Jan Marchewka: „Polskie biegi się zmieniły”

– Pamiętam, że w nagrodę za zdobycie medalu MP juniorów otrzymałem kiedyś kolce Adidasa. Cóż to była za nagroda! Kiedy lecieliśmy samolotem i wpadliśmy w turbulencje, najbardziej było mi szkoda nie tego, że zginiemy, tylko że w nich ani razu jeszcze nie pobiegłem – wspomina w rozmowie z naszym portalem Jan Marchewka.

Z brązowym medalistą MP w maratonie z 1991 r., mistrzem kraju na 10 000m z 1988 r., wciąż czynnym zawodnikiem, ale i trenerem warszawskich biegaczy – amatorów, w tym Emilii Zielińskiej, zwyciężczyni 12. Cracovia Marathon, spotkaliśmy się w sobotę w Falenicy przy okazji finałowego biegu cyklu Zimowych Biegów Górskich.

Porównujac czasy współczesne i lata 80. czy początek lat 90., w tych drugich widzimy wręcz fenomenalne wyniki w krajowym maratonie. Dlaczego tak szybko nie biega się dziś w Polsce? 

Rzeczywiście w moich czasach było paru zawodników, którzy biegali po 2:10:00, 2:11:00 - Jan Huruk, Sławomir Gurny, Wiesław Perksze czy Bogusław Psujek.  Oprócz nich była cała masa zdolnych zawodników…

Pana czas 2:16:29 z MP w 1991 r. wciąż dawałby miejsce na podium ubiegłorocznych Mistrzostw Polski…

Wszystko zaczyna się od młodzieży! Jak nie ma biegającej młodzieży, to nie ma wyników w seniorach. Podam panu taki przykład. Kiedyś w Legii pracowało 15 trenerów, a zawodników, myślę, że było około 300. Z takiej grupy zawsze można był wyłowić tych najzdolniejszych, zachęcić do wyczynu i odpowiednio pokierować ich treningiem. Dziś w Legii jest już tylko jeden trener, który prowadzi sprinty.

W innych klubach nie jest lepiej…

W Skrze biegi upadły, na Spójni upadły. Podobny los spotkał Polonię. Sekcje albo są rozwiązywane albo istnieją w jakichś szczątkowych, symbolicznych warunkach. Jak nie ma młodzieży, jak nie ma gdzie trenować, to nie można oczekiwać super wyników w przyszłości. Fajnie, że jest moda na bieganie. Biega dużo amatorów. Jednak żeby osiągać wyniki na Mistrzostwach Europy czy na arenie międzynarodowej, trzeba mieć trening w pełni zawodowy i ćwiczyć 7 razy w tygodniu. A czasami i więcej. 

Kiedyś nie było tak szerokiego dostępu do sprzętu jak teraz. Buty do biegania nie leżały na półkach. Teraz ważny odpowiedni kolor i model. Jak wspomina pan tamte czasy?

(śmiech) Ja zacząłem trenować lekkoatletykę dopiero w wieku 18 lat. Pierwsze moje buty to były zwykłe trampki. Wiadomo, że w nich można sobie tylko zniszczyć stopy, ale takie były czasy. Później kupiłem jakieś buty Polsportu, to przez nie zacząłem mieć problemy z Achillesami.

Ale czasy się zmieniły. Dziś w każdym sportowym sklepie można kupić dobre buty do biegania. Kiedyś profesjonalny sprzęt dostawali tylko zawodnicy z kadry. Pamiętam, że gdy zdobyłem brązowy medal na mistrzostwach Polski juniorów, to w nagrodę otrzymałem kolce Adidasa. Cóż to był za nagroda! Kiedy lecieliśmy samolotem i wpadliśmy w turbulencje, najbardziej mi było szkoda, nie tego że zginiemy, tylko że w nich ani razu jeszcze nie pobiegłem (śmiech). Zdobyć takie buty to było już „mistrzostwo świata”. Teraz jest wszystko. Zawodnicy mają sprzęt i bardzo dobrze. Dobrze też, że na obozy latają do Nowego Meksyku czy Kenii.

Dużo czasu poświęca się obecnie diecie biegaczy, suplementacji. Jak wyglądała ta kwestia na przełomie lat  80. i 90.?

Dla nas suplementami były Visolvit oraz Vibovit, czyli takie odżywki, które podaje się małym dzieciom lub noworodkom (śmiech). Rozpuszczało się to w wodzie i wypijało. Dodatkowo była witamina C. Teraz w sklepie z odżywkami jest taki wybór, że  człowiek nie wie co kupić i co to za specyfiki. Strasznie to poszło do przodu.

Jednak ja nie jestem zwolennikiem chemii. Wiadomo, że w zawodowym treningu organizm trzeba wspomóc. Jednak czasem amatorzy przesadzają i biorą za dużo takich środków. Zanikają wtedy w organizmie procesy, które odpowiadają za pobieranie witamin z pożywienia. Przy ciężkim treningu można sięgnąć po suplementy, ale to trzeba robić z głową. To jest tak samo jak ze startami. Są przecież osoby, które pokonują 3 maratony miesięcznie. Na własne życzenie robią sobie krzywdę.

Który maraton nauczył pana najwięcej pokory do biegania?

Pamiętam go doskonale. Był to maraton w Berlinie w 1986 r. Zszedłem wtedy z trasy na 33. kilometrze. Zwycięzcą okazał się Bogusław Psujek z czasem 2:11:03. Mnie się wydawało wtedy, że pobiegnę maraton w takim tempie jak na 10 000 m. Poczułem, że skoro mam rekord życiowy na tym dystansie poniżej 29 minut, to bez problemu pobiegnę 2:15:00.  Siedem tygodni ciężko trenowałem przed Berlinem i ruszyłem. Gdybym trzymał się tempa na 2:18,00, to bez problemu skończyłbym zawody z takim wynikiem. Jednak ja chciałem trzymać się tego 2:15,00. Za szybko ruszyłem i dostałem po głowie. Maraton to jest właśnie pokora.

Skoro odrobił pan lekcję z Berlina, to który start wspomina Pan najmilej?

Chyba właśnie ten brązowy medal Mistrzostw Polski i czas 2:16:29. Biegłem wtedy z gorączką. Byłem naprawdę bardzo dobrze przygotowany. Trenowałem w Szklarskiej Porębie razem z Grześkiem Gajdusem, który miał życiowy wynik 2:09:23. Gdy biegaliśmy „czwórki”, czyli cztery razy cztery kilometry, to noga mi sama „podawała”. Byłem w super formie, ale się przeziębiłem. Stając na starcie MP, myślałem, że jak skończę ten bieg, to będzie cud. Jednak mimo gorączki pobiegłem swój rekord życiowy.

Co jeszcze? Dwukrotnie byłem drugi w Maratonie Warszawskim (1990,1991) oraz czwarty w Maratonie w Makao, za Pawłem Tarasiukiem. W 1991 r. w Warszawie przegrałem z Ryszardem Misiewiczem, który miał rekord życiowy 2:12.07, ale tylko o 150 m. Uważam, że mogłem go wtedy pokonać, ale na cztery dni przed zawodami naderwałem mięsień dwugłowy. Cały dystans biegłem z bólem. Rozumiem, więc Justynę Kowalczyk. Ból można uśmierzyć, ale świadomość zawsze jakaś pozostaje. Za to, co ona zrobiła w Soczi,to czapki z głów.

Pana pokolenie mogło tylko marzyć o obozach zagranicznych. Kuźnią wyników była Szklarska Poręba i polskie góry…

Raz tylko przed Mistrzostwami Świata w Japonii byliśmy na obozie przygotowawczym w Turcji. Nie mieliśmy jednak obozów wysokogórskich. Trenowaliśmy w Szklarskiej Porębie. To na wysokości 700 m formę szlifowała Renata Kokowska, która zwyciężyła w Berlinie w 1993 r. z czasem 2:26,20. W biegach długich, żeby osiągać wyniki na wysokim poziomie trzeba ponad pół roku trenować na obozach, bo tam buduje się formę. Ja przygotowując się do „dychy”, a później do to maratonu, przebiegałem ok. 8 000 km rocznie.

Co takiego miała sobie Szklarska Poręba, że można tam było przygotować się do dobrych wyników, bez wyjazdów do Iten?  

Mówią, że tam jest takie przewyższenie, że biegnie się w powietrzu jak na 900-1000 metrach. I chyba coś w tym jest, bo to miejsce daje faktycznie najlepsze warunki do trenowania biegów. Jeśli chce się pobiegać po miękkim, wybiera się Drogę pod Regle. Do maratonu można się przygotowywać za tzw. „Zakrętem Śmierci”. Jest też stadion lekkoatletyczny na wysokości na wysokości ok. 700m n.p.m. Pamiętam jak była tam bieżnia żużlowa. Jan Huruk, który zajął czwarte miejsce na mistrzostwach Świata w Tokio w 1991 r. oraz 7. miejsce na Igrzyskach w Barcelonie w 1992 r., nie jeździł do Kenii tylko trenował w Szklarskiej Porębie.

Ale to jednak Kenijczycy zdominowali światowe maratony. Na jak długo?

To są ludzie, którzy rodzą się na wysokości 3 000 m n.p.m. To jest inna wydolność. Oni mogą wystawiać dwie lub trzy reprezentacje na MŚ i będą osiągali bardzo dobre wyniki. Dodatkowo trudne warunki kształtują charaktery. U nich jest większa bieda i przez bieganie mogą się wybić. To jest trochę walka o lepsze życie. Dla nich 1 000 czy 2 000 dolarów to dużo pieniędzy. Tak jak u nas kiedyś. Gdy z RFN przywiozłeś 500 marek, to byłeś „gość”. (śmiech). Takie to były czasy.

Powoli zbliżają się ME w Lekkiej Atletyce, także w maratonie.  Jak Pan ocenia szanse Polaków na sukces w Zurychu?

Myślę, że duże szanse ma Heniu Szost. Jego szanse oceniam nawet jako medalowe. Ważne, żeby nie było kontuzji. Czytam jego wywiady i wychodzi na to, że rozsądnie trenuje. Yared Shegumo moim zdaniem nie jest typowym długodystansowcem. Zaczynał przecież od 400 m. Jednak jego rekord życiowy 2:10:34 jest super. Podczas samego biegu wszystko może się zdarzyć, to jest przecież maraton.

Żałuje Pan, że nie jest u szczytu kariery w obecnych czasach?

Ja żałuję, że za późno zacząłem trenować. Miałem wrodzone predyspozycje, żeby zrobić dużo więcej, np. pojechać na igrzyska. Przez późno rozpoczęte treningi zacząłem mieć problemy z Achillesami. Wszedłem od razu w mocne treningi. Nie było tego momentu, gdzie jest zabawa, czyli przygotowanie aparatu ruchu. Od razu, jako junior wszedłem w dużą pracę. Skutkiem były przeciążenia i stany zapalne. Miałem dwie operacje na ścięgna Achillesa. Do 1988 r. wygrywałem na 10 000 metrów z Janem Hurukiem. Jednak w biegach długich wytrzymałość buduje się latami. Kiedy mogłem pojechać na jakieś zawody to miałem dwa lata przerwy. Czuję więc jakiś niedosyt.

W biegach optymalny wiek na rozpoczęcie to 14-15 lat, bo potrzeba ok. dwóch lat na zabawy ruchowe. Niczego więcej nie żałuję. Mam 52 lata i sport wciąż mnie cieszy. Wygrywam również z młodszymi (śmiech).

Rozmawiał Robert Zakrzewski