Łemkowyna Ultra Trail 150 Ambasadora

  • Biegająca Polska i Świat

Na swoje trzecie spotkanie z Łemkowyną Ultra Trail 150 jechałem ze sporymi nadziejami, ale też z niepokojem. Bałem się jak zareaguje mój organizm na tak ekstremalny wysiłek świeżo po przebytej infekcji i 10 dniach brania antybiotyków. Niepokoju tego nie rozwiały nawet w miarę dobre treningi poprzedzające start w Beskidzie Niskim. Jak by tego było mało swoje trzy grosze do tego dorzuciła jeszcze pogoda i mój niepokój powoli przeradzał się w panikę, strach, podniecenie czy jeszcze coś, czego nie jestem w stanie precyzyjnie określić.

Relacjonuje Zbigniew Mamla, Ambasador Festiwalu Biegów

Tradycyjnie z Warszawy wyjechałem ze znajomymi ultrasami rano w dniu startu. Do Krynicy dotarliśmy sporo po 16.00. Szybka weryfikacja sprzętu w biurze zawodów i odbiór pakietów startowych, potem smaczne jadło w jednej z regionalnych knajpek i próba odpoczynku. Niestety zanim udało mi się zmrużyć oko musieliśmy wyjść na start. Było dość ciepło i trafiliśmy na „okienko w opadach deszczu”. Tak więc suchą (jeszcze) stopą dotarłem wraz z Pawłem, Kamilem i Łukaszem na start zlokalizowany na krynickim deptaku. Tutaj wejście do stref startowych i szybka kontrola sprzętu obowiązkowego dokonana osobiście przez dyrektora zawodów. Okazało się, że mamy wszystko co potrzeba i mogliśmy zacząć zabawę.

Etap pierwszy Krynica – Ropki (19,6 km)

Pierwszy kilometr po asfalcie pod górę staram się biec bardzo spokojnie. Trzymam się środka stawki (wystartowało ok. 400 biegaczy) tak by wbiec na szlak prowadzący na Huzary w optymalnym dla siebie miejscu. Jest tu zbyt wąsko na wyprzedzanie a i wyprzedzanym już na samym początku być nie lubię. Po 4 kilometrach osiągamy najwyższy punkt na całej trasie 868 m npm. Potem lekko w dół. Zbyt lekko ok 5 kilometra gubię się wraz z liczną grupa biegaczy po raz pierwszy. Jestem na siebie wściekły. To tu zgubiłem się w 2014 roku i choć rok później udało mi się tego błędu uniknąć teraz znowu robię taka gafę. Wstyd, na szczęście pomyłka ta kosztowała mnie tylko dodatkowe 400 metrów. Jak później dowiedziałem się od kolegów, w tym miejscu gubili się zarówno biegacze ze 150-tki jak i startujący godzinę po nas zawodnicy 80-tki. 

Z każdym kilometrem zaczynało bardziej padać, ale na tym etapie dało się spokojnie biec a błoto było umiarkowane. Nie mniej jednak już na 6 kilometrze, tuż przed Machnaczką Niżną można było przekonać się jak to będzie na całej trasie. W tym miejscu znajduje się pierwsza przeprawa przez potok. Jeszcze po słupie, wiec można zachować suche buty. I właśnie ten słup jest wyznacznikiem tego co nas spotka, takim papierkiem lakmusowym Łemkowyny. Jak strumień wody znajduje się pół metra pod nim będzie dobrze i w miarę sucho a potoki które będziemy pokonywać leniwie płynące i płytkie. Jak słup leży na tafli wody to musimy przygotować się na niezłego hardcora. W tym roku woda w środkowej części potoku przelewała się przez słup. Taki stan rzeczy nie zwiastował nic dobrego. 

Przy słupie mały korek, gdzie spotykam kilku znajomych biegaczy, w tym takich co podobnie jak ja zdążyli już pogubić się na trasie. Żartujemy i napieramy dalej. Trochę asfaltu i kolejne podejście na Mizarne (770m). Pada. Za Banicą pierwsza poważna przeprawa przez rzeczkę Białą. Woda do kolan to nic przyjemnego, niestety na takie atrakcje trzeb się dzisiaj przygotować. Za przeprawą doganiam Łukasza i Kamila. Chłopaki wyglądają świetnie i nieźle cisną. Trzymam się z nimi do pierwszego punktu odżywczego w Ropkach. Tutaj uzupełniam wodę i zajadam się ciastkami owsianymi. Przede mną najdłuższy prawie trzydziestokilometrowy trudny odcinek trudnej trasy na który ruszam jak najszybciej – każdy dłuższy postój to natychmiastowe wyziębienie, które kończy się szczękaniem zębami i ogólną trzęsawką.


Festiwal Biegów - Wszystko co chcesz wiedzieć o bieganiu

Ropki – schronisko w Bartnem (47,9 km)

Od tej pory biegnę sam. Ciągle pada, do tego kilkukrotnie przeprawiam się przez potoki i rzeczki. O suchych butach i spodniach można zapomnieć. Uczucie zimnych nóg towarzyszyć mi będzie już do końca. Często staram się ruszać palcami, by choć na chwilę pobudzić krążenie. Na szczęście przede mną kilka mocnych podejść. Na początek sławne Kozie Żebro (847m) po zdobyciu którego mamy jeden z najtrudniejszych pionowych zbiegów. Mimo pionowej drogi w dół biegnie mi się dobrze. Ilości błota w standardzie i tutaj moje Kanadie 7TR trzymają się podłoża przyzwoicie. To ważne bo jako nieliczny biegnę bez kijków. W drugiej części biegu to się zemści na mnie srogo, teraz mam frajdę z pokonywania trasy. Na 30 kilometrze kolejne podejście pod Rotundę. Gdy już tam docieram bardzo żałuję, że nie widać przepięknego cmentarza. Niestety ciemności egipskie i mgła, to musi nam wystarczyć w tym roku do szczęścia. 

Za Rotundą trasa znacznie się obniża w kierunku Zdyni, można zatem trochę pobiegać. Do tego mamy fascynujący widok. Z drogi krajowej, którą biegniemy ok kilometra rozciąga się widok na tych co napierają z tyłu. Obserwujemy zbiegających i kręcących się po szlaku biegaczy. Sorry, oczywiście widzimy tylko ich czołówki – dziesiątki światełek rozciągniętych na dłuższym dystansie. Bajka. Za Zdynią skręcamy na Szlak na Popowe Wierchy. Jak ja tego odcinka nie lubię. Niby tylko 200 metrów do góry ale wchodzi w dupę jak nic innego na tej trasie. W okolicach Wołowca wstaje dzień. Miejsce w którym mieszka mój ulubiony pisarz Andrzej Stasiuk. To tutaj zaliczam kilka kolejnych strumieni. 

Niestety jak zwykle o tej porze dnia jest najzimniej. Zaczyna mnie telepać a moja kurtka (choć wodoodporna) nasiąknięta jest jak gąbka wodą. O tym co czuły wtedy stopy nie wspomnę, bo musiał bym wyczerpać cały limit brzydkich słów przeznaczony na ta relację. W takim stanie ducha dobiegam do Bartnego. Jedyne co mnie cieszy to to, że dotarłem tutaj 30 minut szybciej niż w roku ubiegłym. Trzęsie mnie niemiłosiernie a deszcz jak na złość zaczyna mocniej padać. Pochłaniam dwie porcje zupy pomidorowej i kilka pieczonych ziemniaków, wlewam gorącą herbatę do bidonów tak by ogrzewały mnie choć chwile podczas biegu i z trudem walczę by nie wejść do środka schroniska. Wiem, że w takim stanie w jakim jestem teraz mógłbym już z niego nie wyjść. Zaciskam zęby i biegnę dalej.

Bartne – Przełęcz Hałbowska (64,2 km)

Biegnę i maszeruję żwawo by choć trochę się ogrzać – niestety trwa to dość krótko, bo tuż za Bartnem mam do pokonania około kilometrowy odcinek bagienek. Nie wiem co lepsze strumienie czy to bagno. Wpadając do połowy uda w kałużę nie miałem wątpliwości. Słowa na k, p, j, s itp. padały tak często, że na samą myśl o tym jeszcze dzisiaj wstydzę się za siebie. Na szczęście bagienka szybko się skończyły i zaczęło się podejście pod Wątkową. Tylko dzięki temu udało mi się jakoś ogrzać, co przyjąłem z ulgą bo za mną było dopiero 50 kilometrów. Deszcz cięgle padał, błota z każdym kilometrem było coraz więcej, za to skończyły się potoki. Dobre i to. 

Na tym etapie nie sposób się nudzić. Ledwo co zbiegłem z jednego szczytu zaraz zaczynały się kolejne (Świerzowa, Ostrysz). A po nich znowu wymagający Kolanin (705 m). Podejście pod niego nie jest może zbyt długie i wymagające ale zaraz po nim następuje 200 metrowy pionowy zbieg. W normalnych warunkach jest ciężki, a gdy dodamy do tego tony błota to robi się z niego błotny stok do super giganta. Z tą małą różnicą, że zamiast desek mam na nogach buty, które na taką ilość mazi nie są przygotowane. Zaliczam pierwsze wywrotki, na szczęście jeszcze nie groźne. Lekko poobijany docieram do kolejnego punktu żywieniowego na Przełączy Hałbowskiej. Uzupełniam bidony (znowu wlewam tam gorącą herbatę), łapię w rękę bułkę z serem i ruszam dalej.

Przełęcz Hałbowska – Chyrowa (80,9 km)

Początkowo wspinam się na nieduże wzniesienie by po 2 kilometrach zacząć zbiegać w kierunku Kąt. Pada i trochę wieje, co niestety przeszkadza, bo sporą część trasy pokonujemy na otwartym terenie. Trzeba na każdym kroku uważać, asekurować się bo z przyczepnością jest krucho. Zaliczam znowu upadek gdy na chwilę zapominam o tym, ze tu się nie da biec. Szkoda. W stanie lekkiego rozbicia docieram do Kąt – najniżej położonego miejsca na trasie ŁUT. Na zegarku tylko 305m npm. Zwiastuje to dość poważne podejście, bo zanim dotrzemy do Chyrowej musimy pobiegać na wysokości trochę powyżej 600 metrów. Dla mnie to wspinanie było jedna wielką męką. 

Pierwszy poważny kryzys przed 70 kilometrem, niby nie najgorzej, ale martwiłem się tym, bo podchodząc w bardzo wolnym tempie nie byłem w stanie porządnie się ogrzać. Było mi zimno i jedyna rzecz o której marzyłem to dotrzeć do Chyrowej, gdzie miałem na przepaku suche ubranie. Zanim tam dotarłem zaliczyłem kolejny upadek, tym razem dość bolesny. Mój bark do tej pory wypomina mi chwilowe gapiostwo. Na szczęście niedługo po tej kraksie zameldowałem się w Chyrowej. Czas 14:55:32 niby nie najgorszy ale rok temu byłem tu 11 minut szybciej. W Chyrowej (Chyrowa SKI) spędziłem sporo czasu w suchym i ciepłym pomieszczeniu. Teraz wiem, że za długo. Przebrałem się, zjadłem ciepłą zupę i podładowałem z powerbanka zegarek. Z nowymi siłami wyszedłem na zewnątrz. Była 15:41, na zewnątrz świeciło słońce a po deszczu jedyną pamiątką były kałuże i błoto.

Chyrowa – Iwonicz Zdrój (101,5 km)

Z założeń przed biegowych miałem wyjść z Chyrowej znacznie wcześniej tak by podejście pod Cergową zrobić jeszcze za dnia. Niestety rzeczywistość napisała inny scenariusz. Śpieszyłem się teraz tylko po to by dotrzeć do podnóża Chyrowej nie zapalając czołówki. Udało mi się to „na styk”. Znowu trochę przez moje gapiostwo. Tuż za kamienną Górą znajduje się zabytkowy kościół i szeroka droga prowadząca w dół. Tak zagadałem się tutaj z jednym z biegaczy, że zapomniałem o tym, że szlak skręca w krzaczory tuż za świątynią. Ja wybrałem szeroką drogę i tym sposobem dołożyłem sobie dystans 500 metrów zbiegu i 500 metrów podejścia z powrotem. Wściekły docieram do drogi międzynarodowej przecinającej szlak ŁUT-a w momencie kiedy zaczął zapadać zmrok. To niestety nie jedyna zła informacja jaka miała na mnie tutaj czekać. Kolejna to taka, że podejście na Cergową (prawie 400 metrów w pionie) jest tak zabłocone, że będę miał problemy z podejściem bez kijków. I tak było. 

Walczyłem o każdy metr, każdy krok a i tak efekt był żałosny. Gdybym nie znalazł wtedy w lesie dwóch porządnych patyków to pewnie nie dotarłbym na szczyt tej magicznej góry. Szlak był mocno wyślizgany przez zawodników biegnących ŁUT70 i tych co napierali przede mną. Pod górę męczył i zabierał siły, w dół groził niebezpiecznymi upadkami. Na Cergowej napierałem wraz z kilkoma innymi biegaczami w tym z dwójką z Piotrkowa Trybunalskiego. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że przyjdzie mi wraz z nimi walczyć z trasą do samego końca. Około 19.30 udało nam się dotrzeć w końcu do asfaltowej drogi prowadzącej do Lubatowej i dalej do Iwonicza. Maszerujemy bardzo szybko, bo niestety temperatura mocno spada. Rekompensuje nam to jedynie niesamowicie rozgwieżdżone niebo. Takiego w Warszawie nie zobaczy się nigdy. W Iwoniczu część biegaczy rezygnuje a ja umawiam się z chłopakami z Piotrkowa, że będziemy dalej napierać razem.


Festiwal Biegów - Wszystko co chcesz wiedzieć o bieganiu

Iwonicz Zdrój – Puławy Górne(121,2 km)

Druga noc na trasie to wyjątkowe przeżycie. Z tego odcinaka pamiętam jedynie mokre uwalone błotem buty, kilka gleb i majaki. Czego ja tam nie widziałem. Różnego rodzaju budynki, niedźwiedzie, wilki, węże i atrakcyjne kibicki ;-). Ale to nie było najgorsze. Najgorsze były sekundowe utraty świadomości z którymi nie sposób było walczyć. Do tego na ostatnim odcinku tuż prze Kiczera SKI w Puławach Górnych dostałem strasznej trzęsawy. Byłem przemarznięty, miałem mokre buty i naprawdę było blisko bym się tutaj poddał. Chłopaki przeżywali to samo i nawet zaczęliśmy nieśmiało wspominać o kapitulacji. 

Na szczęście jakoś dotarliśmy do Puław i tu od razu wpadliśmy w ręce Dionizego i jego ekipy. Byliśmy już 25 godzin i 53 minuty w trasie. Po pysznej zupie dyniowej, pieczonych ziemniakach i mocnej kawie postanowiliśmy złapać 20 minut snu. Nie wiem ile spałem, ale po obudzeniu się decyzja moja i moich nowo poznanych kolegów była jedna – walczymy dalej. Ubieramy się, wymieniamy baterie w czołówkach i wychodzimy na zewnątrz. Jest kilka minut po 2:30. Do mety pozostaje już tylko niespełna 29 kilometrów. Najcięższych na trasie.

Puławy Górne – Przybyszów (136,3 km)

Po wyjściu z punktu mocno napieram pod gorę. Za mną moi towarzysze i jeszcze jeden napotkany po drodze biegacz. Teren początkowo przyjazny robi się po ok. 2 kilometrach jedną wielką błotną pulpą. Do tego taka mgła że widoczność równa się prawie 0. Nie ma sensu świecić czołówkami na wprost bo i tak nic nie widać. Nawigujemy w czwórkę świecąc to na szlak (tu widać dobrze ślady butów biegowych), to na najbliższe drzewa z nadzieją, ze zobaczymy odblaski oznaczeń trasy. Dzięki temu, że było nas w tym momencie czterech łatwiej radzimy sobie w terenie. Gdy mgła opada zaczynają się inne problemy. 

Po jednym z upadków bardzo boli mnie piszczel uniemożliwiając mi nie tylko bieg ale też i szybszy marsz. Odpuszczam tempo i moi towarzysze lekko mi uciekają. Cieszę się, bo przed Puławami chcieli rezygnować a teraz wyglądają na mocno zdeterminowanych. Do Przybyszowa docieram tuż przed 7.00. Spotykam na punkcie chłopaków i mocno ich zachęcam do tego by ruszali już w trasę. Ja wypijam tylko kubek czerwonego barszczu, co okazało się zbawienne dla nie współpracującego już ze mną żołądka. Barszcz był tak pikantny, że moje wnętrzności poddały się w nękaniu mojej osoby. Od tej pory wszystko działało jak należy. Kuśtykając ruszam na ostatni odcinek.

Przybyszów – Komańcza (150,0 km)

Odcinek walki z samym sobą, majakami i wyziębieniem organizmu. Choć tutaj uratował mnie jeden prosty zabieg. Założyłem na kurtkę (jeszcze w Puławach) foliową koszulkę adidasa jaką dostaje się po maratonach na mecie. Świetnie się sprawdziła jako wind-stoper. O błocie na tym odcinku nie wspomnę bo pewnie robi się to nudne, ale jak jesteście ciekawi co z nim to napisze tylko tyle że było. Na ostatnich 5 kilometrach powalczyłem jeszcze trochę wyprzedzając około 6 zawodników. Niestety trucht przeplatałem marszem. Kontuzja prawej nogi okazała się jednak poważniejsza niż sądziłem i skutecznie zabiła mi radość pokonywania ostatnich metrów. 

Owszem po przekroczeniu linii mety (czas 34:13:07, miejsce 144 na 169 biegaczy którzy ukończyli) byłem szczęśliwy, jednak bieg nie był jakimś moim specjalnym wyczynem. Warunki warunkami, ale popełniłem trochę własnych błędów z czego najpoważniejszym było nie zabranie kijków na trasę (przynajmniej od Chyrowej). Na plus zaliczyć mogę zebrane doświadczenie w trudnych warunkach pogodowych i trochę refleksji na temat sprzętu. Za rok tu wrócę, żywiąc nadzieje, że pogody i tak gorszej nie będzie a ja postaram się być o wiele bardziej przygotowany na stawienie jej czoła.

Podsumowanie

Na starcie stanęło 347 biegaczy. Bieg wygrał Bartosz Gorczyca z rewelacyjnym jak na te warunki czasem 18:00:42. Wśród kobiet triumfowała Anna Witkowska uzyskując czas 26:25:52. Bieg ukończyło w limicie 169 zawodników. Tylko 7 z nich przebiegło teoretycznie łatwiejszy odcinek z Chyrowej do Komańczy szybciej niż odcinek z Krynicy do Chyrowej, co pokazuje jak wymagającym i trudnym był tegoroczny ŁUT 150

Zbigniew Mamla, Ambasador Festiwalu Biegów

Fot. Archiwum prywatne Zbigniewa Mamli, Karolina Krawczyk


Festiwal Biegów - Wszystko co chcesz wiedzieć o bieganiu