Praca nagrodzona w konkursie "Mój Bieg. Mój Festiwal 2014"
Pomimo, że od zakończenia biegu minęło już kilka dni, a obolałe nogi nie dają zapomnieć o przebiegniętym dystansie, wciąż z niedowierzaniem myślę o tym, czego udało się dokonać w Krynicy.
Relacjonuje Dionizy Szczudło
Mniej więcej 4-5 lat temu kiedy zacząłem biegać, na scenie imprez biegowych pojawił się Festiwal Biegowy w Krynicy i totalnie szalony jak na tamte czasy bieg po górach: Bieg 7 Dolin. 100 km po szlakach Beskidu Sądeckiego, ponad 4400 metrów przewyższenia w pionie. W pierwszej edycji wystartowało stu kilkudziesięciu śmiałków, a wszyscy zastanawiali się czy to aby nie za długi dystans i ilu z nich dotrze do mety.
Dziś to jeden z najbardziej kultowych i najtrudniejszych ultramaratonów górskich w Polsce, jednocześnie dziękki otwartej formule przyciągający największą liczbę śmiałków w kraju. Pierwsza wzmianka i relacje jakie czytałem z Biegu 7 Dolin doprowadziły do powstania marzenia, że kiedyś może i ja powalczę o medal na tak niesamowitym dystansie.
Ale od początku
Noc z piątku na sobotę czyli dzień startu Biegu 7 Dolin.
Wszystkie formalności załatwione: numer przypięty do plecaka, chip do pomiaru czasu zamocowany na bucie, sprzęt i jedzenie na przepaki na 36. i 66. kilometra oddane. Ostatnie gorączkowe sprawdzanie czy o czymś nie zapomniałem, czy wszystko w plecaku, z czego zrezygnować, a co może się jednak przydać. Kontrola ostatnich, najbardziej miarodajnych prognoz na jutrzejszy dzień który cały mam spędzić w trasie. Wszystko gotowe tylko weź tu człowieku teraz zaśnij...
Co prawda do startu zostało tylko 3 godziny, ale to ważny sen. Zamiast snu obrazy z poszczególnych odcinków trasy, ostre zbiegi przelatują przed oczami wizualizuję to co mnie czeka. Udaje się w końcu zdrzemnąć, kiedy telefon dzwoni jak szalony - 2 w nocy czas wstawać. Owsianka, banan, mocna kawa, ostatnia kontrola pogody i decyzja co ubrać na start i za kwandans stoję z przyjaciółmi i zaspaną żoną na deptaku w Krynicy, na który zewsząd podążają podobni nam wariaci.
Humory dopisują wszyscy w komplecie, znajomy robi rozgrzewkę biegiem wracając po chip, którego zapomniał zabrać z hotelu. Spiker zaczyna zagrzewać nas do walki, a tłum na starcie gęstnieje: jest nas ponad 1700 osób. Najwięcej chętnych by zmierzyć się z pełnym dystansem, pozostali na 66 i 36 km (w tym IronRun’owcy). Przez tył głowy przelatuje mi ukradkiem myśl, że nie wszystkim nam dziś będzie dane dobiec tam, gdzie planujemy.
Ostanie zdjęcia uśmiechniętej ekipy robione przez niezawodną żonkę.
Mgła wisi dokoła, czuć ogromne podekscytowanie całego tłumu, odliczanie i wystrzał sygnalizujący że oto zaczęła się moja, mam nadzieję najdłuższa biegowa przygoda na szlaku.
Ruszamy z tłumem. Już po 400 metrach rzut oka na zegarek i opamiętanie: lecimy za szybko! Szkoda marnować energii na początku! jeszcze będzie czas się zmęczyć. Pierwsze metry asfaltem dla rozgrzewki i ostry skręt w prawo i pierwsze podejście koło głównej siedziby GOPR w Krynicy. Tłum kolorowych rozentuzjazmowanych ludzi z lampkami na głowach podąża w górę i wije się niczym wąż podążając za szlakiem prosto w czarną otchłań lasów Beskidu Sądeckiego.
Pierwsze kilometry biegniemy razem: ja, Prezes i Paweł. Na podejściu na Jaworzynę gubimy Prezesa - on biegnie tylko do Rytra i ma jeszcze jeden bieg do zaliczenia tego dnia, więc spokojniejsze tempo jest wskazane. Trzymamy się razem, pierwszy odcinek do Rytra znam jak własną kieszeń, nawet po ciemku doskonale się orientuję ile kilometrów do którego zbiegu i pierwszego punktu z piciem i jedzeniem ulokowanego na Hali Łabowskiej.
Ogromne ilości błota na szlaku trochę nas zaskakują i podpowiadają, że nie będzie lekko na całej trasie. Po około 2,5 godzinach mijamy znaną mi kapliczkę i już słychać charakterystyczne dźwięki wydawane przez matę mierzącą czas zawodnikom pod schroniskiem.
Pierwszy punkt odżywczy szybkie, uzupełnienie wody w camelbagu, kilka ciastek do ręki i fotka wschodu słońca nad Beskidem Niskim i już lecimy w dalszą drogę. Można już spokojnie wyłączyć czołówki robi się całkiem jasno. W lesie biegniemy spokojnym tempem podążając w kierunku pierwszego przepaku. Ostatni zbieg do Rytra to obowiązkowy postój i kolejne fotki dolin Beskidu Sądeckiego spowitych przez mgły o poranku. Dla takich chwil warto było wstawać tak wcześnie.
Ostry zbieg z ponad 1000m n.p.m. pod hotel Perła Południa daje o sobie znać bólem w mięśni czworogłowych. Na zakręcie w Rytrze dostrzega mnie Konrad Pociask - klubowy kolega, który z niecierpliwością wypatruje żony. Iza debiutuje na trasie z Krynicy do Rytra: 36 km.
Konrad chwilę biegnie z nami i wymieniamy wrażenia z tego poranka. Wpadamy na przepak na którym, dziewczyny z obsługi sprawnie wręczają nam worki z jedzeniem i kijkami które bardzo się przydadzą na kolejnych odcinkach biegu. Szybko załatwiamy co trzeba i po kilku minutach znowu maszerujemy dalej w kierunku Przehyby i Radziejowej.
Na tym etapie biegu mamy do pokonania najwięcej podejść na całej trasie. Ostro pracujemy kijami wchodząc pod górę, szlak wąski, błotnisty i stromy więc, zbiera się wesoła grupka w której podążamy do góry wymieniając się doświadczeniami z pierwszego etapu i innych biegów górskich. Momentami, gdy szlak robi się bardziej stromy rozmowy cichną i słychać tylko miarowy stukot kijków i ciężkie dyszenie. Przed końcem podejścia na Przehybę na zegarku wyskakuje 42 km pierwszy maratonik za nami, ale nie ma się co cieszyć bo kolejny będzie cięższy.
Na podejściu gubię Pawła, czekając na niego pod schroniskiem zajadam świeże pomarańcze i herbatniki oraz uzupełniam wodę w plecaku. Dociera kilka minut po mnie i opowiada o ogromnym kryzysie tuż przed szczytem. Ruszamy dalej razem ale to ostanie metry kiedy napieramy razem, tu nasze drogi rozejdą się na dobre.
Dalej już swoim tempem, samotnie ruszam w kierunku Radziejowej. To najwyższy punkt na trasie i jednocześnie szczyt Beskidu Sądeckiego. Stromy i trudny technicznie zbieg w kierunku Obidzy i Eliaszówki daje mocno po kościach.
Wychodzi słońce i wyraźnie rośnie temperatura. Zegarek pokazuje, że już połowa dystansu za mną: 52 km, czuję się całkiem dobrze. Dzwoni telefon: odbieram, mój brat w jakiejś sprawie rodzinnej i przy okazji pyta czy coś już biegałem, bo wie że weekend spędzamy w Krynicy. Odpowiadam w miarę spokojnie, bo maszeruję pod kolejną górkę, że właśnie biegnę i wystartowałem o 3 w nocy. Natychmiast kończy, każe mi pić, nie gadać i coś opowiada o mutantach.
Telefon i rozmowa z kimś bliskim pozwoliły odpocząć głowie. Zdaję sobie sprawę, że właśnie wkraczam na nieznane mi wody. Po raz pierwszy pokonuję ponad 52 km na biegu w górach: lekki dreszcz niepewności przechodzi po plecach ale wszystko jest ok. więc zaklinam rzeczywistość oby tak pozostało przez kolejne godziny i kilometry.
Odcinek do Piwnicznej pokonuję z co dopiero poznanym kolegą, którego nie zdążyłem przez 30 km zapytać o imię. Na pewno go poznam, a on mnie, na następnym biegu i wypijemy zaległe piwko. Babcia pędząca krowy na dół spogląda i pyta: „Oj chłopoki, a za jaką pokutę wy tak biegacie?” My patrzymy po sobie i biegniemy dalej.
Przed samą Piwniczą na długim zbiegu po betonowych płytach, na które wszyscy przeklinają siarczyście, obok jednego z domów stoi miły człowiek, a na stołku wiadro z wodą prosto ze studni i kubki, niemal każdy przystaje napić się wody. I tak serdecznie dziękuje i błogosławi, że na pewno do następnego roku pomyślność ma zapewnioną.
Drugi przepak: Piwniczna 66km, moja żonka i Pawła rodzinka czekają by dodawać otuchy i zagrzewać nas do dalszej walki. Jak tylko wyłaniam się z za zakrętu słychać znajomy głos, który podrywa mnie do biegu. Aga podaje mi skarpetki do zmiany, żele energetyczne na dalszą drogę i pomarańcze. Szybko przebieram się.
W międzyczasie Dominik, znajomy fizjoterapeuta, który finiszował na 66. kilometrze, masuje mi nogi i dodaje otuchy. Czuję się niemal jak w SPA. Dominik relacjonuje, że Paweł ma do mnie sporo straty więc nie oglądając się na nikogo ruszam w dalszą drogę. Niestety temperatura tuż po opuszczeniu przepaku rośnie do niemal 30 stopni, zbiera się na burzę i robi się zaduch.
Podejścia pod pierwsze i kolejne górki na drodze do Wierchomli zamieniają się w pobojowisko.
Całkowicie odsłonięty teren, żar lejący się z nieba i 70 km w nogach zaczyna zbierać swoje żniwo. Pot kapie mi z krawędzi daszka niemal ciurkiem, a wężyk z wodą wyciągam z ust tylko czasami i to na krótko.
Rozmowy pomiędzy zawodnikami cichną zupełnie, a każdy kawałek cienia pod nielicznymi krzakami na trasie okupowany jest przez łapiących drugi oddech zawodników. Jak się okaże na tym odcinku zakończą walkę z trasą wszyscy moi znajomi.
Upał daje ostro popalić, ale jeszcze bardziej niepokoi mnie prawa noga, która odzywała się już przed Piwniczną. Pogoda lituje się nad nami na zbiegu do Wierchomli, przechodzi ulewna burza, która w cudowny sposób chłodzi i jednocześnie zamienia zbieg w jakaś masakrę.
Udaje się dotrzeć do ostatniego przepaku pod hotelem w Wierchomli to 77. kilometr! Przez ostatnie 10 kilometrów wypiłem chyba 1,5l wody.
Przemiły towarzysz niedoli daje mi schłodzić sprayem obolałą stopę i goleń. Niby już tylko 23 kilometry do mety, ale przede mną podejście na Wierchomlę i zbieg do Szczawnika po nartostradzie.
Prezes zawsze wspominając swój start w festiwalowych 7 Dolinach mówi w niezbyt cenzuralnych słowach, tylko o Wierchomli i Szczawniku, więc trzeba się przygotować na kolejną masakrę.
Dolna stacja kolejki i naprzód. Plan: nie zatrzymać się nawet na krok, iść powoli, ale nie stawać, ostatni limit czasu jest na 88. km pod bacówką; tam będzie można odetchnąć i zyskać niemal pewność na finisz na deptaku. Małymi krokami, noga za nogą pod górę. Inni przede mną robią przystanki, motywuję się żeby tylko nie stawać.
Mocno, miarowo pracuję kijkami, najpierw na zmianę potem oboma naraz jak Justyna Kowalczyk na finiszu klasyka. Jedno wypłaszczenie, drugie i jestem na górze!
Zbieg do Szczawnika to już totalny hardcore: noga zaczyna boleć niemiłosiernie, dołącza się lewe kolano (itbs), zapieram się kijami żeby odciążać nogi i czekam jak zbawienia ostatniego podejścia, bo pod górkę prawie nic nie boli.
W Szczawniku niespodzianka - niezapowiedziany pomiar czasu i chłopaki grają na bębnach. Łagodne podejście na 900m n.p.m. do bacówki mija całkiem szybko i sprawnie. Znajome schronisko, ostatni punkt z limitem czasowym (88. kilometr), przechodzę przez matę, mam godzinę zapasu i 3 godz na ostatni 12-kilometrowy odcinek do mety. Sporo straciłem na ostatnich kilometrach, tempo spadło zwłaszcza na zbiegach. To wszystko to nic. Radość zaczyna tlić się w sercu, teraz już wiem, że tylko zawał, złamanie otwarte nogi lub coś gorszego może powstrzymać mnie przed dotarciem do mety.
Zajadam się pomarańczami i herbatnikami, popijam herbatkę i dopytuję ile metrów do góry na Runek, od którego już tylko w dół ostatnie 10 km do Krynicy. Jeden z organizatorów udziela adekwatnej odpowiedzi. 180 metrów miałem nadzieję, że jednak mniej, mógł skłamać!
Sprawnie maszeruję pod górkę i szybko docieram do miejsca przez które przebiegaliśmy dziś około 4:30 zamykam 90-kilometrową pętlę. Teraz praktycznie tylko płasko lub z górki.
Wysyłam sms do Agi: Już tylko 10km. Wcześniej bym nie wpadł na to, że dyszka może tak się ciągnąć. Co jakiś czas spoglądam na zegarek, metry wloką się niemiłosiernie a czas leci jak opętany. Zmuszam się co jakiś czas do biegu po płaskim i na zbiegach, ale pierwsze kroki biegu powodują ogromny ból w prawej nodze, który stabilizuje się na jako takim poziomie po 10 krokach.
Niestety za każdym razem kiedy zaczynam bieg coraz dłużej muszę liczyć. Drogi jakby nie ubywa, ale brnę ku mecie. Kiedy jestem sam pozwalam sobie pokrzyczeć „ała ała” za każdym razem, kiedy prawa stopa ląduje na ziemi.
Czuję że coś ciasno zrobiło się w prawym bucie, ale postanawiam zaglądnąć tam na mecie. Ostatni sms od Agi, czekają już na mecie, podrywam się jeszcze jakoś i więcej biegnę.
Mniej więcej na 98. kilometrze słychać dźwięki dobiegające z krynickiego deptaka. Na początku niewyraźne, jakiś czas potem coraz głośniej słychać spikera. Na kilometr do mety kiedy już dokładnie słychać wbiegających na metę rośnie euforia i zaczynam się uśmiechać.
Ostania niespodzianka na szlaku: na wąskiej ścieżce czeka nas 50 metrów powalonych, wyślizganych przez kilkaset naszych poprzedników pni drzew. Wszyscy klną pod nosem i przełażą jak umieją najsprawniej przez ten wiatrołom.
Robi się wąsko, przedzieramy się przez gąszcz koło siatki i nagle wybiegam przy samych budynkach w centrum. Ludzie biją brawo i gratulują. Przechodząca pani ze dziwieniem komentuje: „Patrz Janusz, jacy oni uśmiechnięci”. Strażacy i służba graniczna blokują drogę, podziw i szacunek widać w ich oczach. I jest: ostania prosta! Deptak!
Wbiegam pomiędzy barierki, biegnę w kierunku mety nogi nie bolą, nic nie boli! Ludzie coś krzyczą, gratulują, ktoś mnie wyprzedza ja zwalniam, nie po to tyle biegłem, żeby teraz się spieszyć. Prawie nic nie widzę, łzy napłynęły mi do oczu, wypatruję Agi, która robi mi fotki, Prezes drze się jak opętany, Pani Ania gratuluje. Podnoszę kijki do góry w geście zwycięstwa.
DAŁEM RADĘ! JESTEM ULTRASEM! CHWILO TRWAJ!
Dionizy Szczudło