W sobotę 27 lipca o godzinie 6:15 Roman Ficek rozpoczął zmagania z Łukiem Karpat. Chce pokonać biegiem jeden z najważniejszych łańcuchów górskich w Europie ciągnący się od pogranicza serbsko-rumuńskiego przez Węgry, Ukrainę, Polskę i Czechy do Słowacji. Prawie 2500 km i ponad 100 tysięcy metrów podejść!
Opóźniony Łuk Karpat Romana Ficka. "Ale w sobotę wyruszam! Potem o wszystkim opowiem w Krynicy"
Na Łuk Karpat ultras spod Babiej Góry (Ficek mieszka w Skawicy koło Zawoi) ruszył od Żelaznych Wrót, przełomu Dunaju w rumuńskiej Orszowie. I... od razu zaczęły się nieprzewidziane problemy. Przez długi czas z Romanem nie było łączności, poważne kłopoty z kontaktem miał nawet support biegacza: jadący busem Karolina Ficek, siostra Romana i jej chłopak Jakub Jaszczuk.
Dziś zasięg poprawił się na tyle, że podczas chwili postoju Romana na posiłek udało nam się porozmawiać. 28-letni biegacz jest w dobrym humorze, choć od początku wiele idzie nie po jego myśli i już w czwartym dniu wyzwania ma trochę do nadrobienia.
– Jestem ciągle w Rumunii i tak będzie jeszcze długo, bo rumuński odcinek Karpat to około 1000 kilometrów. Góry Retezat i Godeanu dały mi mocno popalić. Teren jest bardzo dziki, a oznakowanie szlaków przedziwne. Niby są znaki, tyle że... na tym samym odcinku trzy-cztery różne. Raz czerwone kółeczko, raz czerwona kreska, innym razem niebieski krzyżyk, a jeszcze innym żółty trójkącik.
Pojawiają się i znikają w przeróżnych momentach, czasem nie ma znaku przez 2 kilometry, a potem znowu są 3 naraz. Nigdy nie wiem, czy jestem na właściwym szlaku czy gdzieś właśnie zboczyłem. Nie mam pojęcia, jaki pomysł miał tu ktoś na szlakowanie! Śmieszna sprawa!
Ratują mnie tylko zegarek z wgranym trakiem i dodatkowe turystyczne urządzenie nawigacyjne Garmina. Bez tego bym zginął, biegać tutaj z mapą nie ma żadnych szans! Ja z dwoma gpsami stoję czasem po kilkanaście minut i zastanawiam się, w którą stronę lecieć. Tutaj bardzo mało ludzi chodzi po górach i wszystko jest tak zarośnięte, że nie można znaleźć dróżki, choć prowadzi po niej szlak. Kosodrzewina, luźne kamienie... Nie jest tak jak w Polsce, że ścieżki pięknie wytyczone, wydeptane na metr-półtora, kamyczki ułożone na szlaku. Tu jest dziki teren, dziki las, dzikie łąki, gołe skały. Kosmos!
Przez 2 dni na szlaku nie spotkałem nikogo. Tu w ogóle nie chodzą turyści, jedynie pod najwyższym szczytem Retezat natknąłem się na 2 osoby. Poza tym - żywej duszy, tylko bacowie z owcami.
Wystartowałem w sobotę rano, miałem w planie dobiegnięcie do schroniska, w którym umówiłem się z moim ekipą wspierającą, podróżującą samochodem. Ale noc została mnie wysoko w górach, na dwutysięcznikach i musiałem kontynuować bieg. Leciałem tak bez przerwy do 10 rano, czyli byłem na nogach przez 28 godzin! Nieźle jak na początek kilkutygodniowej wyrypy! (śmiech).
Bardzo zaskoczył mnie teren: nie dało się rozpędzić, biegło się strasznie trudno. Około pierwszej w nocy byłem na najwyższym z tych 2-tysięczników, mającym 2300 m n.p.m. Mgła, silny wiatr, a ja golutki – krótkie spodenki i zero sprzętu: ani śpiwora, ani karimaty. Na głowie latarka świecąca w „mleku” na zaledwie 2 metry i napierałem, żeby dolecieć do umówionego schroniska.
Myślałem, że pocisnę w dół, ale jak tylko na zbiegu próbowałem się rozpędzić, to wylądowałem w takiej kosodrzewinie, że przez godzinę nie moglem się wygrzebać (śmiech). Jak z niej wylazłem i zleciałem na dół, spodziewałem się dłuższej prostej. No to się okazało, że szlak prowadzi trawersem przez rzekę, z jednej na drugą stronę. Godzinę spędziłem w tej rzece na odcinku pół kilometra! Ta noc strasznie mnie zmasakrowała, jeszcze takiej w górach nie przeżyłem!
Pogubiłem się tak, że ostatecznie nie znalazłem umówionego schroniska i musiałem zbiec ze szlaku do bazy, czyli busa naszej ekipy zaparkowanego na kempingu. Była już godzina 10 w niedzielę, czyli 28 godzin w ruchu bez spania. Trzeba było odpocząć, bo przede mną jeszcze dobrze ponad 2000 km, więc do biegu wróciłem w poniedziałek raniutko. Ale przez ten zbieg na kemping dołożyłem kilkanaście kilometrów, a potem, żeby wrócić na szlak, kolejne drugie tyle.
Park Retezat, który przemierzałem w poniedziałek, też jest strasznie trudny do przebiegnięcia. Był na przykład odcinek przypominający naszą tatrzańską Orlą Perć, tyle że bez łańcuchów. Też leciałem graniówkami, a w dół były bardzo strome, niebezpieczne ściany, można ostro spaść. Znowu mnie trochę wstrzymywało na nieznanym terenie, mnóstwo kosówki na szlaku, nie sposób się rozpędzić. Myślę, że gdyby ktoś tam zrobił zawody ultra, to 70-80 procent uczestników by nie ukończyło (śmiech).
Dzisiaj (wtorek 30 lipca, rozmawialiśmy ok. godz. 16 - red.) jestem już po kolejnych 40 kilometrach, rozmawiamy w trakcie popołudniowego pit stopu na wysokości 1700 m. Zbiegłem właśnie do Karoliny i Kuby na jedzenie i chwilę odpoczynku. Biegnę przez pasmo Parâng i powinienem późnym wieczorem dotrzeć do kolejnego kempingu. Mam po drodze najwyższy szczyt tych gór, Parângul Mare o wysokości ponad 2 i pół tysiąca metrów (2519 m n.p.m. - red.).
Do tej pory pokonałem około 240 kilometrów: ponad 130 w pierwsze dzień i noc, powyżej 60 w poniedziałek oraz 40 dzisiaj plus to, co jeszcze przebiegnę do wieczora – jakieś 30 do 40 km. I bardzo dużo do góry, około 12 tysięcy metrów. Tutaj nie ma podejść trawersami, zygzakiem czy slalomem. Tu na szczyt przecinka wiedzie w górę linią prostą. Na 2 kilometrach dystansu potrafi być 500-600 metrów przewyższenia. Podejścia są straszne. To tak jak u nas na Eliminatorze: podejście wzdłuż wyciągu na Czantorię. A dodatkowo, na tych podejściach nie ma w miarę choćby wygodnej ścieżki, tylko drapiesz się po trawie, po kamieniach, przez krzaki borówki. Takie są tutejsze szlaki!
Trudno mi przez tę dzikość terenu nadrobić stratę kilometrów z pierwszych dwóch dni, bo nie bardzo jest się gdzie rozpędzić i przycisnąć. Jestem troszkę „w plecy” w stosunku do przedstartowych założeń. Pocieszam się, że dwa ciężkie pasma są już za mną, zostały jeszcze dwa konkretne: kawałek Parângu i Fogarasz, najdłuższe i najtrudniejsze. Jak je pokonam, to potem będzie już bardziej lesiście i niżej, mam nadzieję, że ścieżki bardziej nadające się do biegania i będę mógł normalnie robić kilometry.
Czuję się dobrze, czasem coś mnie delikatnie łamie, ale generalnie jest w porządku. Palą mnie trochę stopy, bo zrobiły mi się pod spodem pęcherze. W poniedziałek długo biegłem w przemoczonych butach, bo była burza i na każdej stopie ma po 5-7 pęcherzy.
Całe szczęście, że Karolina pysznie gotuje, dzięki niej mam bardzo kaloryczne posiłki. Teraz właśnie jem kurczaka upieczonego na rożnie oraz koktajl z borówką i imbirem, a na trasę pakuję kanapki z nutellą.
Dobra, ruszam w trasę! Pozdrawiam wszystkich, trzymajcie kciuki i pchajcie moją kropkę!
[AKT.] Po godzinie 20 Romek dotarł do swojej ekipy, oczekującej na parkingu przy prowadzącej przez góry drodze Transalpine. Po południu "dołożył" kolejne 34 km, do tej pory pokonał zatem Łukiem Karpat ok. 275 km. W środę rano rusza na kolejny etap swojego niesamowitego wyzwania, o którym opowie na 10 TAURON Festiwalu Biegowym w Krynicy-Zdroju (6-8 września 2019). Spotkanie z Romanem Fickiem odbędzie się podczas Forum Sport-Zdrowie-Pieniądze. Już teraz zapraszamy!
A postępy Romana Ficka w Biegu Łukiem Karpat można śledzić TUTAJ.
Piotr Falkowski
zdj. Montis Studio