Jest żywą legendą polskich biegów górskich. Ukończył 23 maratony i 11 biegów na dystansie 100 km. Na Dolnym Śląsku ma status niekoronowanego króla „Sudeckiej Setki” - wygrał te zawody aż pięciokrotnie! Mimo upływu lat wcale nie zwalnia. W zeszłym roku, w wieku 50 lat ustanowił fantastyczny rekord życiowy w maratonie - 2:37:23. Poznajcie Marka Swobodę, wielkiego biegacza, mistrza... w układaniu krzyżówek i Scrabble.
Mówisz „Sudecka Setka”, myślisz Marek Swoboda. Jest Pan prawdziwą instytucją tego biegu. Jak to się robi, że mimo upływu lat, coraz mocniejszej konkurencji, można utrzymać tak fantastyczną formę? Przecież startował Pan w tej imprezie aż dziewięciokrotnie, nigdy nie schodząc z podium.
Marek Swoboda: Bardzo lubię te zawody. Znam dobrze trasę, jej specyfikę, wiem gdzie należy zwolnić, a gdzie przyspieszyć. Ale podstawą oczywiście jest trening. Trzeba swoje wybiegać, by mieć szansę na przyzwoity wynik.
Rzeczywiście, przyglądając Pana dzienniczek treningowy można popaść w kompleksy. W sezonie biegał Pan po 400-500 km w miesiącu, a zdarzały się lata, gdy było to nawet ponad 600 km. Jak na to wszystko znajduje Pan czas?
Pracuję w czterobrygadówce w Wałbrzyskich Zakładach Koksowniczych Victoria SA. Dzięki temu piąty dzień w tygodniu mam wolny. Wtedy mogę zrobić dłuższe, 20-30 km wybieganie. Najczęściej jednak trenuję niewiele ponad półtorej godziny dziennie. To nie jest aż tak obciążające.
W zeszłym roku wrócił Pan do biegania, po dłuższej dziesięciomiesięcznej przerwie. Ciężko było na nowo zmusić organizm do wysiłku na najwyższym poziomie?
Rzeczywiście w 2012 r. spotkała mnie tragedia rodzinna. Moja żona miała udar. Ponieważ potrzebowała stałej opieki, dlatego musiałem na dłużej zawiesić treningi. Paradoksalnie był to jednak czas kiedy mogłem zaleczyć dawne urazy, kontuzje. Kiedy więc wróciłem do biegania okazało się, że mimo obaw mięśnie, przez lata przyzwyczajone do wysiłku, bardzo dobrze zareagowały na reżim treningowy.
Czyli biega Pan równie intensywnie jak dawniej?
Trochę zszedłem z kilometrażu, ale to nie jest jakaś rewolucja. Staram się zachować jakieś minimum przyzwoitości.
Powrócił Pan na zawody i od razu odniósł sukces. Drugie miejsce w „Sudeckiej Setce” sprawiło dużą satysfakcję?
Raczej lekkie rozczarowanie. To była dla mnie porażka. Wiem, że startowałem niedługo po powrocie do biegania, po treningu na pół gwizdka. Wiem, że osiągnąłem swój najlepszy czas na tej nowej trasie, w dodatku ścigałem się z drobnym urazem. To wszystko wiem, ale mimo wszystko nie potrafiłem się do końca cieszyć. Niedosyt pozostał. Cóż, młodzi atakują. Z roku na rok są coraz szybsi, coraz lepiej przygotowani. Mnie też lat nie ubywa.
Pojawiły się jakieś problemy?
- Zacząłem za dużo tracić na zbiegach. To element wymagający wyjątkowego refleksu, sprytu, odwagi. Nie da się go nadrobić podczas podbiegów. Pamiętam jak podczas Biegu Marduły w Tarach trzymałem się z czołówką aż do Przełęczy Karb. Później trzeba było lecieć w dół i zanim się obejrzałem w dwie minuty wszyscy mi uciekli.
Wyciągnie Pan wnioski z tego na przyszłość?
Może czas na odmianę. Myślałem o tym, by w tym roku zrezygnować z „Sudeckiej Setki”.
Organizatorzy będą niepocieszeni…
Bez przesady. Startuje coraz więcej bardzo dobrych biegaczy. Na pewno ktoś wypełni po mnie lukę. A ja dla odmiany spróbuję swych sił w organizowanym w ramach tej imprezy Nocnym Maratonie Górskim.
Mówi Pan o maratonie, a przecież właśnie na tym dystansie ustanowił Pan w zeszłym roku fantastyczny rekord życiowy. Długo Pan na to czekał?
Cztery sezony. Poprzednią życiówkę zrobiłem w Rzymie w 2010 r. Teraz szczęście uśmiechnęło się do mnie w Warszawie podczas Orlen Maratonu. Satysfakcja jest o tyle duża, że w zestawieniu rocznym mój czas dał mi 68. miejsce w rankingu polskich maratończyków. Okazałem się też najlepszy wśród pięćdziesięciolatków.
W tym roku też chce Pan zaatakować rekord życiowy?
Nie będzie to łatwo. A jeszcze trudniejsze do realizacji może okazać się zwycięstwo w kategorii M50. Co prawda wyjeżdżam do Rotterdamu na bardzo szybki maraton, ale tam od kilku lat wśród pięćdziesięciolatków króluje pewien Belg. W zeszłym roku miał tam kosmiczny czas 2:35 z sekundami. Nie będę ukrywać, że rywalizacja z nim to będzie poważne wyzwanie.
Startuje Pan z sukcesami zarówno w górach jak i w klasycznych maratonach. Czy to znaczy, że dla Marka Swobody nie ma znaczenia gdzie występuje? I tak jest bardzo mocny.
Wiadomo, zawody na asfalcie są bardziej wymierne. Trasy są atestowane, można przewidzieć czego należy się spodziewać, a do osiągniętego wyniku łatwiej się odnieść. W górach każdy bieg jest inny. Inna jest nawierzchnia, zmieniają się warunki. Raz pada i droga zmienia się w błoto, czasami jest upał i nie ma czym oddychać. Ale trzeba biegać i tu i tu. Zarówno krótkie dystanse, dychy, jaki biegu ultra.
Jest Pan doświadczonym biegaczem, dla wielu wręcz legendą. Uczestnicząc od lat w licznych zawodach obserwuje Pan jak one się zmieniają. To wszystko idzie w dobrą stronę?
Na pewno mamy teraz boom na bieganie. Popularność tej dyscypliny sportu przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Widać to nie tylko na zawodach, ale również podczas zapisów. Trzeba mieć niesamowity refleks, by zdążyć z rejestracją, bo po pięciu minutach lista jest już zamknięta. Cieszę się, że jest coraz lepsza organizacja. Nie ma już np. takich sytuacji, że przez złe oznakowanie trasy biegacze zaczynają się gubić. Jest coraz więcej imprez, niektórych naprawdę trudnych. Czasami jednak organizatorzy potrafią w nie najmądrzejszy sposób utrudniać życie biegaczom.
Co Pan ma na myśli?
Żeby rodzina nie mogła podać mi kanapki na punkcie żywnościowym? Przecież to bez sensu. Na szczęście są zawody, gdzie nie obowiązuje taki przepis. Choćby w Krynicy, w Biegu 7 Dolin.
Wybiera się Pan w tym roku na Festiwal Biegowy?
Mam do Krynicy sentyment. Ciągle mam w pamięci Koral Maraton z 2013 r. Oj, to nie był łatwy bieg. Były chwile, że myślałem, że zaraz umrę (śmiech). Może w tym roku wybiorę się na Festiwal i zrobię Iron Runa?
Gorąco zapraszamy!
Na koniec chciałby zapytać się Pana o pozasportowe pasje. Jest Pan zapalonym szaradzistą…
Na początku były Scrabble. Jeździłem z żoną nawet na turnieje. Miałem pełno znajomych z tego środowiska. Potem pojawiły się krzyżówki.
Układa je Pan, czy rozwiązuje?
Oczywiście, że układam. Przez długi czas było to nawet moje poważne źródło zarobkowania. W 2000 r. był na to prawdziwy boom. Wszyscy rozwiązywali krzyżówki panoramiczne. Ostrożnie licząc w ciągu 10 lat ułożyłem blisko 10 000 tego typu łamigłówek. Niestety czasy się zmieniły i teraz robią to za mnie komputery.
Zostało więc bieganie. A Scrabble?
Bawię się w to już tylko okazjonalnie, ze znajomymi lub przez Internet.
Rozmawiał Maciej Gelberg
Fot. Archiwum prywatne Marka Swobody