Nasza Jahorina Ultra Trail - piękna, ale bestia [ZDJĘCIA]

Pomysł, by wystartować akurat w Bośni i Hercegowinie pojawił się przypadkowo. Miał być wakacyjny kierunek Słowenia, może Chorwacja, jednak jedyne ultra w odpowiadającym terminie odnalazło się właśnie w Bośni. Dlaczego nie? I tak zaczęła się przygoda, która totalnie zmieniła nasze wyobrażenie tego znękanego wojną kraju.

Po pierwsze: ogromna gościnność. Organizatorzy na wiadomości odpowiadają bardzo sprawnie i komunikatywnie. „Chcecie przyjechać? Super, bardzo się cieszymy! Zapiszcie się, zapłacicie na miejscu, bo przelewy z Polski do nas są koszmarnie drogie…”. Choć swój udział w imprezie potwierdziłam tylko mailowo, w Sarajewie czekał imienny numer startowy, pakiet z odpowiednimi rozmiarami koszulki i rękawków a moje nazwisko znalazło się na ściance imprezy. Polską flagę powieszono tylko z naszego powodu. A przecież mogliśmy się rozmyślić w każdej chwili…

 

Wioska zawodów znajduje się pod szczytem Jahoriny, w dawnej wiosce olimpijskiej. Pełno tutaj niszczejącej infrastruktury wybudowanej specjalnie na igrzyska. Przy wjeździe witają nas ogromne koła olimpijskie a mieszkańcy żyją wspomnieniem dawnej świetności. Na każdym stoisku z pamiątkami można kupić gadżety z wizerunkiem maskotki Olimpiady z 1984 roku, wilka Vučko.

Najdłuższy dystans, czyli 100,8 km, ma start i metę w tym samym miejscu. Krótsze, poza Midi, który rusza z centrum Sarajewa, podobnie. Startujemy o północy, po ulewnym deszczu i burzy. Już od pierwszych metrów uderzają cisza, bliskość gwiazd… i oszałamiający zapach macierzanki. Pierwsze 32 kilometry są w miarę spokojne, jeśli nie liczyć ogromnego błota i kałuż po wcześniejszej ulewie. Przedzieramy się przez lasy, łąki i uśpione wioski.

Trasa jest dobrze oznakowana. Organizator przewidział osiem punktów odżywczych. Są wyposażone raczej średnio: chipsy, banany, cola, kanapki z kremem czekoladowym. Na jednym z punktów w niewielkim schronisku przypominającym bardzij opuszczoną chatkę, dostajemy herbatę z nieznanego nam ziela. Mnie marzy się soczysty arbuz, ewentualnie pomarańcza… Nie mogę zrozumieć dlaczego w kraju, gdzie arbuzy sprzedaje się prosto z przyczep przy każdej drodze, nikt nie wpadł na pomysł, by poczęstować nimi biegaczy na trasie.

Nie mamy chipów, elektroniczny live timing działa tu trochę inaczej: wolontariusze w punktach kontrolnych mają w komórkach zainstalowane aplikacje, do których wpisują nasze numery startowe. Jeśli mają połączenie z siecią, wyniki wyświetlają się w czasie rzeczywistym na stronie firmy pomiarowej.

Łączne przewyższenie 4000 metrów nie jest równo rozdzielone: pierwsza „połowa”, umownie kończąca się w centrum sportowym w Pale na 53 km, to zaledwie 1600 metrów w górę. Kolejne 48 km to +2400 m, z czego aż 600 metrów upchnięto na ostatnich 5 km podejścia do mety (!). Na okrasę pierwszej, bardziej monotonnej części, uraczono nas via ferratą Choć w opisie organizatorów zapowiadała się na sporo trudniejszą, to podejście i tak jest emocjonujące a widoki z góry zapierają dech.

W Pale, po 53 km, czeka przepak. Do dyspozycji prysznice i toalety, do wyboru kilka ciepłych potraw: gulasz, makaron, ryż, cukinia zapiekana w cieście naleśnikowym, kapusta. Arbuza znajduję dopiero po 66 km tuż przed podejściem na Trebević. Wcześniej trasa wije się krętymi ścieżkami nad przepaściami i stromymi podejściami, które rozdzielają tunele. Jest ich kilkanaście, niektóre mierzą kilkaset metrów. Wszystkie są opuszczone i całkowicie ciemne. W środku panuje przejmujący ziąb, który po wejściu z rozgrzanej do ponad 40 stopni ścieżki wydaje się zbawienny.

Tuż przed kolejnym punktem odżywczym biegniemy ścieżką, którą z obu stron ogradzają taśmy „Pazi mine!”. Teren jest zaminowany. Oznaczenia ciągną się wysoko w górę zbocza, taśmy łopoczą złowieszczo na wietrze. Tętno nieco przyspiesza. Owszem, mówiono, żeby nigdzie nie schodzić z wydeptanych ścieżek i nie wchodzić do lasu, ale co innego o tym słuchać a co innego zobaczyć na własne oczy…

Mijamy miejscowość ulokowaną na tak stronnym zboczu, że wchodzenie na nie staje się niemal niemożliwe. Zaparkowane w podwórkach samochody zdają się przeczyć prawom fizyki. Na szczycie, jakże typowo, muzułmański cmentarz najeżony białymi nisanami. Trasa skręca pod kolejkę linową i zaczynamy wspinać się ostro pod górę. Zmierzamy na Trebević, szczyt górujący nad Sarajewem. Po drodze czeka nas nietypowa atrakcja – podbieg po torze bobslejowym, pozostałości po Zimowych Igrzyskach Olimpijskich.

Jest niesamowicie gorąco a rozgrzany beton tylko potęguje to wrażenie, ale i tak jest to ciekawe przeżycie. Do momentu, w którym nie orientujemy się, że biegamy w kółko. Zapewne jeden z licznych tutaj turystów zerwał charakterystyczne różowe taśmy. Po pół godzinie błądzenia poddaję się i dzwonię do organizatora. Wyjaśnia, że trzeba wyskoczyć z toru, przejść pod nim, potem przez zarośla i tam na drogę. No proste, że też na to nie wpadłam…

Drugi raz oznaczenia znikają kawałek dalej, w lesie. Całkowicie. Błądzimy więc. Po piętnastu minutach z lasu wychodzi Węgier, chwilę później Chorwatka. Próbujemy złapać się tracka z zegarków. Po kilku próbach skręcenia tu i tam, nie dostrzegając nigdzie oznaczeń, postanawiamy ruszyć pod górę szlakiem turystycznym. Oznaczenia pojawiają się nagle spory kawałek dalej i są już regularne. Znowu ktoś zrobił świetny żart, zdejmując taśmy. Podobnie jak w okolicy 50 km, gdzie przewieszono je ze skrętu w prawo na drogę prosto. Łącznie na szukanie trasy tracę prawie dwie godziny.

Najtrudniej jest po zmierzchu, kiedy podchodzimy na stromą Jahorinę poza szlakiem a niewielkie chorągiewki z odblaskami pozrywał porywisty wiatr. W ciemności szukamy plastikowych patyczków, na których były przymocowane. Mam wrażenie, że czynność ta trwa wieki. Kiedy dostrzegam znaki świetlne w ciemności przed sobą, oddycham z ulgą. To ostatni punkt kontrolny na szczycie. Dwoje zmarzniętych wolontariuszy wpuszcza nas na chwilę do niewielkiego namiotu, który z trudem opiera się porywom wiatru. Zakładam na siebie wszystkie warstwy odzieży, których nie zostawiłam na przepaku i ruszam w dół, do mety. Prowadzi do niej droga, na szczęście, bo nie muszę tracić czasu na poszukiwanie mikroskopijnych oznaczeń. Nie wszyscy mają tyle szczęścia – na kilka kilometrów przed metą spotykam w lesie organizatorów. Szukają zawodniczki z Chorwacji, która zgubiła trasę. Odnajduje się dopiero po godzinie…

Upragniona meta, niestety bez fajerwerków. Miało być inaczej, przed zmierzchem, w lepszym stylu. Plany pokrzyżowały braki w oznaczeniach trasy. Nie ma co winić za nie organizatorów, bo wyraźnie była to zasługa „życzliwych”. Szkoda tylko, że nie zareagowano, kiedy na kolejnych punktach kontrolnych zawodnicy zgłaszali problemy. „Zgubiliśmy się…” „Tak jak większość przed wami”. Ot, bałkańskie poczucie humoru…

Jahorina Ultra Trail to naprawdę wspaniała impreza. Można spokojnie zaryzykować, że na prawdziwie europejskim poziomie. Trasa jest tak różnorodna i zachwycająca, że trudno mi ją porównać do innego biegu. W ciągu 100 km były góry strome i skaliste, przejścia po łańcuchach, zbiegi łagodne niczym po połoninach, wsie i miasteczka, lasy, łąki macierzanki, rozległe pola, mokradła i strumienie a nawet tor bobslejowy. Co ciekawe, nikt dotąd na trasie Jahoriny nie spotkał dzikich zwierząt, poza lisami. Świeciące w ciemności nad ranem oczy, przez które najadłam się strachu, okazały się należeć do… krowy. Dalej spotkaliśmy też konie, owce i króliki, wszystkie spacerujące bezpańsko po okolicy.

Czy warto rozważyć ten bieg podczas planowania przyszłorocznego kalendarza? Z pewnością. Warto doświadczyć zupełnie innego klimatu, międzynarodowej atmosfery tej kameralnej przecież imprezy (24 narodowości na starcie!), ale przede wszystkim bałkańskiej gościnności.

Katarzyna Marondel