Komu dzwoni dzwonek – nasz Finał Ligi Runmageddonu

  • Biegająca Polska i Świat

Poznań, Hipodrom Wola, 6 października, 14:00. Wraz z innymi zawodnikami siedzę w ogrzewanym pomieszczeniu zawinięty w NRC-tkę, pomału sączę przydziałowe piwo z puszki i nie mam ochoty się stąd nigdzie ruszać. Przed chwilą śpiewaliśmy, a raczej wyliśmy na całe gardło z grupą przypadkowo spotkanych zawodników na mecie. W głowie przesuwa mi się film jeszcze sprzed paru minut wcześniej. Wiszę na górze strażackiego słupa, lewa ręka o milimetry mija dzwonek, prawa się rozgina na sznurku a głowa rozkminia, czy są siły na jeszcze jeden strzał...

Relacja Kamila Weinberga

11:33. Dlaczego ten wór jest taki ciężki? Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym na pierwszej prostej został kilkadziesiąt metrów za prawie wszystkimi, bo przecież do słabych nie należę. Musiał się trafić jakiś nasiąknięty wodą, czy co? Od początku marzę tylko o zatrzymaniu się i zrzuceniu go z pleców. Na początkowej pętli mijają mi najdłuższe trzy minuty w życiu, które odbiorą mi ochotę do biegu na kolejnych kilkanaście. Siła i charakter jego mać, napierać, nie marudzić!

Byłem zapisany na 11:00, ale po reporterskiej obsłudze biegu elity wyrobiłem się dopiero na ostatnią falę. Ktoś powiedział, że za to ganianie z aparatem tam i z powrotem za zawodnikami na końcowym kilometrze trasy powinni mi zaliczyć dodatkowego Rekruta. Na start wpadłem w ostatniej chwili, jeszcze zmęczony ale przynajmniej rozgrzany. No i przynajmniej dzień się wydaje cieplejszy, niż wczoraj.

Wór z piaskiem od początku wydawał się jakiś lewy, ale nie miałem czasu przebierać. Leżał trochę z boku, jakby inni go nie chcieli. Wszyscy już przygotowywali się do startu, z głośników leciał Thunderstruck, lada chwila miało się zacząć odliczanie...

Przed ukośną nabiegową ścianką doganiam ludzi z mojej fali i nawzajem sobie na niej pomagamy. Jeszcze czuję zmęczenie od tego trefnego wora. Do tego daje o sobie znać lewe kolano, widać nadwyrężone w czasie uganiania się za biegaczami elity. Na dobiegu do bagna jednak wyprzedzam kilka osób. I tu właśnie zaczyna się odcinek specjalny, którzy układacze trasy zafundowali nam zamiast gór. Przedtem jeszcze ścianka z opon i ciąg dziewięciu cyferek do zapamiętania na później.

Bagno wciąga. Po kolana, po pas, a przy odrobinie szczęścia nawet po szyję. Buty mają ochotę zostać na dnie. Zwracam uwagę kilku współtowarzyszom, którzy cisną bokiem po łatwiejszym terenie, omijając taśmy. Sądząc po śladach, nie tylko oni sobie ułatwiali życie. Tego odcinka są może ze dwa kilosy, z małymi przerwami na nieliczne przeszkody. Ale nie trzeba ich tu wiele, wystarczającym utrudnieniem jest przyroda. Walka z błotem skutecznie odbiera siły. Czy to Runmageddon, czy może Katorżnik albo Xtreme Challenge?

Niedługo po wyjściu z mokradeł po lesie się niesie pogłos głośno odliczanych burpees. Ścieżkę zagradzają wiszące liny, a obok ćwiczą ci, którzy na nie nie weszli. Szybko się wdrapuję, choć lina jest ubłocona, potem wciągam trylinkę na następnej stacji i pomykam do kolejnej przeszkody. Co zyskałem na linie, tutaj tracę – bo to moje „ulubione” strzelanie, tym razem z broni ASG... do trójkątnych medali Weterana RMG. A mogłem potrenować w domu, bo mam już taki... medal znaczy, nie giwerę. Tradycyjnie pudłuję oba strzały i tym razem ja 20 razy całuję glebsko. Załoga linowa mnie dogania i przynajmniej niektórzy strzelają celnie.

Następny odcinek to dużo biegania przez las, czasem zupełnie płasko, trochę niedużych podbiegów i zbiegów. Na starcie stanąłem przeziębiony od paru dni i teraz to odczuwam. Bieganie mnie męczy i czuję się, jakbym się poruszał dwa razy wolniej niż zwykle. Na pewno tracę przez to dużo czasu.

Następna większa przeszkoda w środku lasu to długi małpi gaj z drążkami. Płasko, daszek i znowu lekko do góry – w sumie dwadzieścia kilka przechwytów. Dla pań krótsza wersja. Biegnąca ze mną drużyna sobie nawzajem pomaga przenosząc się na barana, ale mi się włącza ta cholerna sportowa ambicja. Daszkiem pod górę nawet gładko przechodzę, w dół już łatwo, ale na ostatnim wznoszącym kawałku łapy się rozginają i spadam trzy szczebelki przed końcem. Cały wysiłek w *****. Na drugą próbę nie mam już siły. Pomóc też mi nie ma kto bo tamta drużyna już poleciała. W bonusie dostaję 20 karniaków.

Niedługo potem następny małpi gaj na wiszących oponach i z niego też spadam, jeszcze zmęczony walką na tym poprzednim. Tak to jest, jak się zupełnie zaniedbało wspinanie. Z mojej praktyki, na wytrzymałość uchwytu żadne crossfity nie zastąpią starej dobrej ścianki, a tym bardziej prawdziwej skały. Trzecia seria burpees w krótkim czasie mnie nie zabija, więc powinna wzmocnić.

Jakaś ekipa sobie udziela pomocy przez wzajemne podtrzymywanie wbrew protestom wolontariuszy, którzy otrzymali instrukcje, że na tej przeszkodzie to niedozwolone. Zawodnicy powołują się na regulamin, sędziowie na swoje wytyczne. Po krótkiej słownej przepychance biegacze lecą dalej – nie wiem, czy były wobec nich wyciągnięte jakieś konsekwencje. Na elicie sędziowanie było skrupulatne i przynajmniej raz (na innej przeszkodzie, nieco inna sytuacja) skończyło się dyskwalifikacją zawodnika ze ścisłej czołówki.


Festiwal Biegów - Wszystko co chcesz wiedzieć o bieganiu

Trochę pagórków, jedno małe bagienko i las się kończy. Wyjście z niego zagradza gładka przewieszona ściana. Jak przyciśniesz to złapiesz kogoś, żeby ci pomógł! – woła do mnie wolontariusz. Ale nie, szybko biec jakoś nie jestem w stanie, a pokonać ściankę samodzielnie – jak najbardziej. Kiedy się przewijam na drugą stronę, wchodzi mi skurcz w... szyję. Oprócz całej reszty ciała, zakwasy w niej będą mi towarzyszyć przez najbliższe dni.

Jakby tej ścianki było mało, niedługo pojawia się sekwencja zapowiadana jako Koszmar Himalaisty. Z pierwszą ścianą 2.4m radzę sobie sam. Piję wodę na umieszczonym za nią bufecie. Na drugiej o wysokości 2.7m wszyscy sobie pomagają, więc ja też nie próbuję nabiegu – podsadzam kogoś, po czym sam korzystam z czyjejś pomocy. Tak samo na ostatniej, trzymetrowej.

Od tego momentu zaczynam się rozkręcać. Biegnie się jakoś żwawiej i po trochu przesuwam się w górę stawki. Jak zwykle na takich zawodach, teren i przeszkody zlewają mi się w jeden strumień świadomości. Długie czołganie pod górę pod zasiekami, dziesięć przysiadów z kłodą na barkach, szeroki triceratops na czworakach, wąski na rękach, zasieki, helikopterowa drabinka, skakanie z liny na linę na pochyłej ściance, zasieki... Ktoś zapamiętał, czego było najwięcej?

Najciekawszą z przeszkód na tym odcinku jest wysoka porodówka. Trzeba się przecisnąć między szeregami opon, ale nie po ziemi, lecz... sporo wyżej, by opaść na przednie łapy i ryja prosto do głębokiego rowu z błotem. Zabawa w sam raz dla błotnych świniaków takich jak my. Błotko jest wyjątkowo zimne. Po wcześniejszych borowinowych kąpielach jakoś szybko wysychałem, a po tej będzie mnie telepać już do końca.

Tuż za porodówką doganiam moją drużynę, do której tuż przed biegiem dołączyłem dzięki znajomej – Dzikie Grubasy Szatana. Na ich falę nie zdążyłem przez reporterskie obowiązki. Sześcioosobowa ekipa świetnie się bawi, robimy sobie fotkę, przybijamy piątki. Wszyscy spokojnie dadzą radę, w końcu niektórzy mają już za sobą śląskiego Hardcora.

Końska ścianka z ubłoconymi obracającymi się belkami jest tak śliska, że zapamiętamy ją na długo. Serię linowych wahadeł przechodzę bez kłopotu, opierając stopy na węzłach. Jakoś tak jest, ze dużo ludzi ma problem z tą przeszkodą. Gdzieś dalej pętla z workiem na plecach – tym razem dość lekkim. Od razu po niej druga pętla z trylinką na sznurku, czyli spacer z pieskiem w ramach przeszkody mentalnej. Wywijam się od niej dzięki zapamiętaniu trzech ostatnich cyfr.

Za chwilę znowu spacer farmera, tym razem z oponami. Z powrotem trzeba zeskoczyć ze skarpy. Wszyscy zrzucają swoje opony, to ja też. Jedna mi ucieka kilka metrów w dół i muszę po nią lecieć. Komuś podobno się potoczyła aż do końcowej stacji. Razem czy osobno, ważne że komplet zawodniko-oponowy dotarł w całości.

Czego to było najwięcej? Ale widać jeszcze za mało, bo znowu tyramy na brzuchach pod górkę pod kolczastym drutem, a fotograf uwiecznia nasze zadowolone mordy. Potem przeprawa przez góry siana, wilcze doły o naprawdę porządnej głębokości i... jeszcze jedne zasieki. Już od jakiegoś czasu kręcimy się po okolicy, z której widać i słychać strefę mety. Kolano, które dało o sobie zapomnieć, znowu się odzywa.

Już z daleka widzę wysoką równoważnię – mój runmageddonowy koszmar. Przed oczami stają majowe Myślenice, gdzie całym ciężarem spadłem brzuchem na kant belki. Z Ultra musiałem się pożegnać, ale jedną pętlę na Hardcora jakoś z zaciśniętymi zębami dokończyłem. Spokojny o całość śledziony mogłem być dopiero po kilku dniach. Nie ma co hodować w głowie demonów, trzeba się z nimi rozprawić...

Od dłuższego czasu biegnę sam, więc do pomocy pozostaje mi tylko wolontariusz. Służy podporą w krytycznym momencie wejścia na belkę. Dalej idę sam, spokojnie krok po kroku, patrząc tylko na stopy... koniec belki. Hop na dół. Demon rozwalony. Stąd już ostatni kilometr.

Na Indianie Jonesie długo się nie zastanawiam, łapię linę – lecimy, nie śpimy! Noty za styl pozostawiam sędziom, ale chyba mi wyszedł niezły lot. Zimne wodowanie pobudza do szybszego napierania, ale całe ciało już jest kondycyjnie i siłowo totalnie wyjechane. Porodówka i przerzucanie opon na dobicie. A najlepsze dopiero przede mną.

Z Komandosem zawsze się lubiliśmy. Tuż przed nim spotykam Artura, z którym niedawno przebiegliśmy razem cały Xtreme Challenge w Biedrusku. Teraz zawiaduje tym sektorem trasy. Dwie osoby właśnie odsiadują karę w zamrażarce, ktoś czeka do niej w kolejce. Wycieram łapy o trawę. Lina jest śliska, ale po chwili jestem po drugiej stronie czterometrowej ściany. Za tryumfalny okrzyk na górze zbieram owację od kibiców i wolontariuszy.

Zmęczenie robi swoje. Podbiegam do Firemana i przez kilkadziesiąt sekund łapię oddech. Wokół mnie kilku zawodników bez walki pada na glebę do karnych delfinków. Zwykle próbuję ludzi motywować, ale teraz nie mam już siły. Jak jej brakuje, to pozostają jeszcze psycha i technika.

Live to fly, fly to live, aces high! – rozlega się z głośników. Gotta get airborne before it's too late! Nie ma czasu do stracenia. Kilka podciągnięć i oparć stóp o sznurki i jestem na górze. Lewa ręka o milimetry mija dzwonek. Prawa się rozgina na sznurku, zaczynam się obsuwać, głowa rozkminia, czy są siły na jeszcze jeden strzał. Jeszcze raz nogi wyżej, przyblok... dzzzyńńńń!!!

Na dole wykrzykuję z siebie całą adrenalinę. Mam nadzieję, że wolontariuszce nie zwiędły uszy. Ale chyba nie, bo odwzajemnia uśmiech i przybija ze mną piątkę. Dobiegam do przeszkody linowej, która wygląda jak szubienica do wieszania zawodników. Wejście na linę się udaje bo musi, chociaż większość naokoło w ogóle nie podejmuje walki.

Łapy mam już zupełnie drewniane, a w głowie się kręci ze zmęczenia. Bez zastanowienia przystaję na propozycję współzawodnika, by sobie nawzajem pomóc na multiringu. Podpieram go na barana, potem on mnie. Później będę na siebie zły, że chociaż nie spróbowałem na sportowo – i tak bym miał regulaminowo drugą próbę, w której bym mógł skorzystać z pomocy. Będę musiał się w przyszłym roku z tą przeszkodą rozprawić.

Pierwszy, mniejszy kontener z zimną wodą ma chyba na celu przygotowanie na główną atrakcję – ten większy z lodem. Nur w lodzie pod belką dosłownie mrozi krew w żyłach, a po chwili dostaję jeszcze przydziałowe wiadro lodu na łeb. Przez chwilę brakuje mi siły, by się wydostać ze skrzyni. Już czwarty raz przechodzę przez lodową, ale nigdy wcześniej subiektywne odczucie zimna nie było tak mocne.

Po wyjściu nie mogę ustać prosto na nogach, zataczam się na barierkę pod rampą. Znowu jestem sam. Oparty o płotek zbieram oddech. Krótki nabieg i łapię linę. Wciągam się na krawędź, zarzucam nogę, już się przewijam na górę, kiedy łapią mnie skurcze w obu udach. Muszę złapać wyciągniętą z góry pomocną dłoń wolontariusza. Po chwili wspólnej walki jestem na górze.

Zeskakuję po belach siana i ciesząc się chwilą spokojnie przebiegam wokół końskiego padoku. Przybijam piątkę z wolontariuszem, którego dziś wcześniej parę razy spotkałem, zanim z dziennikarza zmieniłem się w zawodnika. W wiatrowym tunelu mocno dmucha, ale myślałem, że będzie gorzej. W Myślenicach po drugim starcie w jeden dzień miałem jeszcze siłę na porządną grapplingową walkę z futbolistami, a tu w starciu z zapaśnikami daję się tylko dwa razy przekulać po ziemi, na więcej mnie nie stać. To tylko potwierdza, jak zabójcza była ta poznańska finałowa trasa.

Czas 2:17:17 i miejsce w połowie mojej fali z 11:30 (w wynikach jestem przypisany na 11:00) szału nie robią i niczego nie urywają. Wytrzymałość siłowa na trzy i pół, biegowa na słabiutką mierną. Ale czego innego się spodziewać, jak się biegnie z przeziębieniem. W lepszej formie byłoby spokojnie ze 20 minut do urwania. Ale i tak było warto. Metę przekraczam utykając na lewą nogę, ale z bananem na twarzy.

Trasa finału RMG miała tylko 10 km, ale była ciężka. W pierwszej części skutecznie odbierała siły przyroda pod postacią lepkiego i głębokiego bagna. Dalej były gęsto nagromadzone przeszkody same w sobie może „normalne”, ale złożone w ciąg wymagały niezłej siłowej wytrzymałości. Na ostatnim kilometrze zaś autorzy trasy przeszli samych siebie.

Razem z Dominikiem, z którym sobie pomogliśmy na multiringu i jego drużyną Turbo Gumisie dajemy się sfocić na ściance z naprawdę pomysłowymi medalami i zawinięci w NRC-tki drzemy mordy do lecącej z głośników piosenki. W ręce trudno utrzymać nawet piwo. U mnie na zakwasach się skończy i po bólu kolana nie zostanie śladu, tylko przeziębienie na chwilę powróci ze zdwojoną siłą. Jeden z towarzyszy z Dzikich Grubasów Szatana będzie narzekał na stawy łokciowe, a drugi wybierze się do lekarza z naciągniętym barkiem. No ale w końcu wszyscy to kochamy. Inaczej byśmy nie biegali na Runmageddonie.

Kamil Weinberg


Festiwal Biegów - Wszystko co chcesz wiedzieć o bieganiu