Górskie bieganie z Panną i Niedźwiedziem w tle [ZDJĘCIA]


Klub Biegacza z Sobótki to bardzo aktywny organizator. Tym razem zaskoczył biegaczy organizując bieg górski pośród dolnośląskich nizin. Zwłaszcza dla tych uczestników zwykłego Półmaratonu Ślężańskiego, którzy dopiero zaczynają starty i zmagają się z nawierzchnią asfaltową wokół Ślęży, pomysł poprowadzenia trasy przez górę i to jeszcze dwukrotnie, mógł wydawać się szalony. A jednak znalazło się ponad trzystu chętnych, aby w październikową sobotę zmierzyć się z nowym biegiem poświęconym jednemu z zawodników tutejszego Klubu Biegacza, Adamowi Palichlebowi. Można powiedzieć „nareszcie”, bo ktokolwiek trenował na ślężańskich trasach musiał stwierdzić, że aż się prosi, aby zorganizować na tym malowniczym i trudnym terenie bieg długodystansowy (o 5-kilometrowym Biegu na Ślężę nie wspominając).

Wybierając się na ten bieg, byłem przekonany, że organizacyjnie wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. W końcu KB z Sobótki organizuje jeden z najlepszych półmaratonów w Polsce oraz bieg alpejski o dwudziestoletniej tradycji, więc na pewno wie, co robi. Jedyne czego nie mogli przygotować organizatorzy to pogoda i faktycznie poranna mgła zapowiadała ciekawe warunki dla biegu górskiego.

Ulokowanie startu pod Domem Turysty „Pod Wieżycą” zmusiło nas do rozgrzewki na podejściu z biura zawodów umiejscowionego w samej Sobótce. Przed startem uczciliśmy pamięć zmarłego współzałożyciela Klubu Biegacza i ruszyliśmy na trasę. Początek dał mi szansę na stopniowe przestawienie organizmu w tryb biegu górskiego. Póki nie skręciliśmy z drogi Piotra Włosta, trasa wiodła łagodnie pod górę, ale później zaczął się marsz gęsiego trudnym podejściem na Ślężę. Na tym etapie jeszcze znajdowali się chętni do wyprzedzania, mimo wąskiej i skalistej ścieżki. Szczyt przywitał nas chłodno i mgliście, ale dzięki dobrze zaopatrzonemu punktowi odżywczemu, można było szybko ruszyć dalej kościelnymi schodami.

Kolejny etap to zbieg, którego słusznie wielu się obawiało. Skałki, śliskie kamienie i korzenie nie ułatwiały „nadrabiania” czasu straconego na wejściu. I to tutaj przekonałem się po raz pierwszy, że moje buty nie mają tej przyczepności co dawniej, na szczęście obyło się bez konsekwencji. Po zbiegu dobiegnięcie do przełęczy to była czysta formalność. W tym miejscu krzyżowały się trasy prowadzące wokół Raduni i wielu kibiców dopingowało nas dobrowolnie i przymusowo (jako kierowcy zatrzymanych aut). Widok Piotra Hercoga, właśnie wybiegającego z powrotem w kierunku Ślęży mógł być z lekka (de)motywujący.

Nas czekała jeszcze ok. 4-kilometrowa pętla wokół mniejszej z gór Masywu Ślężańskiego wraz z krótkim podejściem. Można było podziękować władzom rezerwatu, że nie zgodziły się na poprowadzenie trasy bezpośrednio przez Radunię, ponieważ podejście zapowiadało się jako najtrudniejsze w całym biegu. A tak, w całkiem dobrej formie wróciłem do punktu odświeżania na przełęczy i ruszyłem wraz z już dość zgraną ekipą „współbiegaczy” ponownie w kierunku Ślęży. Początkowa dość wygodna droga zamieniła się w coraz bardziej stromy szlak pod górę. Na tym etapie biegu nie było już chętnych do wyprzedzania, a dało się słyszeć sakramentalne „daleko jeszcze?”.

Ślęża mogłaby być kobietą, taka jest zmienna. Tym razem przywitała nas słoneczną pogodą, ale niestety szybko trzeba było ją opuścić. Ostatnie 3 km zbiegu do mety okazały się prawdziwą gehenną dla mnie i jak się dowiedziałem nie tylko dla mnie. Odcinek, który dobrze znam i miał być okazją do mocnego zbiegu zakończył się dwoma upadkami, krwawiącym kolanem i mocnymi skurczami, które mnie na chwilę zatrzymały. Piotr Szuszkiewicz, jeden z uczestników, również stwierdził, że był to najcięższy odcinek, z uwagi na dużą liczbę ostrych kamieni, które zmuszały do zwolnienia tempa. Dla wielu turystów staliśmy się atrakcją porównywalną z mijanymi na trasie rzeźbami Panny i Niedźwiedzia, pozostałościami kultu łużyckiego.

Dzięki dopingowi znajomych, na ostatnim kilometrze udało mi się zakończyć bieg blisko założonego czasu. Na mecie natomiast czekał na wszystkich posiłek i jedyny w swoim rodzaju medal. Na tyle ciężki, że jak stwierdził jeden z uczestników, nie dałoby się w nim ukończyć biegu.

Po raz kolejny Sobótka przekonała mnie, że jest świetnym miejscem na rozgrywanie zawodów z uwagi na piękną okolicę, ale również perfekcyjną organizację. I Górski Półmaraton Ślężański na pewno nie pozostanie ostatnim, ponieważ zarówno frekwencja, jak i poziom sportowy, z uwagi na udział polskiej czołówki biegania górskiego, w pełni dopisały.

Adam Pawliński

Poniżej krótka rozmowa z Organizatorem biegu, Przemysławem Demków:

Jak przedstawiają się Pańskie wrażenia po biegu?

Rewelacja, super naprawdę. Z tego co słyszeliśmy od biegaczy organizacja jak zawsze na bardzo wysokim poziomie. Dzięki bardzo dobrze oznakowanej trasie nikt się nie zgubił. Głównie dzięki dużej liczbie wolontariuszy, którzy stali na trasie pomimo niesprzyjającej dla nich pogody. Na początku gęsta mgła i 6 stopni na szczycie Ślęży – dla biegaczy w sam raz, ale dla wolontariuszy aura była dosyć wymagająca. Biegacze docenili fajną i sprawną organizację. Wszystkie newralgiczne punkty były obstawione tak aby nikt się nie pogubił.

Jakie wrażenia z trasy mieli biegacze?

Trasa, myślę że przez niektórych niedoceniona. Nie każdy zdawał sobie sprawę, że jest ona tak trudna. Przy 2 podejściu na Ślęzę już sporo osób miało problemy.  Słyszałem o przypadkach, że zawodnicy nawet płakali po drodze, trochę się załamywali i chcieli rezygnować. Myślę, że wszyscy  którzy dotarli do mety byli na prawdę zadowoleni i dumni z siebie. Na 324 uczestników, tylko jedna osoba została ściągnięta z trasy.

Podsumowując – debiut jesienny w Sobótce zaliczacie Państwo do udanych?

Był to I Górski Półmaraton Ślężański i naprawdę nie wiedzieliśmy jak to będzie, ale było super. Dostajemy maile od biegaczy z podziękowaniami za organizację i doping wolontariuszy i turystów, którzy stali na trasie. Po półmaratonie mieliśmy tutaj bardzo fajną atmosferę pikniku. Biegacze jeszcze długo po zakończeniu biegu wspólnie biesiadowali.

Rozmawiała Katarzyna Roik