Michał Chmielewski - nabiegowkach.pl

Różne biegną typy

„Biegacz” to tylko słowo klucz. Niby wszyscy robią to samo, a jednak większość zaszufladkować da się do innej podkategorii. A tych, przeoczyć nie sposób, jest całkiem sporo!

Zazwyczaj tłum jak na koncercie Madonny. Z reguły uczestnicy ubrani w sprawdzone sportowe ciuchy, które – jak podkreślają – są równie istotne, co trening. Każdy z tego morza głów i nóg cel ma właściwie ten sam: dobiec. Nieważne czy z życiówką, rekordem świata lub osiedla. Nieważne czy na zabójczym tętnie 200, czy marnym 150. Część z tych ludzi pewnie i tak nie wie o co właściwie z tymi cyframi chodzi. I to właśnie jest fantastyczne.

Te nieprzebrane tłumy to, przekładając sytuację na grunt słownikowy, dział ogólny. „Biegacz”. Oglądając jego okładkę widzisz tysiące zapaleńców wykonujących właściwie tę samą czynność: od punktu do punktu, szybciej, wolniej, w lycrach, dresach, po trawie i asfalcie... Słowem: bieganie. Dopiero po otworzeniu kolejnych stron tego spisu zauważyć da się gigantyczną skalę różnic. I o ile z biologicznego punktu widzenia każdy organizm jest niepowtarzalny, o tyle w tym wypadku da się podzielić je na kilka szczególnych, bardzo osobliwych kategorii. Niektóre budzą respekt, inne raczej śmiech i politowanie.

Kim właściwie jest biegacz normalny? Można powiedzieć, że nie ma jednej, uniwersalnej definicji. To osobnik taki, który swoją obecnością i zachowaniem nie odbiega od szeroko pojętych norm. Widzisz takiego, biegnie i... nic? Znaczy, że normalny! Odmienność z kolei może przejawiać się na bardzo wielu płaszczyznach: przykuwającego uwagę wyglądu, ubioru, doboru taktyki, przedstartowych zwyczajów i przesądów, zachowania na trasie, a nawet samej techniki stawiania kolejnych kroków. Jedno jest jednak pewne: osobniki to barwne i – z perspektywy „normalsa” - szalenie interesujące.

Profesjonaliści

Ten typ biegacza broni się wynikami. Ogromnym szacunkiem darzę tych, którzy właśnie w lekkoatletyce odnaleźli swoją pasję i bez opamiętania poświęcają się jej w wolnych chwilach. Odpowiednio ubrany gość, potrafiący wytłumaczyć sens noszenia skarpet kompresyjnych, rodzi zainteresowanie, ale i zastanowienie. Przyznacie, że dobrze się do takiego porównać, podpatrzeć to i owo, a później skonfrontować to ze swoim półamatorstwem? Znam swoje miejsce w szeregu i nie mam w związku ze swoimi butami za „zaledwie” dwie stówy żadnych kompleksów. Wiem, że te ich, za pół tysiąca, służą w osiąganiu niedostępnych dla mnie rezultatów. Siedzą w tym po uszy. I robią swoje. O wiele gorzej jest, gdy takiego fanatyka prześcignie sześćdziesięciolatek, inwalida, matka z dzieckiem i ja. Pomyślę, że albo nie trafił z formą, albo jego profesjonalizm kończy się na zakupach. Na takich mówię...

...markowcy

- But sam biegnie, gościu! - podsłuchałem fragment rozmowy w trakcie mojej półmaratońskiej rozgrzewki. Konwersacja tyczyła się, a jakże, sprzętu. Nie tylko dźwięk, ale i obraz były w tej scenie niezapomniane.

Dwóch nieszczędzących grosza jegomościów przechwalało się najnowszymi zdobyczami. Trzeba mieć niezwykłą wiarę, by głosić z pewnością w głosie, że sukces na trasie zapewni znaczek Lacoste'a na koszulce. Że przewagę nad kimś tam osiągnie się butami za kilkaset złotych, a dzieła zniszczenia dopełni... frotka. Szkoda, że równej uwagi nie przywiązali do wyglądu swojego ciała. Obaj rozmówcy postury byli raczej hipopotamiej.

Pewnie gdybym nie miał na co wydawać kasy, też nie pokazywałbym się w byle jakim t-shircie z wiejskiego turnieju szachów. Założyłbym coś z wyższej (!) półki tylko po to, by następnie służyło mi miesiącami. Aha, tu właśnie występuje kluczowy wątek treningu. Udział w nie najkrótszym przecież wyścigu nie jest możliwy bez choćby odrobiny przygotowania. Panowie hipopotamowie wyrażali inną opinię. A przynajmniej na takich wyglądali.

Kolorowi

Mimo wszystko lubię, gdy biegacze prezentują się na trasie okazale. To lepsze od oglądania wokół siebie dziurawych butów i spranych koszulek. No, chyba, że to bieg retro – ale ten mój akurat nie był. Najlepsze wspomnienia zostają w głowie po biegających w garniturach, przebranych za strażaków, klaunów, lekarzy czy... dżinów. Ostatni przykład to już kompletna abstrakcja. Bo ten, którego widziałem, nie miał ze sobą lampy!

Tacy ludzie wprowadzają dobry klimat. Stan, w którym mimo zmęczenia i bólu dajemy radę się uśmiechać, pozdrawiać zakwaszoną ręką i zamienić pozytywną myśl czy słowo. Fajniej jest, za co wszystkim wielkie chapeau bas!

Gadżeciarze

Kto dziesięć lat temu pomyślałby, że najprostsza sportowa czynność świata jest niemożliwa w realizacji bez zaangażowania wyspecjalizowanej elektroniki? Zawsze wydawało mi się, że szeroko rozumiana rekreacja nie wymaga komputerów, smartfonów i zegarków zliczających uderzenia serca. Że chęć wyjścia na spacer nie wiąże się wcale z licznikiem kroków, a ilość przebiegniętych kilometrów da się sprawdzić na... mapie. Niestety. Moje zaściankowe i konserwatywne podejście do sprawy zostało zżarte przez cywilizację jak mysz na kocie śniadanie. Weź tu policz człowieku tych, którym do półmaratonu wystarczą tylko buty, koszulka, lycra i jakieś picie. W sumie całkiem łatwo, jeśli u jednej ręki ma się standardowe pięć palców. Dużo gorzej sprawa ma się z „gadżeciarzami”. Wysypało ich ostatnio jak Polaków w Norwegii.

Jaki to właściwie ma cel, skoro przed startem znamy już dokładny dystans zawodów? Okej, zwolennicy odpowiedzą, że służy to do kontroli tempa. Szkopuł w tym, że można to robić zegarkiem. Nawet tym bez GPS. Nie lubię tego szpanowania, specjalnych opasek i odgłosów kliknięć przycisku „START”, który zagłusza wystrzał pistoletu. Ludzie, o wiele większą frajdą jest prowadzenie dzienników treningowych w zeszycie! Do dziś starannie wypełniają je prawdziwi biegacze. Nie szpanerzy. I na starcie wrocławskiego półmaratonu stanowili oni wyraźny kontrast – niestety byli w mniejszości.

Uparci

W mniejszości, choć wyraźnej, znajdują się też tzw. „uparci”. Biegnącokształtne kreatury ociężale i tragikomicznie pokonujący każdy metr. Ale to żadna szydera. Piękną sprawą jest na przykład zakład o przebiegnięcie półmaratonu czy osiągnięcie konkretnego wyniku. Korzystne to i dla zakładającego się (wyobrażenie o łatwym łupie) i ofiary, której profitem będzie praca nad doskonaleniem organizmu.

Szczupłopragnący

Wąska jest granica między zakładami dla przyjemności, a tymi „na śmierć i życie”, „tłuszcz i jego brak” itd. Bieganie w kręgach, nazwijmy to „fitnessowych”, postrzegane jest jako jeden z najbardziej powszechnych środków do poprawy sylwetki. A z tego, co się zorientowałem, nawet 1/10 uczestników wrocławskiego półmaratonu miałaby ochotę coś z nią zrobić. Nie będę wnikał w to, czy nadwagę generują hamburgery i browar, czy kłopoty z tarczycą… Nie moja sprawa. Ale widząc ludzi walczących ze sobą mimo braku przyjemności stwierdzam, że nie tędy droga. Przecież jest tyle możliwości! Baseny, rowery, siłownie, rolki… Poważnie konieczna jest harówa i starty w wymagających wyścigach? Życie jest przyjemnością. A przynajmniej powinno.

Dla jednych przyjemnością będzie dobry wygląd. Dla innych wyróżnianie się z tłumu utratą dwóch kilogramów. Możesz też chcieć zaimponować kolegom kolejnymi wpisami na Endomondo. Nieważne, z której jesteśmy grupy. Wszystkich nas coś łączy. Na mecie i tak wyplujemy płuca.

Michał Chmielewski - nabiegowkach.pl