Grossglockner Ultra Trail Pawła Pakuły. „Start, kryzys, nowonarodzony, cholera...”

W premierowym biegu ultra wokół najwyższego szczytu Austrii wystartował m.in. Paweł Pakuła (na zdjęciu). Poniżej obszerna relacja Pawła z trasy oraz rozmowa z najlepszym Polakiem w imprezie – Piotrem Kłosowiczem.

Grossglockner Ultra: Świetne miejsca Polaków w Austrii!

Start

[Piątek, 24 lipca, Kaprun w austriackich Alpach, tuż przed godziną 18:00]

Ponad 200 zawodników tłoczy się przed dmuchaną bramą z logo firmy Dynafit ustawioną na Salzburger Platz. Wśród nich i ja. Za chwilę startujemy w pierwszej edycji nowego austriackiego biegu ultra – Grossglockner Ultra Trail. Pętelka 110 km po górach z 7000 metrów podejść. Limit 30 godzin. Bagatela. Nieco z przodu stoi Piotr Kłosowicz, kolega, który podsunął mi pomysł startu w tym biegu po tym, gdy nie miałem szczęścia w losowaniu na UTMB.

Na razie jest ładnie, może trochę zbyt gorąco i duszno. Potem ma lekko popadać. Większe ulewy spodziewane są dopiero następnego dnia, około południa. Dobrze byłoby do tego czasu skończyć. Piotrek wspomina coś o uwinięciu się w 14 czy 16 godzin, nie pamiętam dokładnie. Robię duże oczy. Profil rzeczywiście wygląda niezbyt groźnie, ale dla mnie przy 7000 metrów podejść to nierealne. Z resztą nigdy nie robiłem takich przewyższeń w jednym biegu.

Nieśmiało myślę o 17-18 godzinach. Z resztą, co tam czas, ważniejsze by skończyć w miarę wysoko. Jestem optymistycznie nastawiony, myślę, że pierwsza dwudziestka powinna być spokojnie, gdybym się wdarł do pierwszej dziesiątki byłoby idealnie. Trochę jestem spięty i podenerwowany wypchanym plecakiem. Jak to w Alpach, tutaj sprzętu każą dźwigać dużo więcej niż na naszych krajowych biegach. Dwie latarki w tym jedna z zapasem baterii, jakiś kubeczek, z którego nigdy nie korzystam, kurtka, koszula z długim rękawem, prowiant, apteczka. Wkurza mnie ten nadbagaż a zwłaszcza wymóg posiadania długich spodni w upalny dzień. Nie chcę brać dwóch par, więc zwyczajnie podwijam długie legginsy do kolan. Cóż, startując w tym biegu muszę zaakceptować jego reguły.

Przeciskam się trochę bliżej czołówki. Jacyś Państwo, którzy najwidoczniej przyszli na start komuś kibicować rozmawiają obok mnie po polsku, więc z uśmiechem mówię im „dzień dobry”. Włączam GPS i oczekuję na sygnał do startu. Niedługo później wodzirej-nakręcacz podgrzewa atmosferę puszczając „Highway to Hell” AC/DC i daje sygnał do startu. Zaczęło się.

Kryzys

[Piątek, 24 lipca, około godziny 21:00, 3 godziny po starcie, okolice Ferleiten. Pokonany dystans 20 km i 1000 metrów podejść]

Wolno zacząłem. Piotrek już na pierwszym kilometrze uciekł mi do przodu. Gdy zaczęła się pierwsza, mniejsza górka, gdzie trzeba było podejść 700 metrów utknąłem w wężu zawodników wchodzących mozolnie po wąskiej i dosyć stromej ścieżce. Teraz jestem gdzieś na 40. miejscu, ale się tym nie przejmuję. Początek może być wolny, nawet za wolny. Ważne by się nie zajechać, nie spalić na początku. Nie podgrzać za bardzo i nie płacić za to potem w dwójnasób. Jeszcze wtedy widzę wokół siebie sporo ludzi, którzy biegną pod górę stukając miarowo kijkami. Ciekawe, czy w drugiej połowie będą mieć siły, by biec po płaskim.

Na następnych kilometrach, wraz z odejściem blasku dnia odchodzą ze mnie siły. Co jest do jasnej Anielki? Zaczęło się długie, początkowo łagodne, później strome podejście na przełęcz Untere Pfandlscharte (2663m n.p.m.). Czasem podbiegam, gdy się wypłaszcza, ale na większości trasy gramolę się straszliwie. Nie mam mocy, choć regularnie podjadam batony energetyczne i kanapki z plecaka. Co zrobiłem źle? Jednak za ostro zacząłem? Za słabo trenowałem? A może za mocno i nie wypocząłem wystarczająco przed startem? A może zjadłem przed startem za mało i nie to co trzeba? Biję się z coraz bardziej pesymistycznymi myślami, ale walczę.

Nocą temperatura znacznie spada. Na wysokości jest zimno. Na przełęczy, gdy w świetle latarek-czołówek biegniemy po połaci śniegu wiatr dmucha i szybko wychładza organizm. Zamieniam koszulkę na długi rękaw, zakładam kurtkę, rozwijam długie legginsy. W myślach odszczekuję wcześniejsze narzekania o nadmiarze obowiązkowego sprzętu. Wszystkie zabrane ciuchy są mi teraz potrzebne, łącznie z rękawiczkami i czapką. Jedynie kubeczek i zapasowa latarka z bateriami nadal wydają się zbędne.

Na przełęczy spotykamy grupę miejscowych ratowników zabezpieczających trasę. Podają mi linę, z pomocą której mam zejść kilka metrów niżej, po bardzo stromym stoku. Kilka sprawnych ruchów i biegnę dalej.

Pijany marynarz

[Północ z piątku na sobotę, 6 godzin od startu, pokonany dystans 36 kilometrów]

Nadal jest źle, nadal nie mam siły. Jest zimno, ciemno, trochę pokropiło i kamienie są śliskie. Miejscami biegniemy w poprzek piargów, luźnych usypisk kamieni. Nie ma i nie może na nich być udeptanej ścieżki. Trzeba umiejętnie przeskakiwać z jednego na drugi niczym górski kozioł. Tak też robię wypatrując czerwonych chorągiewek oznaczających trasę a gdzie niegdzie też zapalonych świec.

Trasa wydaje się na razie dobrze oznaczona, nie mam wątpliwości którędy biec. Choć wysoko na górze jest jeden moment, gdy w chmurze widoczność staje się nagle bardzo słaba i trzeba kluczyć jak w gęstej mgle. Na szczęście nie popełniam tu błędu. Na zbiegach generalnie radzę sobie nieźle, ale na podejściach jestem kompletnie wypompowany. Także na płaskich odcinkach idę lub biegnę byle jak snując się po tych górskich ścieżkach niczym pijany marynarz. Zbiegać teoretycznie mogę szybciej, ale się boję, bo przy takim zmęczeniu, braku sił łatwo na zbiegu popełnić błąd, zahaczyć zmęczoną stopą o kamień, wykołować się na coś ostrego i twardego i w ten sposób raptownie zakończyć wyścig. Dlatego zbiegam bardziej czujnie niż szybko.

Wkurza mnie dodatkowo błąd sprzętowy, który popełniłem nie zabierając stuptutów. Drobne kamyczki, co rusz wskakują mi do buta, urządzają we wnętrzu radosne harce i zmuszają do zatrzymywania oraz oddania pozycji, które zyskałem zbiegając nieco szybciej niż konkurencja. Jak bym miał mało kłopotów.

Wypoczynek na półmetku

[Sobota, 25 lipca, godzina 5:30 rano, 11,5 godziny od startu, 59. kilometr trasy, pokonane 4000 metrów podejść. Duży punkt regeneracyjny w Kals]

W ponurym nastroju, o świcie zbiegam do miejscowości Kals położonej na wysokości 1300 metrów. Ostatnie 40 kilometrów spośród blisko 60 snułem się bez sił po górach. Jestem wykończony. Wiem, że z czasem i z pozycją jest równie źle jak z samopoczuciem. Wbiegając na punkt pytam, który jestem. Przybiegło około 40 zawodników – słyszę w odpowiedzi. Kaszana. Ale wtopa. Piotr Kłosowicz był tu szósty i ponad godzinę wcześniej, ale o tym dowiem się na mecie.

Zrezygnowany bez pośpiechu siadam za stołem i biję się z myślami, co robić. Fatalnie mi idzie. Do mety jeszcze 50 km i 3000 metrów podejść. Jest gdzie się ścigać i można kogoś dogonić, ale trzeba mieć siły a ja tymczasem jestem ugotowany. I jeszcze w zapowiedzi przed startem napisałem, że powinienem być w pierwszej dwudziestce. A tu taki wstyd. Trzeba się będzie czytelnikom tłumaczyć.

Nie wiem czy rezygnować z wyścigu czy jeszcze iść, aby jakoś ukończyć. Decyzję o tym odkładam na później. Tymczasem co kilka minut ktoś wbiega, ktoś wychodzi z punktu. Jakiś siwowłosy Czech leży na ławce i wygląda na takiego, który ma już dość. Zagaduję wyczuwając w nim bratnią, zbolałą duszę. Czech mówi, że on już odpuszcza, bo jakoś dziś nie ma mocy i nie chce się dalej męczyć. Przyjechał tu dla dobrej zabawy a nie dla katorgi. Może i ja zrobię tak samo? Na razie idę do bufetu. Jeśli mam ruszyć dalej w trasę to muszę się wpierw zregenerować, odbudować. Chwilę później pałaszuję spaghetti, opycham się bezceremonialnie pysznymi arbuzami, zapijam to gorącą herbatą i… zasypiam siedząc na ławce z głową na stole.

Budzę się jakąś godzinę później. Ludzie dalej przybiegają, wybiegają, jedzą, piją. Muszę podjęć decyzję, co robić. Ostre ścigańsko i wysokie miejsce już mam pozamiatane. Pytanie czy czekać 5 godzin na busa, który zwiezie mnie do Kaprun czy ruszać na trasę tak, by ją tylko ukończyć, zwiedzić. Nudno tu trochę, nie chce mi się czekać bezczynnie 5 godzin. W tym czasie mógłbym być w połowie drogi do mety. Ruszam jedną nogą, drugą, palcami. Nic mnie nie boli, zakwasów nie mam, obtarć i siniaków też nie. Nie mogę nawet znaleźć dokuczliwego odcisku, na który mógłbym zwalić winę, za zejście z trasy.

Chyba jednak trzeba ruszyć i ukończyć ten wyścig. Byle jak, ale ukończyć. W końcu dużo się przygotowywałem i sporo zapłaciłem za wpisowe, za przyjazd i pobyt tutaj. Bez sensu tak łatwo odpuszczać tylko, dlatego, że słabo mi idzie i nie mam siły. Przypomina mi się książka D. Karnazesa „50 maratonów w 50 dni”, którą skończyłem czytać niedługo przed startem. Autor napisał, że w jego opinii schodzić z trasy wyścigu warto tylko wtedy, gdyby dalsze jego kontynuowanie groziło poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi. Wtedy z czystym sumieniem można mieć DNF – Did Nothing Fatal.

Przyrównuję to do swojej sytuacji i w żaden sposób nie kwalifikuję się do zejścia. OK, podjąłem decyzję. Nieśpiesznie zbieram się i wychodzę z punktu na drugą część trasy. Już po wyścigu dowiem się, że spędziłem na nim godzinę i 20 minut, przez co zostałem niekwestionowanym liderem rubryki „Verpflegung Kals”. Czołówka, z którą chciałem się ścigać spędzała tu zwykle 5-10 minut i leciała dalej.

Drugie życie

[Sobota 25 lipca, około 8 rano, schronisko Kalser Tauernhaus, 71 kilometr trasy]

Świat jednak jest piękny. Czuję się jak nowonarodzony. Większość ostatnich 10 km prowadzących leciutko pod górę przebiegłem. Co kilometr, dwa, kogoś doganiałem i wyprzedzałem. Sporo ludzi na tym etapie już idzie, więc było łatwo. W końcu mam moc, jestem sobą. Tylko, dlaczego dopiero w drugiej połowie wyścigu i po blisko 1,5-godzinnej przerwie?

Jeszcze pół godziny temu mocno popadało, teraz deszcz słabnie. Wokół roztaczają się piękne, górskie widoki Parku Narodowego „Wysokie Taury”. Moja ścieżka wije się koło górskiego, szmaragdowego jeziora, w oddali widać skalne szczyty i ośnieżone przełęcze. Pewnie gdzieś tam wysoko jest Kalser Tauern, punkt na wysokości 2500m. n.p.m., na który będę się musiał wspiąć.

Wchodzę na niego robiąc, co jakiś czas przystanki, ale w miarę lekko. Teraz zbieg 500 metrów w dół. Miejscami trzeba uważać, jest bardzo stromo. Ratownicy umocowali specjalne poręcze z lin, by łatwiej było zejść. Udaje mi się zbiec w miarę sprawnie i nie wywinąć orła. Dalej mam siły, dalej, co jakiś czas kogoś doganiam i wyprzedzam. Jeszcze na podejściu spotkałem grupę ratowników i zapytałem, który jestem. Około 40. pozycji. A może się jeszcze uda trochę osób łyknąć?

W kolejnym schronisku na 79. kilometrze gdzie znajduje się duży punkt żywieniowy znowu opycham się makaronem i arbuzami. Przypuszczam, że to one dały mi drugie życie i siły do biegu. W optymistycznym nastroju ruszam na dalszą trasę. Jeszcze, gdy tylko wychodzę ze schroniska kibice krzyczą coś do mnie pytając, czy aby nie zapomniałem kijów. Nie, ja w przeciwieństwie do olbrzymiej większości moich konkurentów biegnę bez nich.

Ostatnie 30 km trasy wydaje się łatwe. Bieg po grzbiecie na wysokości 2000-2300m. n.p.m. na koniec jedno ostre podejście na 2700 metrów na Schmiedinger Scharte i zbieg do Kaprun, do mety. Proste. Ale tylko w teorii. Profil, co zgodnie stwierdziliśmy z Piotrem Kłosowiczem już po wyścigu jest uproszczony i mylący. Tam gdzie powinien być w miarę płaski bieg po grzbiecie jest sporo stromych podejść i zejść. Nie jest to ani łatwa ani szybka część trasy. Ponadto szlak to czasami ledwie widoczna ścieżka biegnąca w poprzek stromego, trawiastego zbocza. Nie jest łatwo po niej biec a łatwo się zsunąć w dół. Za dnia jakoś można to robić, ale co z zawodnikami, którzy będą biec na limit i robić ten etap nocą? Może być bardzo niebezpiecznie.

Na zbiegu przed zbiornikiem wodnym Tauernmoossee mija mnie pierwszy zawodnik i późniejszy zwycięzca z trasy 50 km. Ależ sprawnie zbiegł po kamieniach, aż miło było popatrzeć. Może dziesięć minut za nim biegną pozostali z czołówki krótszej trasy. Biegnę swoje i kibicuję chłopakom z pięćdziesiątki. Któryś mówi, że mam fajny sprzęt i pyta skąd jestem. Na zaporze przy zbiorniku nawet nogi mnie ponoszą i próbuję nieśmiało utrzymać zbliżone do nich tempo. Z mojej trasy już od dawna nikt mnie nie wyprzedził, tylko ja regularnie kogoś. Jest świetnie. Dobrze, że nie zostałem w Kals.

Końcówka

[Sobota, 25 lipca, 90. kilometr trasy]

Ostatnie podejścia to moment, kiedy ponownie zaczynam czuć się wyczerpany. Tego właściwego, stromego, ostatniego wypatruję z utęsknieniem i nie mogę się go doczekać. Gramolę się na jakąś stromą górę, po drodze spotykam ratowników i pytam z nadzieją w głosie czy to może ostatnie podejście. Nie, przedostatnie – słyszę w odpowiedzi. Cholera.

W końcu jest to ostatnie. Na jego szczycie widać skalny grzbiet z jakimś ogrodzeniem – barierką. Wąż zawodników pnie się mozolnie pod górę. To głównie ludzie z pięćdziesiątki, ale są też i ci z mojej trasy. Podchodzi mi się bardzo ciężko. Podejście pod koniec jest strome na tyle, że pomagam sobie rękoma. Czasem przytrzymuję się rozpiętej dla bezpieczeństwa liny. Co jakiś czas robię przystanki dla wyrównania oddechu, który na wysokości 2700 metrów jest dziwnie ciężki.

Wśród mijanych osób jest druga kobieta z mojej trasy. Niska dziewczynka może metr pięćdziesiąt wzrostu, ale bardzo sympatyczna i rozmowna. Na moje uskarżania, że ja tu chyba padnę na tej górze ona mnie z uśmiechem pociesza i zachęca do ostatniego wysiłku, bo potem to już tylko zbieg.

W końcu osiągamy ostatni szczyt. Już tylko 14 kilometrów i zbieg 2000 metrów w dół, do Kaprun. Tu wyścig nabiera tempa. Wokół mnie jest kilka osób z długiej trasy. Zbiegamy po skałach i śniegu do centrum alpinistycznego Kitzsteinhorn. Ponownie spotykam Paula, sympatycznego Austriaka, z którym rozmawiałem wcześniej na trasie. Na punkcie szybko uzupełniam izotonik, pochłaniam kilka kawałków arbuza i ruszam w drogę. Ludzie już widać czują metę i zaczynają zbiegać coraz bardziej odważnie. Od tego momentu jest to możliwe, gdyż ścieżka nie jest tu trudna technicznie, niezbyt kamienista i niezbyt stroma. Jeśli ktoś ma siły to może się rozpędzić.

Zbieg do ulicy kilka kilometrów od Kaprun jest długi i monotonny, ale udaje mi się go pokonać w miarę sprawnie i bez wywrotki. Znowu kogoś wyprzedzam. Teraz już ostatnie kilometry. Uciekam przed chłopakiem biegnącym w dziwnych, kraciastych, jakby plażowych spodenkach. Przed Kaprun doganiam Roberta, sympatycznego Niemca poznanego na campingu. Robert idzie zrezygnowany, ale gdy zrównuje się z nim zagaduje i zaczyna biec. Biegniemy więc razem. Na niewielkim pagórku przechodzę w marsz zaś Robert biegnie, dzięki czemu ucieka mi do przodu. Nie gonię go, biegnę już swoje nie dając się dojść tym za mną.

Na metę wbiegam za dziewczyną z trasy 50 km bijąc jej brawo razem z kibicami. Ta przekracza linię i pada na asfalt wyczerpana. Patrzę na pokrwawione i posiniaczone kolana. Musiała wywinąć niezłego koziołka na skałach, bo jej kolana wyglądają jak u Marcina Świerca po ostatnim wyścigu.

Rezultaty

Spośród 239 osób zapisanych na trasę 110 km bieg ukończyło 64 mężczyzn i 3 kobiety. Dlaczego tak mało? Po części dlatego, że 10 minut po moim dotarciu do mety przyszła ulewa z odległymi grzmotami w tle. Organizatorzy i ratownicy uznali, że robi się zbyt niebezpiecznie i niektórym zawodnikom z końca peletonu nakazali zejść z trasy. Dlatego, choć limit wynosił 30 godzin to ostatni zawodnik, który dotarł na metę zrobił to w czasie 26 godzin z minutami. Wśród mężczyzn wygrali ex aequo Markus Amon i Klaus Gosweiner (czas 16:47.56). Wśród kobiet zgodnie z przewidywaniami zwyciężyła Anna Strakova (czas 21:37.16).

Ja sam z czasem 21:57.57 zająłem 23. miejsce. Przemysław Sobczyk, choć był na liście niestety nie wystartował. Z kraju nad Wisłą najlepiej wypadł Piotr Kłosowicz, który z czasem 19:37.16 zajął świetne, 8. miejsce. Po biegu porozmawiałem chwilę z Piotrem pytając o wrażenia z biegu.

Jak Ci się podobała trasa?

Piotr Kłosowicz: Trasa była dużo trudniejsza niż wyglądała z profilu, ale przez to ciekawsza, gdyż nie była taka dolinowa, jak się wydawało. Dużo się działo w górach. Były momenty eksponowane, których nie było widać, bo była noc, ale one były wręcz niebezpieczne.

Jak ocenisz poziom zawodów? Zająłeś wysokie ósme miejsce...

Z czego wynika, że poziom zawodów był niski (śmiech). Nie szacowałem swojego miejsca bo nie wiem, kto biega i trudno mi było ocenić ale poziom zawodów musiał być niski bo wiem po swoim starcie, że był daleki od ideału i ta pozycja zupełnie nie odzwierciedla wysiłku, który w to włożyłem, bo byłem cienki. Drugą połowę zawodów szedłem. Nie było mocnych zawodników, nie było nikogo ze znanej europejskiej czołówki.

Organizacja?

Jak na debiut uważam, że bardzo dobrze. W niektórych momentach nie podobały mi się oznaczenia. Na przykład przed zakrętem było dobrze oznaczone, wbiegasz za zakręt i przez jakiś czas nie ma nic. To czasami dawało poczucie dyskomfortu. Ale nie pogubiłem się nigdzie. Poza tym organizacja była w porządku, punkty dobrze działały, wszystko było dobrze zorganizowane.

Paweł Pakuła

fot. sportograf.com