.
Wiem, że w 2017 roku startujesz w dwóch maratonach – Bostonie i Chicago. Dlaczego akurat te imprezy?
Nie zdarzyło mi się do tej pory dwa razy ukończyć tego samego maratonu. Lubię próbować nowego. Łączyć biegnie z podróżami. Nie przepadam też za tzw bieganiem „na zaliczenie”, także w obu będę biegł po życiówkę. Żeby tylko zdrowie dopisało i nie było zbyt wielu niespodzianek. Boston jest bardzo wymagającą trasą i do treningowego repertuaru oprócz podbiegów dojdą też zbiegi. Tego stanowczo zabrakło przed Nowym Jorkiem.
Co do powodów, to mogę tu wymienić dwie kolejne inspiracje w polskim bieganiu, których tak jak Grześka, chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Ola Mądzik (blogerka, ukończyła cykl World Marathon Majors - red.) i Piotr Cypryański (bloger)
Ola zarzuciła na swoim blogu temat Bostonu, że kończą się zapisy. Kilka minut później rozmawiałem już z konsultantem z mojego banku, żeby zatwierdzić ściągnięcie wpisowego z karty. Nie zastanawiałem się długo.
Piotrek z kolei przybliżył temat Chicago jeszcze przed samym startem w Nowym Jorku. Staliśmy w tej samej strefie startowej. Kiedy widziałem go następny raz na uroczystości w polskim konsulacie, byłem już zdecydowany. Po powrocie jak tylko poczułem się komfortowo zapisałem się do Chicago. Co ciekawe, tym razem już nie dzwonili z banku.
Jak wyglądają Twoje treningi?
Nuda! (śmiech). Nie ma jednego magicznego środka treningowego. Trenuję sześć razy w tygodniu, przeważnie wieczorami, po pracy. Lubię być wyspany, chociaż różnie z tym bywa. Nie robię jakichś dużych objętości. Do tej pory, odkąd zszedłem z bieżni elektrycznej i zacząłem monitorować treningi, przebiegłem trochę ponad 10 tys. kilometrów. Z czego niewiele ponad 3 tys. w tym roku. Najwięcej w miesiącu przebiegłem do tej pory ok. 400 kilometrów. Także jest tu jeszcze sporo do dokładania i te obciążenia będą się stopniowo zwiększały.
Twoim trenerem jest maratończyk Wojtek Kopeć. Jak wygląda wasza współpraca?
Jestem bardzo zadowolony z pracy, jaką wykonujemy. Choć to mój pierwszy trener i nie mam też żadnego porównania. Zaczęliśmy współpracę w maju 2014 roku. Przyszedłem do Wojtka z życiówką 3:11:14 i dosyć typowym podejściem: „chciałbym złamać trójkę”. Wojtek szybko uświadomił mi, że to żadna bariera i pierwszy maraton jaki pobiegłem 3-4 miesiące po podjęciu współpracy ukończyłem w 2:51:24 (Berlin 2014 - red.).
Przed biegiem w ten wynik wierzył chyba tylko on. Wojtek ma podobną „zajawkę” na podróże, obaj wychowaliśmy się na Mazurach i w wielu kwestiach dobrze się dogadujemy. Byliśmy w tym roku też na dwóch obozach biegowych, które zorganizował praktycznie po kosztach. Na tym letnim oglądaliśmy razem maraton olimpijski i mam nadzieję, że będę miał jeszcze okazję zobaczyć go na nim. Szczerze mu tego życzę. Jest naturalnym pasjonatem biegania i to się czuje. Stanowczo nie jest teoretykiem tylko praktykiem. Sporo się od niego dowiedziałem rzeczy, których nie da się wyczytać z książek.
Czego życzyć Ci na 2017 rok?
Dłuższej doby i zdrowia. Tego samego życzę Tobie i czytelnikom!
Rozmawiał Robert Zakrzewski