Najlepsi, ale niezadowoleni. Angelika Mach i Jakub Szymankiewicz, najszybsi Polacy 18. PZU Cracovia Maratonu. "Mój wynik to porażka!"

Jakub Szymankiewicz to jedyny polski biegacz w czołowej dziesiątce 18. PZU Cracovia Maratonu. Były piłkarz Amiki Wronki zajął 8 miejsce z czasem 2:23:01. Znacznie lepiej dla biało-czerwonych w rywalizacji pań. Żadnej z naszych maratonek nie udało się wprawdzie stanąć na podium, ale Angelika Mach była tuż za nim, przybiegła na krakowski Rynek czwarta w czasie 2:39:52. Wśród dziesięciu najlepszych biegaczek Polki stanowiły połowę.

18 PZU Cracovia Maraton pod znakiem ulewy i sportowych rekordów

Pogoda w Grodzie Kraka nie sprzyjała maratończykom, choć więc zwycięzcy (Kenijczyk Cyprian Kotut i Ukrainka Wiktoria Chapilina) ustanowili rekordy imprezy, to naszym najlepszym sporo zabrakło do rekordów życiowych. I oboje z tego powodu byli po biegu niezadowoleni. Jakub Szymankiewicz powiedział wręcz: „To moja porażka!”


JAKUB SZYMANKIEWICZ (29 lat, 8 miejsce w 18 PZU Cracovia  Maratonie, czas 2:23:01)

- Moim celem w Krakowie było złamanie 2 godzin i 20 minut.  Jestem przygotowany na taką „życiówkę” i gdyby nie pogoda to osiągnąłbym wymarzony wynik, może nawet sporo lepszy niż wspomniane 2:20. Od 8 lat, jak biegam maratony, poprawiam się systematycznie. 

Zacząłem w 2011 roku, jeszcze jako aktywny piłkarz, po nieudanych testach w jednym z klubów II ligi. Postanowiłem choć na moment zawiesić buty na kołku i sprawdzić się w nowej dyscyplinie. Przejście z gry młodzieżowej do seniorskiej okazało się zbyt trudne, brakowało mi cierpliwości.

Z kopaniem piłki pożegnałem się ostatecznie kilka lat później, ale regularnie 2 razy w roku biegam maratony na coraz lepszym poziomie, startuję nawet w elicie w Wiedniu, Pradze czy Berlinie. W niedzielę byłem jedynym Polakiem w elicie 18. PZU Cracovia Maratonu, który miał najsilniejszą obsadę od lat, bo stara się o odznakę IAAF Silver Label.

Mój obecny rekord życiowy to 2:22:31, ustanowiłem go w Berlinie we wrześniu ubiegłego roku. W niedzielę w Krakowie zaplanowałem sobie bieg na czas 2:18:30-2:19:00, ale, niestety, przegrałem z zimnem. Po 20 kilometrze organizm zaczął się wyziębiać, z kilometra na kilometr było gorzej, organizm nie funkcjonował tak, jak był przygotowany do zawodów.

Zaraz po starcie, przez jakieś pół godziny, pogoda była jeszcze przyjazna. Znając swoje możliwości, wyciągając wnioski z treningów i kontrolnych startów na krótszych dystansach, ruszyłem z jednym z Kenijczyków, z numerem 14 (Paul Maina Theuri - red.). Wydawało się, że biegnie równo w moim tempie (3:16-3:19/km), zachowywał się zresztą jak pacemaker, bo machał do mnie, kiwał itp. Przed 10 kilometrem zaczął jednak zwalniać. Starałem się zmobilizować go do trzymania tempa, jednak bezskutecznie i gdy wbiegliśmy na bulwar wyprzedziłem go, żeby trzymać się założonej prędkości. Wtedy zostałem sam, stworzyła się dziura i praktycznie już do samego końca maratonu biegłem samotnie około 14-15 pozycji. Nie miałem z kim współpracować. Od 30 kilometra minąłem jeszcze kilku rywali z Etiopii i Kenii, którzy wyraźnie słabli, ja za to jeszcze zdołałem nieco przyspieszyć.

To jednak nie brak możliwości biegu w grupie był decydujący, choć wiadomo, że w kilku biegnie się lepiej. Raz jeszcze zaznaczę: to pogoda - ulewa i momentami wiatr, powodujące wyziębienie - przeszkodziła mi skutecznie w uzyskaniu zaplanowanego wyniku i pobiciu „życiówki”. Były momenty, że brałem pod uwagę nawet zejście z trasy, bo obawiałem się, że z wychłodzenia trafię do szpitala! Postanowiłem jednak: „Jak najmocniej, ile się da, ile starczy sił i zdrowia, próbuj, kombinuj, staraj się walcz!” 

Na „agrafce” między 36-37 km, wpadłem w kałużę, złapałem niekontrolowany poślizg i równiutko boczkiem poleciałem, przytulając asfalt! „Gleba” wliczona w cenę (śmiech)! Szczęśliwie w mgnieniu oka się pozbierałem, sprawdziłem czy ręce są całe i pobiegłem dalej. Nic mi się od tej wywrotki nie stało. Ot, mały przerywnik, chwila odpoczynku.

Mimo dobrego przygotowania fizycznego i mentalnego, przesądził element loteryjny i przez pogodę z planów poniżej 2:19 wyszło, niestety, tylko 2:23:01. Nie ukrywam, że jestem rozczarowany, bo przyjechałem do Krakowa po znacznie lepszy wynik, przynamniej złamanie 2:20 i nawet mimo aury powinienem to osiągnąć. Traktuję zatem ten wynik jako porażkę, bo pobiegłem wolniej nawet od rekordu życiowego. „Dążenie do doskonałości” to dewiza-klucz. Jestem trochę jak hiszpański piłkarz Cesc Fabregas: zawsze z siebie niezadowolony, wytykający sobie błędy i szukający czegoś do poprawy.

Jestem zadaniowcem, więc, oczywiście, nie poddaję się i do założonego wyniku w maratonie podejdę znów jesienią. Jestem przekonany, że w lepszych warunkach osiągnę te 2:18-2:19 (może nawet podniosę poprzeczkę!), zwłaszcza, że na mecie w Krakowie nie byłem wyczerpany, „wyjechany na maksa”, ponoć nawet nie wyglądałem na specjalnie zmęczonego. Pokonał mnie nie dystans, a wyziębienie!


ANGELIKA MACH (28 lat, 4 miejsce w 18 PZU Cracovia  Maratonie, czas 2:39:52)

- Cieszę się z wysokiego miejsca, bo elita kobiet w Krakowie była bardzo mocna i przyznaję, że nie liczyłam na tak dobrą pozycję. Z wyniku jednak nie jestem zadowolona.

Chciałam pobić w Krakowie rekord życiowy, który od 2016 roku wynosi 2:37:13 (Orlen Warsaw Marathon). Moja dyspozycja na treningach wskazywała nawet, że stać mnie na wyraźną poprawę i wynik sporo lepszy niż „złamanie” 2:37. Po cichu liczyłam nawet na 2:34, mój trener Marek Jakubowski mówi nawet o 2:32! Przeszkodziła mi jednak pogoda, ciągle padający deszcz i wiatr. Tylko na samym początku była lekka mżaweczka, która przyjemnie orzeźwiała.

Potem jednak padało coraz mocniej, na ulicach tworzyły się duże kałuże, a w niektórych miejscach, w zagłębieniach na ścieżkach rowerowych wzdłuż Wisły, biegło się wręcz po kostki w wodzie. W takich warunkach mięśnie szybko się chłodziły i nie pracowały jak należy, trudno było utrzymać tempo.

Inna sprawa, że zwycięzcom to nie przeszkodzilo w uzyskaniu rekordowych wyników. Jestem pod wrażeniem zwłaszcza wyniku Wiktorii Chapiliny, z którą mieszkałam przed maratonem w hotelowym pokoju. Pobiegła 2:28:03 i poprawiła „życiówkę” o 7 minut! Wiele zawodniczek, potencjalnie nawet mocniejszych ode mnie, nie poradziło sobie jednak z warunkami pogodowymi.  

Wybrałam start w Krakowie, żeby się przełamać w maratonie. Od kilku lat nie szło mi na królewskim dystansie, moje głowa i psychika były maratonowi coraz bardziej niechętne. Chciałam pobiec pod Wawelem bez presji, tak żeby tylko wreszcie poprawić „życiówkę” i na powrót przekonać się do maratonu. W piątek dowiedziałam się, jak mocna jest elita i ucieszyłam się, bo to sprzyjało moim planom na szybkie bieganie.

"Mam apetyt na więcej!" Karolina Nadolska, pierwsza Polka z minimum olimpijskim w maratonie

Ostatecznie, nie poprawiłam rekordu życiowego, ale osiągnęłam inny cel: na powrót przekonałam się do maratonu! Uznałam, że na niedzielne warunki mój wynik nie był taki zły, naprawdę powalczyłam i dałam z siebie wszystko. W pierwszej części dystansu byłam w okolicach 9-10 miejsca, bo pacemaker poprowadził czołową grupę na wynik 1:13 na półmetku, to było dla mnie za szybko. Po połówce jednak, chociaż cały czas biegłam sama, kilka dziewczyn wyprzedziłam i ostatecznie finiszowałam czwarta, co jest naprawdę wysokim miejscem.

Będę więcej dalej walczyła i będę biegała maraton, bo ciągle jeszcze, jak na ten dystans,  jestem młodą zawodniczką. Pierwszy maraton ukończyłam w wieku 23 lat w Poznaniu i może to było zbyt wcześnie, może zbyt gwałtownie zwiększyłam kilometraż i dlatego mój organizm się buntował, przyszły kontuzje przeciążeniowe. Myślałam nawet, żeby może dać sobie spokój na jakiś czas z maratonem.

Teraz chyba wreszcie dorosłam psychicznie do maratonu i jesienią na pewno znów wystartuję na królewskim dystansie! W międzyczasie pobiegam też coś krótkiego, bo moje „życiówki” na 5 i 10 km też nie są zbyt wyśrubowane.

rozmawiał Piotr Falkowski