W ostatnią sobotę czołowa polska ultraska Małgorzata Pazda-Pozorska dość niespodziewanie pojawiła się na starcie zawodów Trójmiejski Ultra Track. W ostatniej chwili zgłosiła się do biegu TUT42+ i ten maraton wygrała, zajmując bardzo wysokie, trzecie miejsce w klasyfikacji open.
Zorientowani w sportowych planach biegaczki z Kobylnicy pod Słupskiem dziwili się jej obecności w Trójmieście, bo przecież 2 tygodnie później rekordzistka Polski w biegu na 100 km miała startować w słynnym maratonie w Barcelonie. Wszystko wyjaśniła niesamowita historia z ostatnich dni, którą biegaczka opowiedziała mi, gdy oczekiwaliśmy na dekorację...
W połowie stycznia Małgorzata Pazda-Pozorska wybrała się do Australii, gdzie miała wystartować w biegu ultra. Aby wynagrodzić rodzinie częstą rozłąkę spowodowaną wyjazdami na zawody, w atrakcyjną podróż na Antypody nasza reprezentantka poleciała z mężem i 10-letnią córką Zuzią.
Zawody, z powodu szalejących pożarów, zostały odwołane. Nasza zawodniczka wzięła więc udział w maratonie charytatywnym na rzecz osób, które straciły w kataklizmie dorobek życia. – Cała trasa biegu w Sydney prowadziła wybrzeżem oceanu, była piękna pogoda, na dodatek wygrałam ten bieg. Potem zwiedzaliśmy z rodziną Australię: boskie plaże, misie koala, kangurki. Raj na ziemi. Będą piękne wspomnienia, wydawało mi się – mówi Małgorzata.
W Australii usłyszeli o pierwszych przypadkach zachorowań w Chinach na koronawirusa. – Zbytnio się tym wtedy nie przejęłam, dopóki w kolejnych dniach nie usłyszeliśmy o kolejnych osobach zarażonych w Singapurze. Zrobiło się straszne zamieszanie, na lotniskach wprowadzano specjalne procedury m. in. mierzenia pasażerom temperatury ciała, a ludziom zaczęto zalecać noszenie maseczek. My mieliśmy takie maseczki ze sobą, bo... lecąc do Australii kupiliśmy je ze względu na panujący tam smog spowodowany pożarami! Nie sądziłam, że mogą się przydać z całkiem innego powodu – opowiada biegaczka.
Do kraju Pazda-Pozorska i jej bliscy wracali z międzylądowaniem w Singapurze. Już na lotnisku w Sydney panowały szczególne środki ostrożności. – Cały personel i wielu pasażerów w maseczkach, stewardessy i reszta załogi samolotu w rękawiczkach. W Singapurze wyczuwało się bardzo duże napięcie – kontynuuje ultraska. – Spędziliśmy na tamtejszym lotnisku 6 godzin, bo nasz kolejny samolot miał opóźnienie. Mierzono nam temperaturę, tak jak inni i my troje chodziliśmy w maseczkach. Kupiliśmy środki dezynfekujące, często czyściliśmy nim ręce. Wreszcie wylecieliśmy do Berlina, skąd już własnym samochodem wróciliśmy do domu w Kobylnicy koło Słupska.
Nikt nie wiedział, skąd przylecieliśmy, mało kto zresztą kojarzył Singapur z koronawirusem, bo mówiło się głównie o ognisku choroby w Wuhanie, a ten dzieli od Singapuru spora odległość – wspomina moja rozmówczyni. Minął tydzień, drugi... – Powoli zapominałam, gdzie byłam, przygotowywałam się do marcowego maratonu w Barcelonie. Chodziliśmy z mężem do pracy, córka normalnie do szkoły.
Przyszedł feralny dzień 18 lutego. – To było 16 dni od naszego powrotu do domu. Młoda wstała rano z ponad 38-stopniową gorączką. Mimo zbijania gorączki, ta utrzymywała się na wysokim poziomie. Doszły kaszel, ból w klatce piersiowej, bóle mięśni. Wieczorem pojechaliśmy do lekarza. Plakaty rozwieszone w przychodni nawoływały, by każdy, kto wrócił z wyjazdu do Azji, a szczególnie krajów, gdzie panowała już choroba koronawirusowa, od razu informował o tym lekarzy. Tak też zrobiłam, bo gdybym tego nie zrobiła, a coś by się złego stało, plułabym sobie w brodę do końca życia.
– No i wtedy się zaczęło... Pani z rejestracji skierowała nas do gabinetu poza kolejnością, lekarz, zdenerwowany po wywiadzie i wstępnym badaniu, wyszedł pilnie zatelefonować, a gdy wrócił, miał już na twarzy maseczkę. Poinformował, że zgodnie z wprowadzoną procedurą karetka przewiezie nas do szpitala zakaźnego w Gdańsku, gdzie zostaniemy odizolowane i poddane kwarantannie.
Karetka przyjechała na sygnale, załoga weszła po pacjentki ubrana w specjalne kombinezony ochronne. – Chorzy siedzący w korytarzu przychodni byli zszokowani, tak się przestraszyli, że spłoszeni uciekli! Wcale się im zresztą nie dziwię, bo sama na ich miejscu też bym się tak zachowała... – przyznaje Małgorzata Pazda-Pozorska.
– Do Gdańska karetka zawiozła nas na sygnale. Jechała bardzo szybko, nigdy tej trasy nie pokonałam w tak krótkim czasie – śmieje się biegaczka. – W szpitalu zakaźnym córka została gruntownie przebadana. W wydzielinie z nosa wykryto wirusa, na szczęście, grypy typu A, ale zostałyśmy zatrzymane na oddziale na dalsze badania, testy krwi, rentgen płuc itp. Cały zajmujący się nami personel medyczny pracował w kombinezonach ochronnych, było widać że lekarze są bardzo zdenerwowani. Ten stres udzielił się także mnie, tak bardzo, że w pewnym momencie aż zemdlałam, córka z kolei, cały czas z wysoką gorączką, miała niemal halucynacje – wspomina.
Po 3 dniach, gdy wszystkie badania potwierdziły normalną grypę i wykluczyły koronawirusa, a Zuza poczuła się już dużo lepiej, obie panie zostały wypisane ze szpitala. Dziewczynce zalecono leczenie domowe. A Małgorzata Pazda-Pozorska jeszcze nie do końca ochłonęła po ostatnich wydarzeniach.
– Życie, nie tylko domowe i rodzinne, ale także sportowe, mocno mi się wywróciło przez tę całą historię. Przede wszystkim postanowiłam, że rezygnuję z Barcelony. Nie jadę na maraton 15 marca, bo nie chcę ryzykować zdrowia, a nawet życia moich bliskich, gdybym (odpukać!) coś ze sobą przywiozła. Ryzyko jest, bo w stolicy Katalonii ma przecież biec kilkadziesiąt tysięcy osób!
– Nie mam pojęcia, co będzie z czerwcowym Lavaredo Ultra-Trail, nie wiem co będzie z wrześniowymi Mistrzostwami Europy w biegu 24H w Weronie... To przecież północne Włochy, gdzie w Europie jest największe zagrożenie epidemią. Miałam startować w obu tych imprezach, ale teraz, nawet jeśli nie zostaną odwołane, przez to co przeszłam, nie wybieram się na nie. Przynajmniej na dzisiaj.
– Myślę, że lepiej dmuchać na zimne, wolę trochę spanikować niż zignorować zagrożenie, a potem żałować. Stracę na tym dużo pieniędzy, bo nikt mi nie zwróci tego, co już zapłaciłam, ale... zdrowia się nie kupi. A ja nie chcę drugi raz przeżywać tego co ostatnio, po powrocie z Australii.
Piotr Falkowski
zdj. fanpejdż Gosiunia Pazda-Pozorska Biegiem po 6 marzeń