Myślenice, 3 września 2016. Za tydzień festiwalowa setka w Krynicy, a wariatowi przyszło do głowy zaliczyć podwójny Runmageddon, by skompletować zaszczytny tytuł Weterana. Hardcora już mam, a tu nadarza się okazja: Classic i Rekrut jednego dnia. Jak tu nie skorzystać? - pisze Kamil Weinberg.
Strzelba Czechowa
Moja fala Classica rusza o 9:00 na sygnał słynnej strzelby Mirka. Różni się ona od pewnej innej sławnej broni tym, że wypala już na starcie. Jedyne co zwiastuje przed ostatnim aktem, to udział jej właściciela w dzisiejszej gonitwie. Z Pierwszym Rzeźnikiem Rzeczypospolitej pobiegniemy w tej samej fali nocnego Rekruta. Ale zacznijmy po kolei...
Dociążeni kłodami drewna ruszamy jak dziki w kartoflisko. Znany z majowej edycji plac zabaw z przeszkodami. Pierwsze zanurzenie w Rabie. Już z daleka widać rozpięte nad nią liny. Ta Jedyna – słynna tyrolka przez całą szerokość rzeki na pojedynczej linie. Ale cóż to? Tuż przed nią każą nam rzucać kamieniami do opon. Kto nie trafi w trzech próbach – 20 karnych burpees. Z moim zezowatym szczęściem (i takim samym celem) oczywiście pudłuję. Trzaskam delfinki i wchodzę na linę na zmęczonych łapach. Organizatorzy RMG Myślenice, jesteście wredni, podli i złośliwi! To jest komplement, jakbyście nie wiedzieli...
Pociskam szybko tradycyjną techniką na leniwca. Szybkość to podstawa. Zanurzenie pleców w wodzie zwiastuje półmetek. Ludzie przede mną i za mną trzęsą liną, ale łapy trzymają lepiej niż się spodziewałem. Osiągam 3/4 szerokości rzeki. W maju gdzieś tu spadłem. Już jest trudniej, ale głowa chce dalej napierać. Odchylam ją w tył, patrzę, jeszcze kilka metrów zostało. Palce się rozginają, w nogi wchodzą skurcze, próbuję zluzować lewą, słabszą rękę. Cztery, trzy metry do brzegu. Siła woli idzie, mięśnie już nie. Głową w dół ląduję w chłodnym nurcie rzeki.
W uznaniu za walkę dostaję od wolontariusza tylko 15 zamiast 20 delfinków. Będzie co poprawić, kiedy w maju przyszłego roku przyjadę rozprawić się z RMG Ultra...
Ścianka, znowu rzeka, spacer z pieskiem. Zwierzaki są wyjątkowo oporne – spróbujcie ciągnąć trylinkę po kamienistym dnie rzeki. Tej rzeki będzie dużo. Chyba więcej niż gór, szczególnie w porównaniu z majową trasą. Do rzecznej trasy zaliczam też chaszczowanie na jej brzegach i wdrapywanie się na strome skarpy. No i wejście na przęsło mostu. Tym razem jest łatwiej – zamiast liny jest sznurowa drabinka. Gdzieś po drodze jeszcze przejście po podwieszonej siatce. Można haczyć stopy, więc jest łatwo.
W górach jest wszystko, co kocham
Kolejna drabinka czeka po wyjściu na stały ląd. Czas na etap górski. Pierwszy podbieg jest krótki i kończy się zjazdem ze ślizgawki z lądowaniem w błotnistej wodzie. Dopłynięcie żabką do brzegu daje chwilowe odprężenie. Drugi podbieg już dłuższy i zwieńczony wejściem na ubłoconą linę. Ta Jedyna była dawno, więc łapy zdążyły odpocząć. Podejść będzie jeszcze kilka. Ku swojemu zadowoleniu, na długich odcinkach jestem w stanie biec pod stromą górę, wyprzedzając licznych maszerujących współzawodników. Ostatnie treningi na Górze Kamieńsk coś dały.
Na szczycie stoku narciarskiego marsz z worem na barkach. W połowie okrążenia zapowiadana przeszkoda mentalna. Tym razem nie będzie kostki Rubika ani odpytywania z góralskiej gwary. Wolontariuszka miga przed oczami zawodników obrazkami stworków, na których punkcie cały świat ostatnio oszalał. Ja o nich wiem tyle, że są...
* * * * *
Lukovo Šugarje, Chorwacja, lipiec 2001. – Uważaj w morzu, bo tam są pokemony – mówi do mnie synek znajomych. – Ale ja pokonam każdego pokemona, a pod wodą to już na pewno, dobrze nuram – odpowiadam. – A ja też jestem pokemon – mówi dzieciak. – A który? – Pikachu!
* * * * *
Ktoś przede mną, widać dobrze obeznany, odgaduje ich imiona za swoich towarzyszy, uwalniając ich od karnej rundy. Następna grupka już niestety musi skręcić w lewo, uginając się pod ciężarem worków. Kiedy przychodzi moja kolej, dziewczyna pokazuje mi karteczkę ze... znajomym żółtym wiewiórem. Tak, tym jedynym, którego znam!
Szalony zbieg wzdłuż wyciągu przypłacam tylko jedną niegroźną glebą. Nie trwa on długo, bo zaraz trzeba zawrócić pod górę. Na czworakach. Czołganie pod zasiekami ma jednak tylko dwadzieścia metrów. Niektórzy pamiętają, że w maju było ich siedemdziesiąt. Tak jak wtedy, ponad zasiekami stoi dudziarz i gra rzewną szkocką melodię...
Ostatni mocny podbieg prowadzi na sam szczyt Góry Chełm, gdzie oczekuje nas jedyny wodopój i wysoka ścianka z opon. Łyk wody albo izo jest bezcenny, bo słonko mocno przygrzewa. Zbieg z samej góry tym razem dłuższy i w dużej części dnem potoku. Znów mogę trochę zyskać.
Jego ostatni fragment to zejście ze skarpy po linowej siatce, która się kończy w połowie stoku. Reszta to wariacki zbieg na rozpędzonych nogach prosto pod Komandosa, czyli czterometrową ścianę z wejściem po linie. Jedno i drugie nie sprawia mi problemu, ale wieczorem jeszcze mi się przypomną...
Kłopot sprawia mi za to słup strażacki, czyli wisząca belka z przewleczonymi cienkimi sznurkami. Sznureczki pozwalają na uchwyt rąk i nieznaczne oparcie wewnętrznych krawędzi stóp. Wszystko jest mega śliskie, a łapki już wyjechane od wielu wcześniejszych ścianek i przeszkód linowych. Siłą woli docieram na górę. Na ochłodę kontener z lodem. Po nim woda w Rabie wydaje się cieplutka. Zaliczamy z nią bliskie spotkanie, czołgając się pod zasiekami. Na drugiej przeszkodzie wymagającej celnego oka – paintballu – zgodnie z przewidywaniami przytulam trzecią i ostatnią dziś serię karniaków.
To już prawie koniec. Jeszcze tylko dwa gwoździe programu. Przejście po sześciu linach zwisających nad dołem. Pierwszą trzeba złapać z wyskoku. Chyba przez zmęczenie nie przychodzi mi do głowy, by stawać na węzłach i zamiast tego na każdej linie haczę stopy w S, niepotrzebnie tracąc energię. Z ostatniej już prawie spadam, ale łapie mnie stojący na brzegu współzawodnik i dociąga do krawędzi. Sam wcześniej pomogłem paru osobom, więc dobra karma powraca.
Druga ze wspomnianych atrakcji to Indiana Jones w rozmiarze XL. Z wysokiego wału ziemnego wybijam się niezbyt zgrabnie, by równie mało efektownie puścić linę i wpaść do dołu z wodą. Niektórzy robią to dużo ładniej, co później uwiecznię na zdjęciach. Szkoda, że nie otrzymują premii czasowych za styl.
Od mety dzieli mnie jeszcze przewieszona ściana i drużyna amerykańskiego futbolu. Na tej pierwszej większość zawodników sobie nawzajem pomaga. Ambicja wspinacza zmusza mnie jednak do jej samodzielnego pokonania. Po zahaczeniu pięty i przewinięciu na drugą stronę łapie mnie skurcz w udo i na drugą stronę spadam skrzywiony z bólu. Może dlatego żywa zapora traktuje mnie dosyć łagodnie – odbiją sobie na biegu wieczornym. Około trzy i pół godziny od startu przekraczam kreskę, zapracowując na medal i szarą bandankę. Miejsce gdzieś w 1/3 stawki. Pół roboty za mną.
It's raining... women
Kilka godzin niby-odpoczynku, focenia, przegryzienia małego co nieco i napisania sprawozdania i nieuchronnie zbliża się 20:15 – godzina startu mojej fali nocnego Rekruta. Choć na Classicu nie cisnąłem na maksa, nie czuję się wypoczęty. Wręcz przeciwnie – wszystko mnie boli. Wszyscy zresztą mówią, że poranna trasa była wyjątkowo wymagająca. „Syta” i „ciekawa” to najczęściej słyszane jej określenia. W pełni się z nimi zgadzam. Już chyba lepiej przebiec na raz Hardcora, niż robić ten dystans na dwie raty. Z tyłu głowy siedzi krynicka setka za tydzień. Dobra, pobiegniemy na przetrwanie, byle skończyć.
Rekrut to skrócony Classic. Zamiast 15 km (nominalnych 12) wyjdzie może 7 albo 8, ze ściętą pierwszą rzeczną pętlą (bez Tej Jedynej) i znacznie skróconym odcinkiem górskim. Noszenie opon, spacer z pieskiem, ścianka, porodówka, siatka – przeszkody są już znajome, tylko ciało bardziej zmęczone. Worek do wciągnięcia pod mostem wydaje się dużo cięższy, niż rano. Czy oni go dociążyli? Na kamienistych brzegach Raby mimo świecącej czołówki uważam dwa razy bardziej. Szkoda byłoby się głupio załatwić. Przez długi odcinek towarzyszy mi biegający reporter TV Beskid z kamerą, z którym się miło gada.
Na „helikopterowej” drabince wpadam w prawdziwy helikopterowy wir – współzawodnik przytrzymujący ją od dołu zaczął się nie wiadomo dlaczego obracać. – Jesteś za ciężki! – słyszę od niego. Zawsze myślałem, że jestem chudy...
Linowe wahadła na pochyłej ściance, które rano pokonałem sam, teraz przechodzę z pomocą – łapy już nie te. Wodna ślizgawka tym razem kopie mnie w kość ogonową na jakiejś nierówności. Z wejściem po linie znów nie mam kłopotu, choć jest bardziej ubłocona po całym dniu użytkowania. Z tego co zauważam, połowa ludzi wali karniaki.
Gór jest znacznie mniej, niż rano. Pokemony dawno poszły spać. Ostatni zbieg kończy się tą samą skarpą z siatką. Pod nią znajomy bardzo stromy stok, który w świetle latarki ledwo widzę. Próbuję zbiec ostrożnie, ale wpadam w niekontrolowany rozpęd. Nogi próbują nadążyć. Okuajapieolę!!! – wydaję z siebie krzyk, lecąc w dół. Stojący przy trasie kibice biją mi brawo, kiedy jakimś cudem udaje mi się nie wyglebić.
Komandos, którego rano jak wspomniałem wciągnąłem nosem, teraz ma liny ubłocone jak świńskie kopyta. Na łączce obok tłum zawodników ćwiczy delfinki. Nie wiem, jak udaje mi się go przejść. Mój krzyk radości słyszą pewnie całe Myślenice.
W pokonanie strażackiego słupa w tym stanie zmęczenia zwyczajnie nie wierzę. Podchodząc do niego szykuję się na serię burpees, ale nie poddam się bez walki. Podciągam się na sznureczkach, ręce trzymają, nogi też. Drugi, trzeci przechwyt, psycha lekko siada bo się robi wysoko, a ręce słabną. Przedostatni sznurek, stąd już chyba klepnę dzwonek. Przyblok na prawej, sięgam lewą... dzyńńń! Opuszczam się do ziemi, ostatni metr już spadam. Tryumfalny okrzyk nie nadaje się do przytoczenia. Przed wejściem do lodowego kontenera dłuższą chwilę łapię oddech.
Skok przez ogień, „ugaszenie” z węża przez strażaków i znana z Classica pochyła ścianka. Nie umiem wbiegać na ściany, dotąd się nie przełamałem, to moja pięta achillesowa. Rano wszedłem odciągiem po krawędzi. Teraz też próbuję, ale palce się rozginają. Zanim sam skorzystam z pomocy, udzielam jej trzem współzawodniczkom. Jedna wchodzi mi po rękach i barkach na górę. Druga idzie w jej ślady, a ta pierwsza w tym momencie... zsuwa się z samej góry, zrzucając swoją towarzyszkę. Obie przetaczają się przeze mnie i lądują na glebie. Dosłownie deszcz kobiet pada mi na głowę. Jeszcze nigdy tyle dziewczyn naraz na mnie nie leciało! Jakby tego było mało, po chwili ich trzecia koleżanka wchodząc po moich rękach sprzedaje mi kopa z kolanka pod oko...
Przyjemna woda pod zasiekami w Rabie spłukuje z nas większość nagromadzonego błota. Na końcowym odcinku odpuszczam ściganie, ciesząc się pogodnym wieczorem. Miejsce w 1/3 stawki i tak będzie. Linowe wahadła pokonuję już jak trzeba i bez wysiłku, stając na węzłach. Na Indianie już wiem, jak się zabrać do rzeczy, więc wychodzi mi całkiem niezły lot. Na przewieszoną ściankę podsadzam Mirka, który mnie w międzyczasie dogonił. Jest dosyć ciężki, ale ja na szczęście jestem silny. Po drugiej stronie staczam dwie dłuższe grapplingowe walki z futbolistami – jak się bawić, to do końca. Do reszty wypruty, metę przekraczam na czworakach. JESTĘ WETERANĘ!!!
Kamiel Weinberg