Swoją przygodę z festiwalowym ultramaratonem 100 km opisuje Sławomir Nosal
Przygotowania
Do startu przygotowywałem się bez mała od listopada 2013 r. Większość niezbędnych informacji w przygotowywaniu do pierwszej setki jak zwykle zasięgałem z Internetu, jednakże nie bez znaczenia było już to iż z bieganiem miałem do czynienia od kilku lat i jakieś doświadczenia miałem. Jednak nigdy one nie były związane z dystansem 100 km i ponad 4400m przewyższenia.
W planach było jak najczęstsze bieganie w terenie oraz wlepienie w ten plan jak najwięcej podbiegów i zbiegów czego zwykły biegacz nie ma w zwyczaju wplatać w swoje treningi. Idealnym początkiem był udział w cyklicznych co miesięcznych startach w Grand Prix Krakowa w biegach górskich – takiej dawki zbiegów nie miałem jeszcze nigdy wcześniej na treningach pomimo, iż w Tarnowie mamy naszą świętą Górę Marcina gdzie można trenować zarówno podbiegi jak i zbiegi to jakoś bardzo sporadycznie tam zaglądałem.
Bardzo dużo pomógł mi plan do Ultra mojego znajomego z Rzeszowa - Roberta Koraba (Trebi), który tejże plan zamieścił na stronie Ultramaratonu Podkarpackiego, w którym zamierzałem treningowo wystartować wiosną, a który przebiegłem z moimi znajomymi: Sylwią i Arkiem.
Z Arkiem z kolei spędziliśmy bardzo wiele czasu na wspólnych treningach wiele godzin wzajemnie się motywując i wspierając.
Po okresie przygotowań i okazjonalnych startów nadszedł w końcu wielki dzień na który tak długo czekałem.Przed którym tak wiele potu wylałem, którego się po prostu zwyczajnie bałem mając na uwadze bardzo duży respekt zarówno do dystansu, samej trasy jak i sporych przewyższeń czekających na mnie po drodze co celu.
Start Bieg 7 Dolin
Przed samym startem już od tygodnia towarzyszył mi mały stres, a w ostatnią noc ciężko było oko zmrużyć – ostatecznie po około dwóch godzinach snu pobudka by na 3:00 stawić się na start. Krynicki deptak był jak nigdy o tej porze gwarny, gdyż biegaczy chcących się zmierzyć ze setką było prawie 800, a na dodatek kilkaset osób miało startować zaraz po nas na dystansach 66 i 36 km.
3:00 wystrzał i ruszyliśmy. I to wcale nie ospale - pierwszy kiloetr w czasie 4:59min/km. Wiedziałem, że nie można się przypalać i pędzić za mocniejszymi trzeba dobrać swoje tempo kontrolować puls i…. cieszyć się tym wszystkim tym całym dniem który mnie czeka.
Zwolniłem i gnałem z tłumem doskonale znającym przed siebie trasę na Jaworzynę Krynicką. Choć gnanie to nie adekwatne słowo - sporo ludzi mnie mijało czasem z kimś się zagadało, a noc była przepiękna i gwiaździsta – wrażenie setek osób z czołówkami jest nie do opisania, a każdy z nich ma podobny cel: mea w Krynicy, choć zapewnie w różnych odstępach czasowych.
Biegło mi się swobodnie i lekko. Uważałem na to by nie biec za szybko choć puls i tak miałem - uważam - za wysoki. To zapewnie przez adrenalinę, która jeszcze mi towarzyszyła. Po dwóch godzinach biegu zaczął się świt a my zbliżaliśmy się do pierwszego punktu na Hali Łabowskiej gdzie dotarłem po 2h 37m. szybkie uzupełnienie wody, owoc, banan i dalej w drogę.
Starałem się systematycznie pić i jeść tak jak czytałem „Ultra to konkurs w jedzeniu i piciu z pewną domieszką biegania i pięknych widoków”. Cieszyłem się więc biegiem i napierałem do Rytra, widoki po drodze cudowne - jak dzień budził się do życia, mgły poniżej nas otaczające doliny i miejscowości a słońce powoli przedzierało się przez las - dzień zapowiadał się śliczny ale zacząłem się bać gorąca za którym nie przepadam podczas biegu.
W Rytrze 36. kilometr biegu (4:23) - pierwszy przepak ale od razu docieram do mojego zostawionego wcześniej worka z nr 366 i sięgam po lżejszą koszulkę, cole, izotonik i nowe batony. Zabieram też kije których wcześnie miałem nie brać w ogóle, ale większość biegaczy ma więc biorę i ja. Przy wylocie z przepaku pozdrawia mnie znajomy Grzesiu Czyż, który ukończył 36 km Iron Run. Dodaje mi otuchy.
Niemal od razu napotykam też biegacza, z którym mamy takie samo tempo i po wymianie kilku zdań okazuje się że mamy wspólnych znajomych – z Krzysztofem lecimy wspólnie (jak się okazało już niemalże do samej mety) na podejściu pod Prehybę kije są bardzo pomocne i już się cieszę iż je zabrałem. Wznios spory ale czas leci szybko a komfort biegu jest dobry - na Prehybie meldujemy się po 6h 5m.
Znów szybkie uzupełnienie wody jedzenie ciepła herbata i w drogę. Spotykam zaraz Bartka Trelę, ziomala z Tarnowa, który prowadzi stronę www.pokonajastme.pl a jego filmiki z trasy zrobiły furorę. Mi również pomogły, szczególnie na odcinkach których nie znałem. W tym miejscu jeszcze raz mu bardzo dziękuję!
Kierunek Radziejowa odcinek znany i lubiany przeze mnie, ale z roweru. Następnie Wielki Rogacz, Eliaszówka i kierunek Piwniczna - ten odcinek dał mi w kość w szczególności stopom moje SC2 nie sprawdzały się na kamienistych zbiegach czułem każdy kamień. Już na 50. kilometrze marzyłem o przepaku w Piwnicznej, bo tam miałem buty zastępcze wiele wygodniejsze na te kamory.
Pojawił się problem żołądkowy - od rana nie mogę się opróżnić, ciężko się robi na żołądku woda którą organizator podaje jest lekko gazowana i też nie jest to najlepsze rozwiązanie dla nas biegaczy. Tego ogólnie nie przemyślałem przed startem, bo zostawiał bym sobie swoją wodę.
Po zbiegach docieramy do Piwnicznej (66km) – minęło 8h 50m biegu. Przebieram buty, oporządzam bufet i w drogę wychodzę z przepaku bez Krzyśka, ale mówię mu, że idę wolno i czekam na niego, bo wolę iść niż stać na miejscu. A odcinek ciężki nas czeka jest samo południe i słońce grzeje ostro a ja czuję się coraz gorzej.
Wspinając się stromo czuję jak uciekają ze mnie ostatnie siły jest fatalnie mam mroczki przed oczyma to jest ta chwila, która musiała nadejść kryzys na dodatek pomimo częstego nawadniania się odwodniłem organizm. Moczu nie oddałem przez cały dystans ponad 14 godzin, a piłem non stop małymi łykami razem ok. 10 litrów płynów.
Dociera do mnie Krzysiek, ledwo się wlokę. 70 km za nami i tylko analiza czasu czy mamy w ogóle szansę ukończyć ten ultra w tym tempie?! Gdzieś w oddali słychać grzmoty, aż się ucieszyłem bo to oznaczało ochłodę od skwaru i może deszcz a obecnie go pragnąłem najbardziej.
Cały czas myślami byłem przy żonie która czeka na mnie na mecie wraz ze znajomymi. Nie mogłem ich zawieść tak jak i siebie. Walczyłem, a myśli już miałem nie sympatyczne („po co mi to było” i takie tam). Wiedziałem jednak, że każdy kryzys mija musi minąć i ten więc przesuwaliśmy się z Krzysztofem z Yulo Run Team i wspierając się cały czas i kilometry uciekały.
Docierając do kolejnego punktu na 77. kilometrze po 11h 06m, poczułem ulgę. Czas z dużym naddatkiem, a i delikatnie się zachmurzyło i temperatura spadła znacznie.
Kolejne uzupełnienie zapasów i w drogę przed nami stok narciarski Wierchomla. Żmudne 2 km podejścia. Wiedziałem, że na górze będziemy niemalże jak w domu. Po drodze mijamy kilku „biegaczy” ale ten fragment wszyscy idą stromo bardzo i nawet podbiegać się nie da. Spadło kilka kropel deszczu i ulga totalna czuję że dochodzę do siebie – będzie dobrze myślę.
Biegniemy coraz więcej i szybciej zbieg do Szczawnika a potem łagodny szlak do bacówki nad Wierchomlą. Już czuję smak mety wpadam w małą euforię, bo wyobrażam sobie już przywitanie z żoną radość i łzy…
A tu gruchnęło z nieba potężnym grzmotem, nieopodal z nas ocknąłem się z marzeń. A to jeszcze 17 km do Krynicy wiele się może wydarzyć. Napieramy doganiając dziewczynę. Krótka pogawędka ale zostawiamy ją na podejściu. Czas jest dobry i możemy złamać 15 godzin, o których wcześniej głośno mówiłem by się zmotywować. I to był drugi cel po samym ukończeniu tej mojej pierwszej setki.
Ostatni punkt Bacówka – 13h10m. Wiele nie zabawiamy, lecimy już niesieni adrenaliną na Runek. Mijamy już kilka osób, ktoś schodząc (turyści) krzyczy i dopinguje. Wiedziałem, że z Runka jest 9 km do mety i zasadniczo w dół.
Czas leci, my też poganiamy się nawzajem. Lekko pada, błota coraz więcej, ale to już nie przeszkadza. A ja jestem w coraz lepszej kondycji - dzwonię do żonki, że będziemy za godzinkę. Już się cieszę na spotkanie, a we mnie jakieś siły nadprzyrodzone wstąpiły. Coraz częściej spoglądam na Krzyśka, bo chciałem z nim wbiec na metę razem, ale widzę, że zostaje a przed nami kilkanaście osób co chwila kogoś mijamy.
Ok. 1 km do wiatrołomów a wiedziałem, że tam można utknąć za wolniejszymi i ruszyłem ostro. 1, 2, 3, 5, 6 - już przestałem liczyć. Ostatniego wyprzedziłem tuż przed pierwszym powalonym drzewem. Jak dobrze znać trasę - pomyślałem teraz. Jak kozica skakałem po powalonych drzewach.
Do mety tuż tuz już słychać było spikera w oddali. Już nie oglądałem się za siebie, wiedziałem, że Krzysztof utknął za tymi, których minąłem. Jeszcze dwie osoby same mi schodzą z drogi, bo lecę jak waryjot na złamanie karku - nogi same niosą.
Jeszcze ostatni zbieg i jestem w Krynicy. Kostka, jakieś 500 metrów na metę. Czuję powoli smak zwycięstwa swojego zwycięstwa. Policjant wstrzymuje auta, wpadam na ulicę. Jeszcze jeden zakręt w lewo i długa długa prosta. Słyszę „dawaj Sławek” - to Arek, czekają na mnie!. Na deptaku mam speed’a, mijam dwie kolejne osoby i widzę w oddali zegar 14:35 cos tam... To już nie ma znaczenia – myślę.
Słyszę oklaski ludzie wiwatują, jakbym conajmniej wygrywał. Dziękuję im i wpadam na metę!
Cieszę się ale wymarzonej euforii nie ma. Jestem zbyt zmęczony. Wypatruję żonę Grażynkę z synem i całą masę znajomych. Odbieram medal, na który przyszło mi czekać 14:36:31... Ale nie - czekałem na tą chwilę od czasu, kiedy zdecydowałem się biec tą setkę. Ponad 11 miesięcy...
Jest radość... I to wszystko czego nie da się opisać słowami...
Sławomir Nosal