Praca nagrodzona w konkursie "Mój Bieg. Mój Festiwal 2014"
Bieg 7 Dolin to mój absoluty debiut w ultramaratonach. Pomysł narodził się bardzo spontanicznie, zaraz po tym jak śledziłem bieg Ultra147 Szczecin – Kołobrzeg. Wtedy poczułem chęć zrobienia czegoś dużego, nieosiągalnego, wyjątkowego i w związku z tym, że uwielbiam góry, postanowiłem się zapisać na festiwalowy ultramaraton 100 km.
Plan był taki żeby przyjechać w piątek rano, przespać się parę godzin w dzień, wystartować, przebiec tyle ile się da, a najlepiej ukończyć bieg w limicie 17 godzin i wyjechać rano do Gdańska.
Moje treningi przed B7D wyglądały zapewne inaczej niż innych biegaczy z Północnej Polski. Nie było wybiegań po lasach, ani po górach. Trening był typowo siłowy, ze sztangą, skupiony głównie na mięśniach nóg. Jednym z ostatnich testów przed ultra maratonem był Maraton Solidarności w Trójmieście, po przebiegnięciu którego czułem dużą świeżość, byłem zadowolony i pełen optymizmu przed najważniejszym w roku startem.
Po przyjeździe do Krynicy postanowiłem, że prześpię się kilka godzin w dzień. Wieczorem pod wpływem emocji o sen było niezwykle trudno.
O godzinie 16 wybrałem się po odbiór pakietu startowego, wszystko przebiegło sprawnie i z uśmiechem na twarzy po raz kolejny otrzymałem koszulkę w rozmiarze L/XL. Dalej zwiedzanie miasteczka PZU Festiwalu Biegowego i odprawa przed biegiem.
Gdy wybiła północ, emocje osiągnęły najwyższy poziom. Po raz kolejny sprawdziłem zawartość plecaka. Chciałem być przygotowany na każdą ewentualność. Ostania godzina przed wyjściem z hotelu to przemyślenia, czy jestem dobrze przygotowany? Czy wybrałem odpowiedni bieg dla debiutanta? Jak sobie poradzę z porażką jeśli do niej dojdzie?
2.30 - opuszczam hotel. A że na miejsce startu jest około 500m wydaję mi się, że mam jeszcze sporo czasu. Na starcie zebrał się już niemały tłum. Oddałem przepaki i ustawiłem się pod koniec stawki. Przyszedł czas na wątpliwości. W głowie pojawiły się myśli, że zwariowałem i pewnie tylko ja sobie wybrałem ten bieg jako nowicjusz , a reszta uczestników już biega tu od wielu lat.
3.00 – wystartowaliśmy.
Początkowo biegnę w dużej grupie, włączam czołówkę i powoli wyprzedzam wolniejszych biegaczy. Zaczyna się pierwszy stromy podbieg, czuje się silny, dalej przesuwam się do przodu w stawce. Na 3. km zrobiło się luźniej i zaczynamy zbiegać. Wiem, że zbiegi będą moim atutem, czuję się w nich pewny, wyprzedzam kolejne grupy.
To była tylko rozgrzewka, teraz trzeba się dostać na pierwszy z trzech najważniejszych szczytów na trasie - Jaworzynę Krynicką. Zaczynam rozumieć, o co chodzi w bieganiu po górach, czuje ból w plecach i prawej nodze. Mimo problemów wyprzedzam kolejne osoby i tak do szczytu na 1114m n.p.m. Wiedziałem, że potem już będzie łatwiej.
Zaczynamy zbiegać. Wszyscy lecą tak szybko, jak się da, część wybiega mi zza pleców, istne szaleństwo w ciemnościach. Doleciałem do pierwszego punktu kontrolnego na 21. kilometrze. Było dobrze, może aż za dobrze, za szybko na pierwszy raz, zastanawiałem się, wziąłem łyk wody i poleciałem dalej zostawiając kolejne osoby na punkcie.
Kilometry mijały dość szybko, tworzyły się grupy w tempie. Robiło się coraz widniej, wybiegłem z lasu na otwarty teren, a widok zapierał mi dech w piersiach. Szczyty gór ponad chmurami w blasku słońca, dla osoby z nad morza to są niesamowite, niepowtarzalne wrażenia.
Kilkuosobową grupą zaczęliśmy stromy zbieg w kierunku Rytra, najniższego punktu na mapie. 32. kilometr. Zacząłem się zastanawiać po raz pierwszy, gdzie są te całe tłumy, które wystartowały razem ze mną. Wybiegłem z lasu na drogę asfaltową i czułem jak mięśnie i ścięgna nóg puszczają, stają się bezwładne, zaraz się przewrócę. Zatrzymałem się, próbowałem się rozciągnąć. Bardzo powoli spróbowałem truchtu, widziałem, że inni mają podobny problem na płaskim terenie.
W oddali spostrzegłem, że osoby biegną w odstępach kilkudziesięciu metrów. Po chwili mogłem znowu biec. Wiedziałem, że do drugiego PK na 36 km jest blisko. Słyszałem ludzi, za kilkaset metrów dobiegłem do drugiego punktu kontrolnego.
Szybki przepak, woda, drożdżówka w rękę i z podładowanymi bateriami pobiegłem dalej. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to będzie najtrudniejszy etap całego biegu. Mija 42 km, uśmiecham się i myślę , że jeszcze jeden maraton i jestem w domu, zamówię sobie pizze na kolację. Ta góra zweryfikowała wszystko. Jak wcześniej nie myślałem o nogach, tak teraz zaobserwowałem pierwsze nasilające się zmęczenie. Ból szybko narastał, tempo spadało. Dotarłem do schroniska na trzecim punkcie kontrolnym.
Uzupełniam brak wody i biegnę dalej. Wiem, że jeśli zostanę to mogę już nie ruszyć. Został najwyższy szczyt do pokonania Radziejowa – 1262 m n.p.m. Udało się.
Jest 50 km, teraz myślę, że będzie już tylko z „górki” do mety. Zaczęły się bardzo długie zbiegi, ból narastał z każdym kilometrem, a odległość między 3 i 4 PK wynosiła 20 km. Na 56. kilometrze było już bardzo źle, ból był tak ogromny, że zbierało mi się na łzy. Myślałem, że to już koniec przygody. Zatrzymałem się, wiele osób mnie wtedy wyprzedziło, byłem załamany i zrezygnowany.
Do czwórki miałem 10km, po chwili uspokojenia poszukałem żelu chłodzącego na nogi. Po wysmarowaniu nabrałem lekkiej świeżości, co pozwoliło na delikatny trucht. Ruszyłem w kierunku Piwnicznej. Było to najdłuższe 10 km. Tam czekało sporo kibiców, to mi dodało otuchy, zapomniałem, przez co przeszedłem i zapytany czy biegnę dalej odpowiedziałem stanowczo TAK!
Byłem szczęśliwy. Ostatnie 20 km było wielką próbą charakteru, którą wygrałem. Można powiedzieć, że wygrałem już cały bieg, był to 66. kilometr i 8 godzina biegu. Szybki przepak, woda, smarowanie chłodzącym żelem obolałych nóg, 5 min i powrót na trasę. Wybiegając z PK cały czas słyszałem głośny doping kibiców. Zaczęły wracać siły i wiara, że teraz już będzie dobrze.
Ponownie wyprzedzałem zmęczonych biegaczy, czułem przypływ mocy i adrenaliny, postanowiłem ścigać się z czasem. 5 punkt kontrolny to była tylko przemyślana formalność. Kolejne kilometry zleciały pod znakiem samotności, odstępy między zawodnikami były duże, a równe tempo sprawiało, że biegłem kilometrami przez leśne ścieżki sam. 83 km.
Zaczyna się ostatni podbieg na Runek 1080m długa, kręta, asfaltowo-szutrowa droga prowadząca do schroniska przed szczytem. Dołączyłem do kilkuosobowej grupy, czułem, że muszę się jej trzymać. W przeciwnym razie zatrzymam się i nie będę w stanie biec.
Ostatni, 6. punkt kontrolny. Schronisko Bacówka nad Wierchomlą 89km. Byłem odwodniony, fizycznie i psychicznie wykończony. Pomimo tak ogromnego zmęczenia wmawiałem sobie, że teraz już nie mogę się zatrzymać. Trzy kubki wody wypite na miejscu, kolejne przelane do butelki i ruszam.
W tym samym czasie ze schroniska wybiega Andrzej, biegłem z nim wcześniej w grupie. Zamieniamy parę słów. Marek mówi, że ma coraz większe problemy z nogą. Biegniemy na szczyt, a w tym czasie pogoda się zmienia z upalnej i słonecznej na burzową. Mijamy upragniony szczyt. Zaczynamy zbiegać w ścianie deszczu. Marek stwierdził, że jego kontuzja na tyle utrudnia mu zbieganie, że powinienem biec dalej sam.
Rozdzielamy się, deszcz spowodował, że poczułem orzeźwienie i złapałem drugi oddech. Zbiegam na złamanie karku, chcę być jak najszybciej na mecie. Dołącza do mnie Jarek i dalej zbiegamy razem w strumieniach deszczu, zmieniając się pozycjami prowadzącego. W oddali słychać spikera i całe miasteczko biegowe, przyspieszamy, mijamy jeszcze kilka osób, z za pleców wybiega Andrzej. Chłodny deszcz zmniejszył dolegliwości i mógł nas dogonić. Ucieszyłem się, że dalej biegniemy we trójkę.
Wybiegamy na deptak ostatnie 100 metrów, tłumy wiwatują, pojawiają się łzy szczęścia, upragniona meta, radość, udało się coś nieosiągalnego… Zostałem ultrasem! Czas – 12:53:40. Miejsce open - 67.
Do zobaczenia za rok!
Piotr Grzebin