Józef Kubik z podkarpackich Ropczyc to fenomen polskich biegów. W wieku ponad 50 lat osiąga wyniki, o których pomarzyć może większość młodszych zawodników. Przy tym bardzo mało trenuje. Nie dlatego, że nie chce, ale po prostu nie ma na to czasu. – Jestem kurierem i pracuję od 7 do 19. Na bieganie mogę sobie pozwolić głównie w soboty – mówi naszemu portalowi.
Ciągle zadziwia Pan swoją sportową dyspozycją. Mijają lata, a forma nie tylko nie spada, ale stale rośnie. W zeszłym roku zajął Pan m.in. drugie miejsce na 110 km w Ultramaratonie Podkarpackim, zwyciężył w kategorii M50 w Biegu 7 Dolin, poprawił też rekord życiowy w Orlen Warsaw Maratonie ze świetnym czasem 2:49:00. Wśród biegaczy mówi się, że Józef Kubik jest niezniszczalny i jak wino, im starszy tym lepszy.
Józef Kubik (na zdjęciu): Coś w tym jest. Pamiętam jednak cały czas o tym, że bieganie ma być przede wszystkim dla mnie przyjemnością. Nawet podczas zawodów nie startuję tak, by się zarżnąć, by mi się zrobiło ciemno przed oczami. Po maratonie jestem na tyle w dobrej formie, że mogę następnego dnia bez problemu przebiec nawet 20-30 km. Jak widać przynosi to świetne efekty.
W Orlen Warsaw Marathon przebiegłem równo, co do sekundy obie połówki maratonu. Czułem się świetnie, byłem w formie i udało się zrobić życiówkę.
Widzę, że stolica przynosi Panu szczęście. Przez lata był Pan mocno związany z Maratonem Warszawskim...
To prawda. Bardzo długo startowałem tam każdego roku. Pierwszy raz już podczas drugiej edycji imprezy. Potem miałem kilkuletnią przerwę w regularnym bieganiu, a teraz zacząłem wybierać. W Polsce organizowanych jest tyle zawodów, że nie da się wszędzie przyjechać.
W ilu imprezach biegowych w ciągu roku bierze udział Józef Kubik?
Z tych większych, to w dwóch, trzech ultramaratonach i pięciu maratonach
Wśród nich są zawody poza Polską?
Od kilku lat staram się wyjeżdżać raz w roku na maraton zagraniczny. Byłem we Frankfurcie, Wiedniu, Koszycach, a przede wszystkim w Nowym Jorku.
Ten ostatni start musiał być niezwykłym przeżyciem...
Na pewno jest to wielkie wydarzenie. Piękna trasa, miliony kibiców, niesamowita atmosfera podczas samego biegu. Ale były też rzeczy, które mi się mniej podobały. Już godzinę przed rozpoczęciem zawodów trzeba było się ustawić w swojej strefie startowej, więc o normalnej rozgrzewce można było zapomnieć. Dużo gorsze było jednak to, że po zakończeniu maratonu, nie można było poczekać blisko mety na znajomych biegaczy. Wszystko było robione na szybko. Meta, medal, zdjęcie i do widzenia. To zepsuło całą atmosferę. Na szczęście następny dzień to zrekompensował.
W jaki sposób?
Wszyscy polscy biegacze, którzy wystąpili w nowojorskim maratonie zostali zaproszeni na spotkanie z naszym konsulem. Był bankiet, wywiady z dziennikarzami mediów polonijnych, a nawet spotkanie z Tomaszem Adamkiem.
Gdzie w tym roku Pan wyjedzie?
Jeszcze nie podjąłem decyzji, ale chodzi mi po głowie Rzym.
A w Polsce?
Teraz przygotowuję się do Halowych Mistrzostw Europy Weteranów w Toruniu. Bardzo chciałbym tam złamać 10 minut na 3 km. Co do dalszych planów to jeszcze niewiele mogę powiedzieć. Na pewno planuję wystartować w Krynicy. Tym razem w Iron Run. Do tej pory dwa razy z rzędu wygrywałem w swojej kategorii wiekowej Bieg 7 Dolin, więc czas na nowe doświadczenie.
Jak Pan się przygotowuje do zawodów. Ćwiczy Pan pod okiem specjalisty, z rozpisanym indywidualnym planem treningowym?
Nie mam na to czasu. Jestem kurierem i codziennie pracuję od 7 do 19. Dwanaście godzin za kółkiem i 300 km przejechanych każdego dnia. W tygodniu nie mam kiedy trenować. Moje wybiegania to jazda na rowerze do pracy. Robię tak 25 km. Czasami biegam wracając do domu.
To kiedy Pan trenuje?
W sobotę. Dwanaście kilometrów od domu mam taki fajny lasek. Jest tam i asfalt i ścieżki. Najczęściej robię tam w ostrym tempie trzy pętelki po 6 kilometrów.
I to wystarczy, by się przygotować do biegania maratony w czasie 2:50:00?
Może gdybym więcej trenował, byłoby 2:30:00 (śmiech). A tak poważnie. Bardzo ważnej podczas zawodów jest odżywianie. Zaobserwowałem to u elity. To właśnie tym wygrywają zawody. Mam taka zasadę, że podczas długiego biegu ultra piję co 15 minut. Jakieś 100 mln płynu. I tego naprawdę pilnuję. Pamiętam jak w Krynicy biegłem obok jednej dziewczyny. Okazało się, że na całe zawody wzięła jedną butelkę coli. Była bardzo ambitna, w Piwnicznej gdzie się zatrzymałem, by coś zjeść, napić się, ona pobiegła dalej. Kilka kilometrów potem kompletnie osłabła. Mówiła, że będzie mdleć. Tak nie można.
Stara się Pan dzielić swoim doświadczeniem z innymi?
Kilka osób prosiło mnie o to, by wesprzeć ich w poprawianiu życiówek. Jednej koleżance pomogłem złamać 4 godziny w maratonie, kolega marzył o „trójce”. Wystartowałem też w Biegu Rzeźnika, bo znajomej bardzo na tym zależało. Czas nie był najważniejszy, więc była okazja podziwiać piękne widoki.
Udało się Panu namówić do biegania rodzinę?
Biegają moje córki, ale tak dla siebie, bez startowania w zawodach. Jedna mieszka w Poznaniu, wiec mam nadzieję, że jak przyjadę tam na maraton będzie moim serwisantem.
Powodzenia!
Rozmawiał Maciej Gelberg
fot. Tadeusz Zaręba