Michał Kiełbasiński: „Yukon Artic Ultra to mój niezamknięty rozdział”

O Yucon Arctic Ultra marzy wielu, ale niewielu to marzenie spełnia. To jeden z najtrudniejszych biegów na świecie. Jego uczestnicy wybierają trasy o dystansach pomiędzy 42 a 540 km. Jednak raz na dwa lata dystans się wydłuża i przed biegaczami pojawia się niezwykłe wyzwanie pokonania 700 km przez zasypaną śniegiem Daleką Północ.

W lutym śledziliśmy, jak po raz pierwszy na tej trasie startuje Polak Michał Kiełbasiński.

Najpierw zachwycił nas swoim tempem, gdy znalazł się w czołówce biegu. Później z przerażeniem śledziliśmy doniesienia z kanadyjskiego szpitala, dokąd został ewakuowany z trasy z poważnymi odmrożeniami.

Po kilkunasu tygodniach od tamtych wydarzeń pytamy Michała, czy udało mu się uratować dłonie, ale też co robił na Borneo w 1996 roku, dlaczego chce wrócić na Jukon i co z tym wszystkim ma wspólnego Jack London.

Yukon Arctic Ultra to nie była pana pierwsza ekstremalna wyprawa. Już wcześniej robił pan niesamowite rzeczy zarówno podróżniczo, jak i sportowo. Jest pan bardziej podróżnikiem czy biegaczem?

Michał Kiełbasiński: Nie wiem, czy to są niesamowite rzeczy. Od dawna podróżuję. Staram się docierać na różne kontynenty. Była i Afryka i Azja i Australia i Ameryka Południowa. Teraz akurat dotarłem do Ameryki Północnej. Moje podróże to takie wyjazdy na „dziko”, wyprawy w nieznane z plecakiem. Nie poprzedzają ich żadne większe przygotowania. Sportowo, od półtorej dekady zajmuję się adventure racing, a ostatnich kilka sezonów doszły do tego biegi ultra. Głównie skupiam się na biegach górskich, terenowych. Mimo tych startów, nie jestem ultrabiegaczem. Bardziej czuję się związany z rajdami przygodowymi.

Te przygody zaczęły się od Camel Trophy...

Tak, chyba Camel Trophy był pierwszym powiewem wielkiej przygody. Pamiętam, że do tych zawodów trzeba było przejść przez niezwykle żmudne i wymagające etapy selekcji. Można chyba powiedzieć, że to był jeden z pierwszych „talent show”. Dla nas Polaków, to była inna rzeczywistość. Na początku lat 90. otworzyły się dla nas nowe możliwości, nowe okno na świat. Każdy chciał skorzystać, chętnych do udziału w tym przedsięwzięciu było tysiące. Z tej grupy po kolejnych zadaniach, eliminacjach, sprawdzianach zostawała 2-osobowa reprezentacja.

W 1996 znalazł się pan w tej reprezentacji z Jarosławem Kazberukiem i polecieliście na Borneo. Jak wam poszło?

Był to najlepszy występ Polaków w historii imprezy. Co prawda nie otarliśmy się o pudło. Chyba zakończyliśmy na 5. miejscu wśród 25 startujących ekip, ale nasz duet był ostatnią polską reprezentacją w imprezie i z najlepszym miejscem. Sama impreza była jeszcze kontynuowana przez 2 sezony i została zakończona.

Prawie 20 lat później wystartował pan w Yukon Arctic Ultra. Skąd pomysł? Czym się pan kierował zapisując się na 700-kilometrowy bieg?

Pomysł na Jukon, podobnie jak wcześniej na Alaskę powstał dużo wcześniej. To były niezrealizowane marzenia z dzieciństwa. Sam jeszcze nie potrafiłem czytać, gdy siedziałem na kolanach ojca, a on czytał mi Londona, Curwooda, Jamesa Fenimore’a Coopera. Później czytałem już sam. Chłonąłem opowieści z odległego, nierealnego a jednocześnie fantastycznego świata. Gdzieś to we mnie zostało i marzyłem, by pojechać na Daleką Północ.

Na wybór Yukon Arctic Ultra złożyły się 2 elementy. Szukałem biegu super ekstremalnego pod względem dystansu, a to chyba najdłuższy bieg do pokonania bez etapów. Do tego doszła wyjątkowa lokalizacja, rejon przygód, poszukiwaczy złota, traperów, twardych ludzi.

Zanim rozpoczął się Yucon Arctic Ultra, na swoją trasę wyruszyli uczestnicy Yucon Quest, imprezy dla maszerów, która przypomina swoją atmosferą opowieści z książek o Dalekiej Północy. Kibicował pan tym zawodnikom?

Tak, oczywiście. Te wyścigi odbywają się w dwóch kierunkach. Raz startują z Kanady z Whitehorse i zmierzają do Fairbanks w USA, a w kolejnym roku w przeciwną stronę. Miałem szczęście. Trafiłem na wyścig ze startem w Whitehorse. Tam też startował mój bieg, tyle że dzień później. Byłem więc na starcie, robiłem zdjęcia, chłonąłem tę atmosferę i rzeczywiście było to niesamowite przeżycie. To tak fantastyczna sprawa, że wystarczyłaby na odrębną opowieść. Yucon Arctic podążał po ich śladach, tyle że zamiast psów to my ciągnęliśmy swoje sanki (śmiech). To też jest wyzwanie.

Stanął pan na starcie wymarzonego biegu. Jak szybko okazało się, że jest gorzej niż pan założył?

Ale to nie tak. Okazało się, że jest lepiej niż założyłem i właśnie to mnie zgubiło. Początek tych 700 kilometrów biegnie się praktycznie po płaskim. Trasa wiedzie zamarzniętą rzeką Jukon. Może nie da się tego porównać z asfaltem, ale jest to płaski teren z dobrze ubitym śniegiem. Miejscami jest tak szeroko, jak na Wiśle. Natomiast to, co charakteryzuje ten odcinek trasy, to nieprawdopodobnie wysokie klify. Mają nawet 100 metrów.

Wyprzedzę trochę fakty i powiem, że gdy już po wszystkim wyszedłem ze szpitala, przyjaciele zabrali mnie na te klify, by pokazać, że można stamtąd skakać na paralotniach. Wracając jednak na trasę.

Biegnę te pierwsze 42 kilometry. Planowałem zacząć spokojnie i wydawało mi się, że trzymam się planu. Znałem czasy mojego idola Grega McHale’a (zwycięzca YAU w 2011 r. - red.). On miał na tym etapie czas 3h28'. Nie starałem się tego powtórzyć. Dotarłem do 42 kilometra w czasie 3h53'. Zaskoczeni tym tempem byli organizatorzy, bo to nie jest tempo zawodników startujących na 700 km. Zdumieni byli inni zawodnicy, zwłaszcza że oni brali udział w rowerowej konkurencji. Zdumiony byłem też ja.

Świetny początek. Nic nie zapowiada tego, co się stało później...

Na starcie temperatura była w granicach 35 stopni na minusie i byłem na to przygotowany. Przed wylotem zapakowałem termometr, ale na trasę go nie zabrałem.

Dlaczego?

Takie skrzywienie zawodnika rajdów przygodowych. Tam trzeba mocno ograniczać liczbę tzw. dupereli, które się ze sobą zabiera. Teraz w perspektywy czasu już wiem, że pierwszą rzeczą, jaką ze sobą zabiorę na trasę będzie termometr. Temperatura w nocy spadła. Było mi dosyć chłodno, ale tłumaczyłem to sobie zmęczeniem. W końcu byłem już kilkanaście godzin na trasie. Później okazało się, że było prawie 50 stopni mrozu. Gdybym miał świadomość, jak bardzo spadła temperatura, podszedłbym to tego inaczej. Włączyłbym „tryb przetrwania”, zamiast ścigania. Należało się przebrać, zwolnić, obserwować siebie. Niestety dalej napierałem.

Na setnym kilometrze wiedziałem już, że jest kiepsko. Zwłaszcza z dłońmi. A jednak nadal myślałem, że mogę to przetrwać i biec do 160. kilometra, gdzie był przepak. Z każdą minutą potęgowały się odmrożenia. Gdzieś ok. 137. kilometra musiałem się poddać.

Odmrożenia stóp i dłoni były poważne. W jakim stanie dzisiaj są pana dłonie?

Przede wszystkim w ogóle są, a to nie było pewne. Zapisałem się taką niesławą, że były to najpotężniejsze odmrożenia w historii biegu. Na początku groziła mi amputacja wszystkich 10 palców dłoni. Szybciej regenerowała się lewa dłoń i stało się pewne, że uda się ją uratować. Nadal były wątpliwości co do prawej. Dzisiaj palce są i będą, ale jestem w trakcie bardzo długiego okresu rekonwalescencji. Musi jeszcze wrócić krążenie, czucie i sprawność.

Gdy był pan w szpitalu cała uwaga koncentrowała się na dłoniach, a w jakim stanie były pana stopy?

Wystartowałem w Salomonach Snowcross. W butach do biegania zimą, chociaż może nie w takich temperaturach. Miałem też szereg patentów, które miały zapobiec odmrożeniem, tyle że tych patentów nie udało mi się wprowadzić w życie. Nawet dodatkowych skarpet nie mogłem założyć, bo gdy zaczęły być potrzebne, nie miałem już sprawnych rąk. Skończyło się odmrożeniami palców lewej stopy. Były poważne. Teraz stopa wymaga czasu i rehabilitacji, ale wygląda na to, że będzie dobrze.

 

Kiedy wróci pan do biegania?

Już były pierwsze próby, chociaż pojawił się jeszcze jeden problem. Przede mną operacja kolana i po niej wrócę do regularnych treningów. Uważam się za wyczynowca. Moje treningi odbywały się codziennie, a sport wyczynowy to wcale nie jest zdrowie. Zdrowie jest domeną sportu rekreacyjnego. Zarówno moje treningi, jak i mój rocznik powodują, że czasem „materiał puszcza”. Czasami muszę coś naprawić. Myślę, że od lipca będę mógł wrócić do pełnych treningów i przygotowywać się na kolejne wyzwania.

No właśnie. Mimo tych odmrożeń wybiera się pan ponownie na Jukon...

Nie zostawia się niedokończonych spraw. A to jest mój niezamknięty rozdział. To, co się stało można przyrównać do bokserskiego nokdaunu w pierwszej rundzie. Sztuka polega na tym, żeby nie zostać na tych deskach, tylko wstać, otrząsnąć się i podjąć walkę. Chcę tam wrócić, wykorzystać doświadczenie, wyeliminować błędy i udowodnić, że się da.

Yucon Arctic Ultra to kosztowne przedsięwzięcie. Zdecydował się pan na próbę zebrania funduszy przez platformę Polak Potrafi. Nie udało się. Co teraz?

Dostawałem całkiem dużo sygnałów, że są osoby, które chcą mnie wesprzeć w tym przedsięwzięciu. Spróbowałem przez crowdfunding. Potrzeby są duże. Samo wpisanie się na listę startową w ubiegłym roku kosztowało 13 000 zł. Niestety nie udało się, ale nie udało się w ten jeden sposób. Nadal można mi pomóc wrócić na start YAU wpłacając dowolne kwoty na moje konto Bank Millennium 36 1160 2202 0000 0000 8177 9110, koniecznie z dopiskiem „Darowizna Yukon”. Każda złotówka ma dla mnie znaczenie. Mam nadzieję, że będę mógł liczyć na wsparcie biegaczy. Jednocześnie staram się pozyskać wparcie sponsorów. Wierzę, że to się może udać.

Co będzie po YAU? Jakie ma pan niezrealizowane marzenia?

Cały czas mam na horyzoncie ideę trawersu Antarktydy, ale najpierw muszę skupić się na YAU, a potem przyjdzie czas na kolejne kroki.

Rozmawiała Ilona Berezowska