Gotowy na ultra? Kuba Krause o debiucie w górach na długim dystansie

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. To powiedzenie odnosi się również do biegaczy. Oczywiście jest to naturalna kolej rzeczy – na początku nie potrafimy przebiec od razu kilkudziesięciu kilometrów. Z czasem wydłużamy jednak zarówno treningi, jak i starty. Dla większości amatorów szczególnym osiągnięciem jest pokonanie dystansu maratonu. W świadomości ogółu 42 km i 195 metrów to magiczna granica, za którą kończy się biegowy wszechświat.

Niezależnie od zdania większości, każdy z nas tworzy sobie własny biegowy świat. Niektórzy skupiają się na podnoszeniu formy sportowej i systematycznym poprawianiu rekordów życiowych np. na 5 km. Inni wracają wspomnieniami do lat szkolnych, kiedy to ganiali wokół boiska i próbują swych sił w organizowanych coraz częściej mityngach lekkoatletycznych dla amatorów, na krótkich i średnich dystansach.

Jeszcze inni, szczególnie ci, dla których bicie rekordów i bezpośrednia rywalizacja na łokcie nie są kwestią życia i śmierci, coraz chętniej spoglądają w kierunku zawodów rozgrywanych w górach. Wśród nich wiele stawia przed uczestnikami nowe wyzwanie: przebiec więcej niż 42 km… Dlatego też biegi te nazywa się ultramaratonami.

Słowo „ultra” przyciąga jak magnes, nęci obietnicą wielu godzin spędzonych we wspaniałych okolicznościach przyrody. Świt słońca na górskim szlaku, karkołomny zbieg po kamieniach i korzeniach albo mozolna wspinaczka uwieńczona piękną panoramą ze szczytu – tego wszystkiego nie można zaznać na biegu ulicznym.

Powstaje jednak uzasadnione pytanie: czy dam sobie radę? Czy wytrzymam wielogodzinny wysiłek?

Strach ma wielkie oczy

Respekt przed górami i kilkudziesięciokilometrowym wyzwaniem to dobra rzecz. Tym niemniej moim zdaniem nie ma się czego bać. Uważam, że każdy, kto ukończył maraton w dobrym zdrowiu i nastroju (nie walczył z limitem czasu ani własnym organizmem) może spróbować swoich sił w górskim ultramaratonie. Warto jednak pamiętać, że tym samym terminem opiszemy bieg na 50 km i na 150 km – na debiut lepiej wybrać nieco krótszy bieg (ok. 50-70 km), nie trzeba porywać się od razu na górską „setkę”.

Bo warto. Oto argumenty na potwierdzenie mojej tezy.

Miękkie podłoże

Polskie góry są w większości niewysokie, a więc trasy ultramaratonów wiodą w dużej części przez tereny leśne. Podłoże naszych szlaków jest zatem raczej miękkie i obciąża układ ruchu mniej niż twarda nawierzchnia ulic, którymi prowadzą miejskie maratony. Dzięki temu ryzyko kontuzji jest niewielkie, a w trakcie samego biegu odczuwamy mniejszy ból i dyskomfort niż podczas długiego biegu ulicznego.

Zmienna intensywność wysiłku

Podczas płaskiego maratonu należy utrzymywać odpowiednią, stałą intensywność wysiłku – dokładnie taką, jaką jesteśmy w stanie znieść przez te 42 km z haczykiem. W biegu górskim raz biegniemy w górę, raz w dół, zmienia się też podłoże i szereg innych czynników. W rezultacie intensywność od czasu do czasu spada, pozwalając nam odetchnąć i odzyskać nieco sił.

Zmienny charakter ruchu

Znany brytyjski biegacz Julian Goater pisze w swojej książce (wydanej w Polsce pod tytułem „Sztuka szybszego biegania” przez Wydawnictwo Galaktyka), że jednym z najczęstszych powodów kontuzji u biegaczy jest powtarzalna monotonia ruchu biegowego. Prowadzi ona do rozleniwienia nieaktywnych struktur i zakłócenia równowagi całego ciała, co często skutkuje urazami.

W biegu po górach pracuje więcej grup mięśniowych i – co bardzo ważne – zmienia się charakter tej pracy. Oto przykład: w biegu pod górę ręce będą pracować wyżej i blisko ciała, a podczas zbiegów ramiona wysuniemy na boki, by lepiej łapać równowagę.

Przerwy wypoczynkowe

Na trasie górskiego ultramaratonu spotkamy się z punktami kontrolnymi, na których biegacze uzupełniają zapasy jedzenia i picia. Powszechną praktyką jest zatrzymanie się na punkcie, choćby na chwilę. Nikt nie przejmuje się tym, że przerwał bieg, przecież pod stromą górę i tak nie da się wbiec, tylko trzeba maszerować! Dzięki tym przerwom wpisanym w charakter zawodów organizm ma szansę nieco odpocząć. Co więcej, biegacze lepiej nawadniają się i odżywiają, kiedy nie ma przymusu kontynuowania biegu za wszelką cenę (każdy z nas zna te dyskusje, czy osoba, która stanęła choćby na chwilę na trasie maratonu może się nazywać maratończykiem…).

Dodatkowa dawka endorfin

Góry mają swoją moc, której chętnie udzielają biegaczom zachwyconym ich pięknem. I choćby z tego ostatniego powodu warto spróbować górskiego ultramaratonu i zaznać tego uczucia, kiedy chciałoby się, żeby meta nigdy się nie pojawiła i można było zostać na szlaku na zawsze.

Jeżeli tylko spełniasz wymieniony wcześniej warunek oraz czujesz w duszy potrzebę wybiegnięcia na górski szlak – spróbuj! Naprawdę warto.

Kuba Krause