Nocne niebo rozświetliła kolejna błyskawica. Po ładnym dniu zapowiadała się burzowa noc. Prognoza na dzień biegu też nie nastrajała optymistycznie. Noraftrail coś nie ma szczęścia do pogody, w zeszłym roku na premierowej edycji też było błoto. No cóż, taki mamy klimat.
Relacja Kamila Weinberga
Sobotni poranek wstał mglisty i deszczowy. Zawodnicy biegu Noraftrail Ultra wyruszyli ze stadionu w Zalesiu na swoją 64-kilometrową trasę już o siódmej. My mieliśmy aż 3,5 godziny więcej czasu, by się wyspać. Wcześniej też myślałem o starcie na dłuższym dystansie, ale ostatecznie planując treningowy tydzień w górach zdecydowałem się na 26 km wokół Mogielicy, by się nie zarzynać na sam początek.
Wśród startujących na krótszą trasę najbardziej rozpoznawalną postacią jest Mirek Bieniecki, czyli Naczelny Rzeźnik Rzeczypospolitej. Przed startem przekazał organizatorce Agnieszce Faron (Norafsport) zabytkowy pistolet, by z niego dała sygnał do startu. Pada strzał i tabun biegaczy znika w beskidzkiej mgle.
Trasa 26 km była zapowiadana jako w zdecydowanej większości przebieżna. Ustawiony w połowie stawki, ruszam dość mocnym tempem. Leśne ścieżki niedługo wyprowadzają na początek właściwej pętli wokół Mogielicy, najwyższego szczytu Beskidu Wyspowego. Zimą jest to oznaczona trasa do narciarstwa biegowego.
Spadamy długim zbiegiem, szutrową drogą, czasem ścieżką. Buty dobrze trzymają na błocie, ale w jednym miejscu na śliskich drewnianych balach o mało nie wywalam orła. Później się dowiem, że ktoś tu ładnie przyglebił. Od początku lecimy rozciągniętą kilkuosobową grupką, w której jest też wracający do górskiego biegania po wieloletniej przerwie Mirek. Jednak jak się kiedyś trenowało lekkoatletykę, to nie jest to powrót od zera, więc Naczelny Rzeźnik wciąż coś sobą reprezentuje.
Zaraz potem następuje chyba najdłuższy dziś podbieg, prowadzący cały czas szeroką szutrową stokówką. Na nim czuję się wyjątkowo słabo. Pewnie to skutki kończącego się przeziębienia oraz nieplanowanej przedstartowej rozgrzewki, w ramach której musiałem zaliczyć dwa sprinty do kibelka... Mirek i reszta mi co jakiś czas uciekają. Trzymam się za nimi siłą woli, w bardziej stromych miejscach przechodząc w marsz.
Wreszcie około ósmego kilometra czeka na nas pierwszy wodopój. Większość grupki zatrzymuje się na dłuższą chwilę. Sam łykam tylko banana, popijam dwoma kubkami wody i uciekam. Wkrótce przeganiam jeszcze dwóch zawodników na końcowym odcinku podbiegu. Jednym z nich jest Tomek, znajomy z Grani Tatr. Zostaję całkiem sam w gęstej mgle.
Niespodziewanie wstępują we mnie zupełnie nowe siły. Pod każdą górkę biegnę, a w dół frunę. Zaczyna mocno padać, ale jakoś zupełnie mi to nie przeszkadza. Kilometry mijają szybko, doprowadzając mnie do drugiego bufetu, położonego już za półmetkiem. Pytam o odległość do poprzedzających mnie zawodników - według załogi punktu chyba jest dość duża. Łyk izotonika i skręcam w lewo na żółty szlak pod Mogielicę.
Zaczyna się stromo w górę. Po pierwszym bufecie to jedyne miejsce, gdzie przechodzę do marszu. Niedługo jednak żółte taśmy pokazują skręt w prawo. Podobno w zeszłym roku ktoś z uczestników miał fantazję iść na sam szczyt wbrew wyraźnym instrukcjom, że trasa tamtędy nie prowadzi.
Znów lecę w dół. Deszcz się skończył. Nikt mi nie depcze po piętach. Przede mną też nie widzę nikogo, kto by motywował do pogoni. Ani kija, ani marchewki. Czuję się jak na kolarskiej czasówce, walcząc tylko sam ze sobą. Długa, szybka prosta w dół w bajkowej, mglistej scenerii beskidzkiego lasu daje jednak niesamowitą przyjemność biegania.
Ostatnia hopka, ostatni wodopój, nic już na nim nie łykam. Załoga woła, że 2 km do mety. Koniec pętli, powrót odcinkiem startowym w przeciwną stronę. W zakładanym czasie 2h45 się zmieszczę, zostało niecałe 15 minut. A może by się pokusić o złamanie 2h40?
Oznacza to pokonanie końcówki poniżej 5 minut na km, pomimo kilku stromych, krótkich podbiegów. Kiedy została niecała minuta i zaczynam już tracić wiarę, z lasu i mgły wyłaniają się kolorowe proporczyki na stadionie. Sprintem wpadam na kreskę w czasie 2:39:51, zajmując 27. miejsce na 54 zawodników. Wiele osób, choć opłaconych, nie dojechało, być może wystraszonych pogodą...
Kilka minut po mnie na metę dobiegła Iza z Katowic, z którą razem pokonaliśmy początkowe kilometry. Biegło się bardzo fajnie, trasa super, choć profil wcale nie było taki łatwy - powiedziała. Wystartowała tu w ramach przygotowań do debiutu na królewskim dystansie w Maratonie Silesia. Noraftrail był dla niej dopiero drugim biegiem górskim. Raz wystartowała wcześniej na nieco dłuższym dystansie - 30 km - lecz był to bieg asfaltowy.
Kilka innych osób, z którymi rozmawiałem, zaliczyło tu górski debiut lub swój najdłuższy dystans w życiu. Sprzyjała temu szybka trasa, pozwalająca pokonać większość dystansu biegiem, choć 800 metrów przewyższenia wchodziło w nogi.
„Przeżyłem” - wykrztusił Mirek, który ukończył bieg wkrótce po nas. „Jak na starego, grubego człowieka który nie trenuje, to nieźle” - dodał z właściwym sobie dystansem. Mirek jednak ostro bierze się za siebie, gdyż za niecały rok planuje pociągnąć pierwsze 50 km organizowanego przez siebie Rzeźnika Ultra. Dwa tygodnie temu zaliczył bieg górski na 34 km w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy.
Zwycięzców dystansu ultra (64 km) było dwóch: Michał Linek z Czechowic-Dziedzic i Piotr Skwarek z Pszczyny. Wygrać pozwoliły im, jak sami stwierdzili, wiara w zwycięstwo i taktyka. Michał niedawno ukończył Bieg Granią Tatr w rewelacyjnym czasie 12 i pół godziny, a Piotr mu wtedy zającował. Obaj przyznali, że lepiej się czują na bardziej technicznych trasach, takich jak ta w Tatrach, lecz dziś mieli dzień konia i świetnie się sprawdzili również na biegu o szybkim profilu.
Warto dodać, że Noraftrail Ultra kończył się pełną trasą krótszego dystansu, wcześniej pokonując 38 km szczytami Łopienia i Mogielicy. Czas zwycięzców to 6:12:58. Na kolejnych stopniach męskiego podium stanęli Grzegorz Danicz (6:31:07) i Sylwester Półtorak (6:44:51). Najszybszą kobietą została Marta Wenta (6:31:04, 3. miejsce open!), wyprzedzając Sylwię Różańską (7:59:26) i Annę Sławską (8:05:59).
Na dystansie 26 km zwyciężyli: Tomasz Gawroński (1:48:58), Mariusz Szkaradek (1:53:40) i Bogdan Gawron (1:59:51) oraz Kinga Kwiatkowska (2:22:59), Dominika Bolechowska (2:23:36) i Sabina Bisztyga (2:25:51). Pełne wyniki znajdują się TUTAJ.
Po zeszłorocznych wpadkach z oznakowaniem, w tym roku krótsza trasa była oznaczona jak po sznurku, a na dłuższej też prawie nikt nie zabłądził. Organizatorka zresztą podała wszystkim przed startem swój numer telefonu, by na bieżąco rozwiewać wątpliwości ewentualnych zbłąkanych owieczek. Wszyscy szczególnie chwalili gorący obiad na mecie, dostępny zarówno w wersji mięsnej, jak i wegetariańskiej. Jedyne, co zawiodło, to pogoda, choć beskidzkiej mgle nie można odmówić swoistego uroku. Deszcz, mgła, błoto... taki mamy klimat. Noraftrail ma fajny klimat i warto, by za rok przyjechało na niego znacznie więcej biegaczy.
Kamil Weinberg
fot. Kamil Wienberg, facebook Bieg Rzeźnika