Mariusz Markowski nie jest biegaczem i pewnie nim nie zostanie. Zanim wpadł na pomysł swojej wyprawy, nie był nawet piechurem. A jednak pewnego dnia, w ramach przemyśleń nad przemijaniem i 40. urodzinami, zaplanował pieszą wyprawę z Siemianowic Śląskich na Gibraltar. Plan wprowadził w życie, chociaż po drodze musiał zmienić jego założenia.
Z Siemianowic Śląskich wyruszył 17 maja o 8:30. Do towarzystwa zaprosił swojego 7-letniego labradora. Nie mieli za sobą podobnych doświadczeń, nie mieli też specjalnie dużego budżetu, a do tego 40-latek przed wyprawą sprzedał swój samochód i zostawił pracę. Przewidywał, że 3014km pokonają w 3 miesiące.
Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Dzienne minimum marszu zakładało dystans 20 km, często robili więcej. W drodze leczyli mniejsze lub większe kontuzje i to właśnie problemy z łapami Chico zatrzymały wyprawę na granicy z Francją.
„Pewnie ktoś powie, że mogę poprosić, aby ktoś przyjechał i zabrał Chico. A ja pójdę dalej, ale nie ma takiej opcji, jesteśmy drużyną ja i on i albo razem albo wcale” - pisał pan Mariusz na profilu wyprawy.
Na opcję „wcale” nie chcieli się zgodzić kibice, których każdego dnia przybywało. Oni i sponsor, zdecydowali się zebrać pieniądze na rower z wózkiem. Po przemaszerowanych 1200 kilometrach do domu wrócili na rowerze. Po drodze spotkało ich sporo przygód. Zostali zatrzymani przez policję, psuł się wózek, kontuzji nabawił się również p. Mariusz.
„Bywało różnie na tej trasie, wesoło ale i smutno, ciężko i lekko, ból, łzy itp. Jak wiecie, miał być Gibraltar, ale nie ma” - pisał p. Mariusz, który wszystkie wrażenia i przygody dwóch amatorów, postanowił opisać w książce. Z jej pisaniem musi się spieszyć. Na wiosnę Chico i jego pan planują już kolejną pieszą wędrówkę. Tym razem do Norwegii.
IB