Grzegorz Stelmaszewski był aktorem. Widzieliście go w takich filmach jak Edi, Ciacho, Służby Specjalne czy Córki Dansingu. Zanim trafił na duży ekran był też złodziejem i recydywistą, który w więzieniu spędził więcej niż dekadę swojego życia. Jego historię opisał Ivo Vuco, polski pisarz o serbskich korzeniach, który jest także zapalonym biegaczem i triathlonistą z wielkimi planami biegowymi na przyszłość i życiorysem, o którym również można by było napisać książkę.
Zapytaliśmy Ivo Vuco o przyjaźń z bohaterem swojej książki, który nie doczekał wydania „Złodzireja” - został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Jaką rolę w pisaniu tej wymagającej dla czytelnika i jednocześnie pasjonującej książki odegrało bieganie? I co ma do tego słynna amerykańska Route 66.
Jak się pan znalazł w Nowym Jorku?
Ivo Vuco: Miałem takie marzenie. Chciałem pojechać do Nowego Jorku i pojechałem. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale Nowy Jork mnie rozczarował. Swój pobyt zacząłem od pracy na budowie, pracowałem w muzeum i w wielu innych miejscach.
Myślał pan już wtedy o bieganiu?
O bieganiu?! Skąd. Nawet 100 metrów bym nie przebiegł. Sam się sobie dziwię, że mieszkając w Nowym Jorku nie przebiegłem maratonu. Wtedy mnie to nie interesowało, a dzisiaj gdybym chciał przebiec NYC Marathon, to pewnie nie byłoby mi łatwo się tam dostać. W Ameryce tyłem, pracowałem, uczyłem się. Robiłem mnóstwo rzeczy, ale nie ruszyłem się w ogóle. Mimo to, muszę powiedzieć, że lubię się „styrać”. Niestety wtedy, poznałem formę imprezowego styrania się od rana do nocy.
A o pisaniu?
To jak najbardziej. Zacząłem pisać jeszcze jako mały chłopiec, w osiedlowej świetlicy. Pamiętam, przyszedł do nas pan z Tygodnika Zamojskiego, z planem wydawania osiedlowej gazetki, w której pisałyby dzieci. Miałem jakieś 11 lat, gdy napisałem swój pierwszy artykuł
Pamięta pan, o czym był ten artykuł?
To był esej „Wojna lwów”. Poruszyłem w nim temat zimnej wojny pomiędzy USA a Związkiem Radzieckim. Dystrybuowaliśmy tę gazetę biegając po klatkach schodowych. Sprzedawaliśmy ją „co łaska”. Byłem dumny, że jest tam moje nazwisko i że napisałem coś na poważnie.
W Nowym Jorku pan nie biegał, ale zgaduję, że mimo pracy od świtu do nowy, znalazł pan czas na pisanie?
Coś tam rzeczywiście pisałem. Współpracowałem z różnymi polonijnymi gazetami. Byłem takim lokalnym reporterem. I mimo pełnienia takiej roli nigdy nawet nie napisałem o bieganiu. Jakoś nie słyszałem o żadnym maratonie, półmaratonie. Nie widziałem biegających ludzi. Chyba byłem zbyt zajęty swoim światem, no i nie mieszkałem przy Central Parku.
Po 11 września wyjechał pan z Nowego Jorku…
Nie od razu, ale tak, 11 września był jednym z powodów. Atmosfera zrobiła się mniej przyjemna. Relacje międzyludzkie trochę zaczęły się psuć, ale był też inny powód wyjazdu. Poznałem dziewczynę. Wróciłem do Polski. A potem znowu wyjechałem. Tym razem do Irlandii i od razu powiem, że nadal nie myślałem o bieganiu. Spędziłem tam 5 lat, pracując m.in. jako ochroniarz.
Z tych doświadczeń powstała debiutancka powieść „Synonim Zła”?
Poniekąd, ale nie jest to autobiografia. Niektóre z tych historii zasłyszałem, inne zobaczyłem, albo przeczytałem, spotkania z Marlonem Brando doświadczyłem sam, ale to takie szczegóły, których użyczyłem książce. Fabuła jest jednak fikcją
Wrócił pan do Polski ze sporą nadwagą i bez doświadczenia sportowego...
Ważyłem prawie 140 kg. To była tragedia. Zresztą już wcześniej nie było najlepiej. Jeszcze w Nowym Jorku ważyłem tyle, że jak się kładłem na plecach, to tłuszcz uciskał mi płuca i przeszkadzał w oddychaniu.
I mimo to, nie myślał pan o zrzuceniu wagi?
Oczywiście, że myślałem. Tylko że nieskutecznie. W biegi wkręcił mnie dopiero mój brat cioteczny, który ukończył Norsemana [ekstremalna wersja Ironmana, rozgrywana w Norwegii – red.]. Pomyślałem sobie, że też bym tak mógł. Dopiero po jakimś czasie zwróciłem uwagę, ile on miał medali, ile ukończył po drodze piątek, dziesiątek, półmaratonów, maratonów i ultra. Jaką on drogę pokonał do tego celu. To mnie zmotywowało, bo ja wtedy nawet kilometra nie mogłem przebiec.
Jak było podczas pierwszego kilometra?
Przebiegłem kilometr i ktoś musiał po mnie przyjeżdżać, bo ja byłem tak wykończony, że nie wiedziałem, gdzie jestem. Odcięło mnie kompletnie. Uświadomiłem sobie wtedy, że potrzebuję jakiegoś celu, bo inaczej w tym bieganiu nie wytrwam.
A zgubienie zbędnych kilogramów nie było takim celem?
No właśnie nie. Zrzucenie wagi to za mało. Z nią jest, jak z chorobą. Jak z rzucaniem palenia albo alkoholizmem. Zrzucamy wagę i za chwilę znowu wszystko wraca. Potrzebowałem większego celu. Zapisałem się na 10-kilometrowy bieg, rozgrywany przy okazji ORLEN Warsaw Marathon. Do startu zostało mi 7 miesięcy. Nie wszyscy wierzyli, że to się może udać, ale się udało. Dobiegłem do mety w czasie 1 godziny i 1 minuty. Popłakałem się ze szczęścia.
W 7 miesięcy z otyłego człowieka został pan biegaczem. Ile pan schudł w tym czasie?
Ok. 12 kg, a potem już ruszyło i z wagą i bieganiem. Od razu zapisałem się na kolejne biegi i do końca 2015 r. startowałem w każdy weekend bez wyjątku. Nie przesadzałem z dystansem, robiłem 5 km, czasem 10 km.
I chyba się panu znudził ten dystans. Na początku 2016 r., gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy, spotkaliśmy się na biegu po schodach w warszawskim hotelu Marriott. Udało się panu wbiec na wysokość Elbrusa? Zadebiutował pan również w triathlonie.
Musiałem być strasznie zmęczony. Nie pamiętam tamtej rozmowy (śmiech). Szybko zacząłem wprowadzać urozmaicenia i wydłużać dystans. Zrobiłem koronę półmaratonów. Spróbowałem swoich sił w ultramaratonie.
Jak poszło?
Nie najlepiej. Moim pierwszym ultramaratonem był Rzeźnik. Nie udało mi się go ukończyć. Chyba nie wiedziałem, na co się piszę. Ktoś powiedział mi o Rzeźniku, poczytałem trochę i pomyślałem, „no jak, ja nie przebiegnę Rzeźnika?” Zapisałem się, pojechałem a na 35-kilometrze zupełnie zablokowała mi się noga pod kolanem. Przemaszerowałem jeszcze 30 km, a potem jak usiadłem, to już nie wstałem. Kolejny ultramaraton w swoim życiu ukończyłem 15 minut przed limitem. Byłem ostatni, co tłumaczę sobie złymi butami (śmiech). Potem znalazłem przyjemność w ultramaratonach. Kolejne poszły już znacznie lepiej.
Aż się boję zapytać, jak wyglądał debiut na zawodach triathlonowych w Elblągu. Poradził pan sobie ze słynną „pralką”?
Wszyscy mnie nią straszyli, ale jak już się dowiedziałem, co to takiego jest ta pralka, to wysłuchałem rady, żeby płynąć z tyłu i na obrzeżach grupy. Tak się ustawiłem i odcinek pływacki minął bez kłopotu. Bardziej się bałem, że zrobię coś źle w strefie zmian, coś pomylę, coś zgubię. W praktyce poszło całkiem gładko.
Pisanie to wymagająca i czasochłonna praca. Jak pan to godzi z treningami?
Nie godzę. Zawsze coś zawalam. Treningów pilnuje teraz trenerka. Rower, basen, siłownia, bieganie. Dwa razy dziennie ćwiczę. Cztery godziny dziennie siedzę i pracuję. Robię to, choćby nie wiem, co się działo, ale nie mam idealnego planu dnia. Siedzę do późna, bo wtedy mi się najlepiej pracuje, długo śpię. Potem próbuję pogodzić te dwa treningi z pisaniem i dodatkowymi projektami. Staram się, żeby było jak najlepiej, ale nie jest.
Praca z Grzegorzem Stelmaszewskim raczej nie należała do łatwych. Czy bieganie pozwalało znaleźć sposób na dotarcie do bohatera książki?
Tak. Zwłaszcza na początku. Próbowałem namówić Grzegorza na zwierzenia, ale on nie chciał opowiadać. W czasie biegania myślałem o tym, jak znaleźć sposób, by opowiedzieć tę historię. Pomagało mi oczyścić umysł, wyciszyć się. Gdy gdzieś startowałem, Grzegorz pisał do mnie sms „jestem z Tobą, mój przyjacielu”, tak jakby mnie żałował i współczuł mi, że to sobie robię (śmiech). On sam nie biegał. Kiedyś powiedział, że wyczynem dla niego jest pójść do sklepu.
Bohater książki nie doczekał jej wydania. W końcówce książki żegna się bliską osobą, ale mówi jej że jeszcze nie nadszedł jego czas, że ma jeszcze kilka spraw do załatwienia. Został znaleziony martwy w swoim domu…
Byliśmy przyjaciółmi. Mieliśmy codzienny kontakt. Gdy przez 2 dni nie mogłem się z nim skontaktować, wiedziałem, że coś jest nie tak. Żył jak chciał, umarł jak chciał.
A jak pan chce żyć? Co ma pan teraz w planach?
Piszę scenariusz, robię film o schizofrenii, piszę kolejną książkę. Biegowo wypełniam już kalendarz na 2019 r. (śmiech). W przyszłym roku chcę zrobić m.in. Ironmana w Danii. W przyszłym roku przyjadę też na Festiwal Biegowy w Krynicy, a na 2020 r. mam w planie Route 66 Ultra Run. Chcę przebiec 3945 km.
Rozmawiała Ilona Berezowska