Iron Run Patryka Janickiego. "Na pewno tu wrócę"

  • Biegająca Polska i Świat

Cześć! Mam na imię Patryk, biegam od 4 lat a trenuję od roku. Napisałem kilka słów o pięknej dyscyplinie biegowej jaką jest IRON RUN  Było to dla mnie bardzo udany wyjazd, mnóstwo pięknych startów od biegów na 8 dystansach - w sumie 136 km w trzy dni. Emocje były do końca, każdy start był na 99% aby coś zostało na kolejne biegi. Nie obyło się bez pęcherzy, stłuczeń, zakwasów, litrów potu, zaledwie kilku godzin snu i kilkunastu godzin biegu z krótkimi przerwami na odpoczynek i jedzenie, nie można było nazwać tego snem tylko drzemaniem o niczym innym jak o bieganiu.

Zacznę po kolei.

Piątek 11 września

Krynicka Mila
1609m, kostka brukowa, godz. 15:45

Kostka brukowa, szybki i nic nie znaczący dla ogólnego wyniku w Iron Run bieg. Szkoda było się za nadto rozpędzać, aby na następnych biegach nie stracić więcej, nazwę go dobrym pobudzeniem mięśni.

Bieg na 15 km
Kostka, asfalt, godz. 17:05

Zaczęliśmy biec deptakiem, potem w stronę Tylicza pod Romę, następnie pofałdowanym terenem góra, dół, na klimatyczny rynek w Tyliczu i z powrotem do Krynicy Zdrój. Bieg, który pokazywał, kto, mniej więcej gdzie się znajduje wśród około 80 startujących. Szybki, mocny start.

Bieg Nocny 5 km
Kostka, asfalt, godz. 22:35

Ruszyliśmy pod Romę - 2,5 km w górę i z powrotem. Znów mocny i szybki bieg, wyprzedzanie slalomem setek biegaczy, którzy zostali wypuszczeni 5 minut przed konkurencją Iron Run.

Po każdym biegu szybko uzupełnialiśmy elektrolity, węglowodany, płyny i jak był czas to mieliśmy support w postaci kilku masażystów w naszym namiocie. Mieliśmy dostęp do wody, batonów, ciastek, bananów i rodzynek - pełen profesjonalizm ze strony organizatorów.

Po biegu udaliśmy się do spania, rolowania, a wcześnie rano wyjeżdżaliśmy autokarami na start górskiego biegu do Rytra, trasa wiodła przez Piwniczną do Krynicy.

Sobota

Bieg 7 Dolin 64 km
Szlak górski, kamienie, asfalt, płyty, godz. 7:00

Początek asfaltem, potem górskim szlakiem i wspinaczka na Przehybę (mocno odczuwałem na tym etapie trudy piątkowych biegów. W pierwszym schronisku zapomniałem napełnić camelbaga wodą i niestety wracałem -  bez wody daleko nie pobiegłbym.

Powoli rozkręcałem się, dużo jadłem i piłem, kilku znajomych spotkałem na nawrotce - m.in Ryśka, Milenkę, Gosię, Roberta, to mnie naładowało i powoli się rozpędzałem.

Od Piwnicznej, czyli po kolejnych 21 km, naładowałem akumulator, złapałem pozytywny zapał i napierałem do przodu myśląc o tym aby nie przesadzić z prędkościami. Ciągle zadawałem sobie pytanie czy wytrzymam to tempo do mety? A kiedy odpowiedź nadeszła brzmiała NIE, to i tak biegłem równie szybko i nie zwalniałem, jeśli nie teraz to kiedy.

Moim celem było dojście Wojtka i wyprzedzenie go lub próba dołączenia się do niego. Razem więcej zdziałamy - myślałem. Jeszcze przed Piwniczną cel był osiągnięty, lecz biegłem jednak sam, ładowały mnie żelki, które rozpuszczały się w ustach przez około 20 minut cały czas uwalniając energię. Biegłem jakbym wczoraj nie biegał 3 konkurencji, nogi niosły, a nowe startówki trzymały się na szlaku jak najbardziej lepkie opony Pirelli. Pamiętam, że ultra wygrywa się na zbiegach, więc cisnąłem ile fabryka dawała, a wiem że i tak wtedy odpoczywałem, tętno spadało.

W Piwnicznej przybiłem piątkę Martynie. 3 minuty na przepaku, woda uzupełniona (szkoda że plecaka nie zostawiłem i biegłem kolejne 34 km do mety z nim. Teraz celem byli kolejni "czerwoni", czyli koledzy z Iron Run z dedykowanymi numerami startowymi. Co jakiś czas wyprzedzałem następnego i kolejnego, kiedy ku wielkiemu zaskoczeniu zobaczyłem idącego Oskara Mikę, zeszłorocznego wicemistrza Iron Run.

Zapytałem czy potrzebuje batony lub żelka. Nic nie chciał, zagadał się przez telefon. Pobiegłem dalej do punktu żywieniowego przed wspinaczką na Wierchomlę.

Wracając jeszcze do zbiegu do Piwnicznej - minęło mnie wtedy kilku szybkich wariatów, w jednym z trzech zdążyłem rozpoznać Kamila Leśniaka. Pomyślałem, że dopiero co wystartowali na trasę 34 km.

Idąc dalej stokiem na Wierchomlę minęła mnie pierwsza kobieta, potem druga. Byłem już pewien, że ruszyła "34" z Piwnicznej. Nie mogłem się jednak ścigać wiedząc co mnie jeszcze czeka dziś i jutro.

Po drodze do Schroniska na Wierchomli minąłem jeszcze na długim i ostrym zbiegu kilku Iron-ów i z wielkim uśmiechem przywitałem Sebastiana ze wspaniałą, soczystą colą. Przede mną był około 8 km długiego i w miarę równego podbiegu.

Wbiegłem na szczyt i w schronisku znów podjadłem, popiłem, spotkałem kolegę z którym przemierzyłem ostatni etap Bieg ultra Granią Tatr. Wyruszyłem na końcowy etap liczący 12km do mety. Dostałem motywacyjnego sms-a od Mateusza, więc aby jeszcze bardziej się naładować zadzwoniłem do Matiego, trochę nawrzucał mi "tego i owego". Jeszcze pomyślałem co On musiał przeżywać na tegorocznej trasie UTMB liczącej bagatela 168 km. Wydarłem się pobudzająco, strasząc przy okazji Panią biegaczkę przede mną, przeprosiłem grzecznie i wystartowałem dalej aby nie tracić czasu, tu każda sekunda może ważyć bardzo dużo.

W ostatecznym rozrachunku ten start jest kluczowy, mam tu najwięcej zyskać i koniec, lecę dalej.

Tuż przed metą, na ok. 5 km przed Krynicą spotkałem się z miłą niespodzianką, Marek i jego fajowy piesek Buka dołączyli do mnie na moment. Wymieniliśmy kilka zdań i ruszyłem już na ostatni zbieg prosto na słynny Krynicki deptak.

Wbiegłem na metę z pięknym czasem 7:48. Ostawiałem, że coś między 8 a 9 godzin być może będzie w zasięgu. Byłem bardzo zadowolony!

Minimaraton 
4195m, kostka, asfalt, godz. 22:30. 

W ultra mieliśmy limit 12 godzin i po tym czasie bezpośrednio musieliśmy ruszyć na kolejny start czyli mini maraton po krynickim centrum. 50% trasy pod górę i 50% w dół. Znów szybki bieg bez historii, lecz na okropnym zmęczeniu.

Przed biegiem miałem chwilę na dojście do siebie. Masaż, który puścił ponapinane czwórki, dwójki i zmasakrowane łydy. Wiedziałem, że mam odparzone stopy, bąble na palcach i jeden paznokieć jest do wymiany. Polecam wszystkim pozaklejać paznokcie plastrami przed mocnym ultra lub sprawdzać buty miesiąc wcześniej a nie na zawodach jak ja. Mój błąd, ale opłaciło się. Model S lab Feelcross 3 lepił się do kamieni, błota, ziemi i trzymał resztę masy ciała na stromych zbiegach na powierzchni około 25 cm, bieżnik jak w "Ursusie", wjedzie wszędzie. 

Przed zawodami poczytałem i wydrukowałem doskonałe wskazówki o odżywianiu i regeneracji specjalnie na Iron Run. Stosowałem się do nich, więc jeszcze po 23 znaleźliśmy pizzerię i wspólnie Gosią i Adamem wmłuciliśmy około 1500 kalorii na ruszt przed niedzielnym Koral Maratonem.

Niedziela

Koral Maraton 
42,195 km, asfalt godzina 8:30, limit 4h30'

Z samego rana pomyślałem, że powinienem utrzymać tempo 5 min./km. Zapytałem znajomych o zegarek z prędkościomierzem. Ania miała rozładowany, ale Milenka użyczyła mi swojej super machiny Fenixa który od startu podpowiadał mi że biegnę za szybko 4:20 - 4:30. Tak nie może być mimo, że zbiegaliśmy w dół do Muszyny. Luzowałem łydkę i szło do przodu, ale nie szarżowałem. Wiedziałem że 87 km mam już w nogach i jeśli utrzymam tempo 5 min./km to będzie życiówka - 3:30 w maratonie - która nie była aktualizowana od 3 lat. Z czasu 3:45 jestem dumny do dzisiaj.

Początek był spokojny. Sam na trasie. Miałem opracowany plan. Dwóch biegaczy Iron Run było przede mną, jeden 2 minuty, drugi 10 minut. Pierwszy był daleko, drugi już w zasięgu wzroku, więc powoli zbliżałem się do niego. Miał taką kolarską czapeczkę, jak Majka czy Kwiatkowski, którą można było z daleka rozpoznać. W międzyczasie minęła mnie grupa około 7 osób. Biegła 10 metrów przede mną.  Postanowiłem się dołączyć by mieć mniejszy opór powietrza i gdy już dojdziemy "kolarza", wyprzedzić go na długim podbiegu na około 15. kilometrze. Tak też zrobiłem. Przyklejony już za lekko poszarpaną grupką 3 chłopów, wyprzedziłem cyklistę...

Ten chyba został z tyłu. Nigdy nie mam w zwyczaju oglądać się za siebie na biegach, więc robiłem swoje na podbiegach mocno i zamaszyście pracując ramionami, a w dół luźno zbiegając do prędkości 44:20 min.km. Biegłem już tylko z dwoma nowo poznanymi osobami, wymieniając doświadczenia i wspólnie pracując na dobry wynik na mecie. 

Moim cichym celem było również dojście i obrona 23 minut przewagi z 64 km nad Wojtkiem, który mocno ruszył na starcie. Powiedziałem sobie wtedy, to jest mój maraton i trzeba robić swoje. Każdy ma swojego Irona, więc nie będę się ścigał.

Przed Tyliczem spotkałem Wojtka wraz z jego kolegą i pozdrowiliśmy się na nawrocie. Ja pod górę a On w dół. Wiedziałem że mam do niego około 4 minut straty, czyli jest dobrze. Strategia poskutkowała i już w Tyliczu spotkaliśmy się na 3-kilometrowym podbiegu pod Romę. Wojtek znów ruszył i powoli oddalał się ode mnie. Wiedziałem że mamy 6 km do mety i jak będę biegł na lekkich wzniesieniach, rytmicznie wchodził na jednym ostrym to na koniec polecę na swoim ulubionym 3-kilometrowym zbiegu do centrum miasta. Może stracę, ale maksymalnie 2 lub 3 minuty do Wojtka, w końcu jest bardzo mocny co pokazał na wcześniejszych krótszych startach. Na mecie byłem za nim 3-4 minuty więc bezpieczna przewaga została utrzymana.

Na końcu biegu były niesamowite emocje, ból, wyczerpanie. Ten start kosztował mnie najwięcej. Więcej niż 64km, znów dałem z siebie 99% i ku zaskoczeniu, padła moja oficjalna życiówka w maratonie 3:42:56. Radość i ból, ból i radość, tyle mojego na teraz. Chłodna głowa bo jeszcze przed nami dwa biegi.

Po maratonie miałem 45 minut na regeneracje i naładowanie się węglowodanami. Nie ryzykowałem tym razem odżywką regeneracyjną (po 64 km po górkach wypiłem takową i wszystko oddałem, po prostu organizm mocno zmęczony nie przyjmuje jedzenia i płynów do pewnego momentu kiedy oswoi się już z normalnością). Uznałem, że cola czyli napój ultarsa będzie bezpieczna, wypiłem naładowałem akumulator tak do 76% i wsiadłem z Ironami w autokary. Pojechaliśmy pod Jaworzynę.

Bieg na Jaworzynę 
2600m długości i 400m przewyższenia, ziemia, kamienie i  trawa, godz. 14:00

Na stoku było około 200 osób gotowych do startu. My mieliśmy jeszcze 30 minut na wyciągnięcie i naciągnięcie mięśni nóg. Napięcie przedstartowe rosło, pomyślałem że jest to tylko 2.6 km i pójdzie do przodu, będzie dobrze.

Po przywitaniach przez spikera kilku sław, czyli Pań Zatorskiej i Ulfik, Mistrza Długosza i kilku zaprzyjaźnionych rodzin biegowych, m.in rodziny Machlowskich (poczułem się przez moment jak podczas oglądania "Ojca Chrzestnego" czyli jak wielka rodzina biegowa), wystartowaliśmy uderzając się jakby głową o ścianę. Każda partia mięśni nóg bolała, ból był coraz większy, co miałem zrobić, odpuścić? 

Posłuchałem rad Marcina Ś. z jego filmiku instruktażowego na you tube i zacząłem rytmicznie wchodzić, pochylając się do przodu i wybijając rękami o uda, stopniowo wspinałem się na szczyt. Chwilami, gdy było wypłaszczenie podbiegałem, wchodziłem i znów dłużej podbiegałem, do momentu gdy na horyzoncie pojawił się końcowy punkt wyciągu i dziesiątki kibiców, turystów i biegaczy. 

Tuż przed metą wyprzedziła mnie jedna z uczestniczek i nie mogłem się oprzeć mocnego finiszu, byłem zaskoczony że mimo prawie całkowitego wyczerpania potrafiłem biec jak na dystansie 100-metrowym, czyli sprintem. Czas na mecie zadowolił mnie. Dostałem ciepła folię, opatuliłem się i z wielką przyjemnością zasiadłem koło kolegów z Irona.

Chwilę później staliśmy już w kolejce do gondoli.

W kolejce spotkałem po raz kolejny Martynę, od której dowiedziałem się o jej starcie górskim dystansie 34 km i niestety zejściu z powodu lekkiej kontuzji około 10. kilometrze. Powodzenia na kolejnych startach Martyna!

Podsumowując Bieg na Jaworzynę - dla mnie w 80% była to wspinaczka i wielce wykańczająca konkurencja, która zajęła mi blisko pół godziny. Organizatorzy w tym roku bardzo się postarali i zadbali aby lekko nie było. Ale żeby bardzo bolało.

Został już ostatni bieg przed nami - pro forma 1km. Zapakowałem się jako szczęśliwy i ostatni uczestnik do pierwszego autokaru i ruszyliśmy z powrotem do Krynicy.

Bieg na dystansie 1 km
deptak, kostka, godz. 15:45

Było już po wszystkim. Chciałem mocno pobiec, ale czy to będzie możliwe? Teoretycznie najprzyjemniejszy start - przebiegłem go mocno, ale nie ma maksa. Nie mogłem na maksa. Naprawdę ten kilometr znów dużo nas kosztował i był kwintesencją najtrudniejszej dyscypliny biegowej w Polsce jaką bez wątpienia jest Iron Run.

Rzeczą, o którą jeszcze warto wspomnieć było świetne prowadzenie imprezy przez spikera Pawła Żyłę, który często rozbawiał kibiców i biegaczy śmiesznymi wstawkami. Żartami i mocno dopingował rzeszę najbardziej twardych sportowców amatorów.

Dziękuję! 

PS. 

Regeneracja: sól regeneracyjna salco sport, sesje na przemian zimna i ciepła woda 6x20 sekund, roller, nogi do góry, przygotowany plan żywieniowy, bliskość do noclegu-300m, przy ul. Kościuszki.

Odżywianie: odpowiednie nawodnienie na ultra łyk lub dwa co 10 minut, tabletki do wody isostar, 2 paczki żelek energetycznych squezzy (nic nie ważyły, a zajmowały miejsca tyle co nic a pobiegłem na nich górski 64 km i asfaltowy Koral Maraton 42 km.

Obuwie: adidas adizero boston boost (szybkie i lekkie), salomon feelcross3 (najlepsze trzymanie jak do tej pory na górskich szlakach, szybkie, stabilne, bieżnik-agresor jakich mało), nike lunarglide 5, wygoda, komfort, stabilizacja i również szybkość i elastyczność+ super wybicie.

Ubranie: nic specjalnego - spodenki, koszulki i dobre skarpetki, czapeczka, plecak, buff.

Dodatkowe wyposażenie: plastry, wazelina, maść do stóp, maść chłodząca.

Plecak: asics, do wymiany - najbardziej przeszkadzał na trasie ultra B7D 64km, kiedy latał na boki, do góry i w dół. Ale co miałem zrobić, wytrzymać do końca i wytrzymałem!!!

Czy warto było? Tak - warto! I jeszcze tu wrócę. Czy polecam? Tak - zdecydowanie! Super zabawa i wielka przeprawa! Gratulacje dla Zygmunta Berdychowskiego za pomysł i realizację. 

Największe gratulacje dla Pań które zostały, walczyły i ukończyły zawody, dla nich należą się brawa! 

Dziękuję bardzo

Patryk Janicki