One night on Skrzyczne makes a hard man humble
Not much between despair and ecstasy
One night on Skrzyczne and the tough guys tumble
It's blizzard, whiteout and insanity
I can feel the devil running next to me
(przeróbka tekstu piosenki Murraya Heada "One Night In Bangkok")
Na start w Zamieci zdecydowałem się zachęcony pozytywnymi wypowiedziami uczestników zeszłorocznej pierwszej edycji. Do tej pory moim jedynym zimowym górskim biegiem były 15-kilometrowe Wilcze Gronie w mocno śnieżnych warunkach. Spodobało mi się, więc chciałem również spróbować, jak smakuje zimowy masochizm na dystansie ultra.
Relacjonuje Kamil Weinberg
Konwencja tych zawodów jest nietypowa - jest to bieg 24-godzinny. Do pokonania jest około 14-kilometrowa pętla ze Szczyrku na Skrzyczne i z powrotem, o sumie podbiegów w przybliżeniu 900 metrów. O kolejności w klasyfikacji decyduje tu ilość przebytych pełnych okrążeń. Główny organizator Michał Kołodziejczyk przyznaje, że inspiracją dla niego był czeski zimowy bieg na Lysą Horę, rozgrywany w podobnej formule. Tam jednak startują wyłącznie dwuosobowe zespoły pokonujące trasę na zmianę. Na Zamieci pary też mają możliwość startu, lecz większość zawodników biega solo.
Rok temu po długim okresie deszczów przed samym biegiem nadszedł siarczysty mróz i sypnęło śniegiem, przez co warunki na trasie były bardzo trudne. Tym razem na górze miało być „tylko” 10 do 12 stopni na minusie, lecz przez silny wiatr odczuwalne zimno zapowiadało się równie dokuczliwe. Zbiegów spodziewaliśmy się się nieco łatwiejszych dzięki mniejszemu oblodzeniu, lecz ogromna ilość kopnego śniegu zwiastowała zdecydowanie cięższą walkę na podejściach.
* * * * *
W sobotę 31 stycznia w samo południe, wkrótce po odprawie, stajemy na starcie w amfiteatrze pod skocznią w Szczyrku. W tłumie 114 solistów i 23 sztafetowych „połówek” pełno twarzy znanych z górskich biegów. Gwiazdami towarzystwa jest kilka startujących psiaków, w tym najsłynniejszy z nich Pieskomandos Eto. Pierwsze okrążenie postanawiamy zacząć wspólnie z Sylwią i Maćkiem, moimi towarzyszami napierania z BUT-a i Łemkowyny. Po kilkuset metrach rozbiegówki nadrzecznymi ośnieżonymi bulwarami skręcamy stromo w drogę w lewo. Zielony szlak wkrótce ją opuszcza i dalej podążamy gęsiego przez las.
Kopny śnieg, choć już nieco udeptany przez tych przed nami, nie ułatwia podchodzenia. Szybko sobie zdaję sprawę, że nie da się zrobić początkowych okrążeń po 2h45 jak planowałem. W którymś momencie mija nas Stef. Mój belgijski kumpel startuje tu już drugi raz. Tak jak mówił, pierwsze kółko to czysta przyjemność i podziwianie widoków.
Jeszcze tylko odcinek wzdłuż trasy narciarskiej, potem odkryty i wywiany wiatrem grzbiet, lekki zbieg i ostatnie podejście. Skrzyczne po raz pierwszy w 1h56. Na szczycie czekają znajomi, którzy dotarli tu na śladówkach. Dziękujemy im za wsparcie i lecimy w dół. Przez las, prześliźnięcie pod zwalonym pniem („pułapka Rambo”, jak go nazwał organizator Arek na odprawie), odkryte pole, przewinięcie pod następnym drzewem, stromizna, nie do końca zamarznięty potok... Miejsca znane z końcówki ostatniego BUT-a. Gumowe nakładki z kolcami na zbiegach zsuwają mi się z butów. Dobrze, że je zabezpieczyłem sznurkami. Po kilku próbach ponownego umocowania chowam je do plecaka. Póki trasa nie jest zbyt wyślizgana, jest nieźle. Później się zobaczy...
Jeszcze jedna stroma ścianka wśród drzew, łagodny odcinek przez las, ostatnia hopka i pierwsze domostwa Szczyrku. Bulwar i skręt do amfiteatru. Na bramce 3h04. Kilka minut spędzam w bazie na przekąsce i popitce i ruszam na drugą pętlę. Dobrze by było jak najwięcej pokonać za dnia.
Stawka już się mocno rozciągnęła. Początkowy odcinek napieram z przypadkowym towarzyszem, później już do samej góry będę sam. Zmęczenie trochę narasta, ale szlak jest dużo lepiej przetarty, więc tempo mam podobne. Zabawa zaczyna się dopiero na otwartej przestrzeni ponad wyciągiem...
Na przełamaniu grzbietu z partyzanta dostaję w mordę wiatrem. Następne kilkaset metrów to walka o utrzymanie się w pionie. W zapadającym zmroku nawiewany wichrem śnieg ogranicza widoczność. Tutaj Zamieć zaczyna zasługiwać na swoją nazwę. Po chwili czuję się wychłodzony, ale wolę szybciej przejść to piekiełko, niż wyciągać z plecaka wiatrówkę z kapturem. Zakładam ją dopiero na szczycie, po wejściu na chwilę do schroniska. Przed ruszeniem w dół łykam batona i żel, na popitkę woda z lodem ze zmarzniętego bidonu. To podejście wyszło mi najszybciej z całych zawodów, dwie minuty krócej od pierwszego.
Jeśli grzbiecik przed szczytem był piekiełkiem, to na odkrytym terenie poniżej lasu na zbiegu otwiera się pełnowymiarowe zimowe piekło. Dawno nie spotkałem takiego wiatru. Z boku nawiewa śniegiem, nie wiem czy tylko z łąki czy z chmury też, ślady są zupełnie zawiane. W zupełnej ciemności w świetle czołówki widać tylko przelatujące płatki śniegu. Ledwo dostrzegam porozwieszane na krzakach odblaskowe taśmy. Dobrze, że w czujnych miejscach trasa jest dodatkowo oznakowana czerwonymi lampkami. Warunki „ryją psychę” i odbierają chęć do dalszego napierania. Przelatuję ten odcinek sprintem, byle szybciej mieć go za sobą.
Strome zbiegi pokonuję dosyć szybko, ale ostrożnie. Druga runda wychodzi tylko nieznacznie wolniej od pierwszej, lecz tym razem, wykończony walką z wiatrem, spędzam na paśniku 40 minut. Wspaniali wolontariusze z Pokojowego Patrolu niesamowicie podnoszą nam morale. Posilony kilkoma porcjami makaronu z sosem, ziemniaków i bulionu raźnym krokiem wyruszam na „napierkę”. Pewnie dlatego trzecie podejście wchodzi mi w równe dwie godziny. Na grzbiecie gwiżdże jeszcze mocniej, ale tym razem jestem już uzbrojony w wiatrówkę i okulary i przygotowany psychicznie.
Na pomiarze czasu staję przy barierce tarasu schroniska, żeby łyknąć żel. Nagle czuję, że coś mnie z tyłu trąca w nogi na wysokości kolan. Wokół nie widać żywego ducha. Czyżby w takiej zamieci też grasowały dzikie dokolany? Odwracam się, a to... Eto. Kochany psin mnie rozpoznał i podbiegł się przywitać.
Chwilę za Psemkomandosem nadciągają trzej pancerni - Filip, Świder i jeszcze jeden nieznany mi napieracz. Jeden z nich robi pozostałym zdjęcie, na którym wyraźnie wyjdzie tylko pies. Szybko ruszamy w dół. Po chwili zostaję z tyłu, żeby oszczędzić siły na dalsze okrążenia. Dopiero na piekielnym polu maksymalnie przyśpieszam, ale i tak na chwilę tracę czucie w końcach palców rąk.
Strome zbiegi robią się coraz bardziej wyślizgane. Na bulwarze spotykam Stefa, który już rusza na czwarte koło. Six laps, plan is the same as before! - rzuca w przelocie. Czas na dole mam porównywalny z dwiema wcześniejszymi pętlami, ale w swoje sześć okrążeń już nie wierzę. Zmęczenie narasta, w bazie kilka minut siedzę i piję kubek za kubkiem gorącego bulionu (wielkie dzięki dla Koła Gospodyń Wiejskich!), zanim będę w stanie zjeść coś konkretnego.
Znajomi wyruszają z bazy na czwartą pętlę. Najpierw Maciek, później Filip z Etosiem, który w międzyczasie wszamał chyba kilkanaście porcji makaronu, a mimo to ode mnie wysępił jeszcze trochę. Sylwia wraca na kwaterę, bo ma totalnie przemoczone i zmarznięte stopy. Rano zrobi jeszcze jedno okrążenie. Świder przed rundą 4 i 5 idzie się planowo przekimać na leżance w sali kinowej, która już jest pełna odpoczywających i drzemiących zawodników. Mnie spowalnia świadomość zupełnego braku ciśnienia. Wiem, że chyba zrobię jeszcze tylko dwa kółka i mam na nie nieograniczoną ilość czasu...
Zbieram się dopiero około 23:30. Znowu większość podejścia przechodzę sam, ale już trochę wolniej niż poprzednio. Zza chmur wychodzi księżyc prawie w pełni. Zgodnie z tym co mówili przychodzący zawodnicy, na górze wieje już zdecydowanie słabiej. Ponad wygwizdowem, niedługo przed szczytem spotykam schodzącą dwójkę z Pokojowego Patrolu. Dowiaduję się od nich, że Stefa mocno wychłodziło, z trudem dotarł do schroniska i nie wiadomo, czy będzie w stanie dalej napierać. Martwię się o zioma, ale wiem, że jest pod dobrą opieką. Z drugiej strony czuję coś w rodzaju ulgi, że już na pewno nie muszę robić sześciu kółek. Była między nami pewna niepisana rywalizacja.
Tough guys tumble - myślę sobie, dochodząc do schronu. Napierając zawsze mi się dobrze układało rymy...
W tę noc na Skrzycznem trup się gęsto ścieli
Czasami widzisz tylko własny nos
Ta noc na Skrzycznem i twardzieli zmieli
Po jednym kółku możesz mieć już dość
Jak to ukończysz, znaczy jesteś gość
Wchodzę do środka. Stef rozgrzewa się ogniem w kominku i gorącą herbatą w towarzystwie załogi punktu pomiaru czasu. Złapał hipotermię, a do tego na to okrążenie zapomniał energetycznych przekąsek i czegokolwiek do popicia. Jest przekonany, że dojdzie do siebie, wróci o własnych siłach i jeszcze machnie piątą pętlę. Trochę mnie to uspokaja.
Zejście postanawiam zrobić ostrożnie, żeby się nie uszkodzić na sam koniec. Zdaję sobie sprawę ze słabej przyczepności moich butów. Gdzie się da, strome odcinki pokonuję optymalnie szybkim, a jednocześnie bezpiecznym sposobem - „dupozjazdem” z hamowaniem piętami. W jednym miejscu trochę wykrzywiam kijka, próbując się nim podeprzeć by złapać równowagę. Księżyc świeci tak jasno, że na płaskim kawałku mogę na kilka minut wyłączyć czołówkę. Zmęczenie robi swoje i przez momenty dekoncentracji przed samym Szczyrkiem zaliczam dwie bolesne gleby na twardym lodzie.
W bazie wsiąkam na długo. Już nigdzie mi się nie śpieszy. Filip z Psemkomandosem idą spać. Później mi opowie, że rano spytał Eto, czy ten ma ochotę na jeszcze jedno kółko, ale ten spojrzał na niego jak na wariata. Kolejni wchodzący na bufet napieracze wyglądają jak żołnierze Napoleona wracający spod Moskwy. Ostatnią pętlę postanawiam potraktować turystycznie i reportersko. Czekam z wyruszeniem do piątej rano, tak by wejść na szczyt równo ze wschodem. Tuż przed moim wyjściem do bazy wchodzi Stef, o którego znów zaczynaliśmy się niepokoić. Już jest z nim lepiej i wciąż ma ochotę na jeszcze jedno okrążenie. Nie ma co, twardy z niego zawodnik.
Na horyzoncie pojawia się zarys Tatr. Niebo nad nimi się rozjaśnia. Słońce wschodzi równo w momencie, jak wchodzę na szczytową polanę. Robię kilka fotek i jak przystało na turystę, wchodzę do schroniska na herbatę z cytryną i dłuższą chwilę rozmawiam z ekipą pomiaru czasu.
Podczas zbiegu po prostu cieszę się słonecznym porankiem i widokami, choć na oblodzonych stromiznach muszę zachować czujność. Przy ostatniej ściance zatrzymuję się na dłużej, by obfocić kilkoro biegaczy podczas „dupozjazdu”, a następnie sam pokonuję ten odcinek rzeczoną techniką. Wśród spotkanych zawodników jest niesamowita Agata Matejczuk, która jako jedyna z dziewczyn ukończy 7 pętli.
Po 21h24 od startu i jakichś 70 km napierania po raz ostatni melduję się na mecie. Tak jak innych nadbiegających zawodników, witają mnie organizatorzy i Pokojowi Patrolowcy. Stef dociera pół godziny później.
Nie czuję się specjalnie wykończony. Chyba dlatego, że końcówkę świadomie odpuściłem. Czy mogłem dać z siebie więcej i wykręcić szóstkę? Pewnie tak, gdybym miał lepszą przyczepność i nie tracił tyle czasu i energii na walkę o jej utrzymanie na zbiegach. Po czwartym kole musiałbym zrobić jeszcze dwa w podobnym tempie jak na początku, a wiedziałem, że organizm nie ma na to rezerw.
Nie mam niedosytu. W życiu czasem warto się na chwilę zatrzymać. Zimowy bieg ultra był dla mnie zupełnie nową lekcją. Skorzystam z tego doświadczenia i następnym razem powalczę na maksa.
* * * * *
O pierwszej wszyscy idziemy na dekorację zwycięzców, prowadzoną przez organizatorów: Anię, Michała i Arka. Wygrał Szymon Nikiel (9 okrążeń), a wśród kobiet zwyciężyła wspomniana wcześniej Agata Matejczuk (7). W klasyfikacji sztafet męskich najlepsza była drużyna Prawdziwa Stal (12), wśród kobiecych W Pogoni za Duchem (6), a w mieszanych Ultraspire Polska (10). Pełne wyniki znajdziecie w festiwalowym KALENDARZU IMPREZ.
Ogromne dzięki dla ekipy organizatorskiej i niezawodnego Pokojowego Patrolu za wspaniałe zawody z niepowtarzalną atmosferą. Byłem już u Was na dwóch BUT-ach i Zamieci i na pewno jeszcze nie raz do Was przyjadę. Dziękuję też wszystkim Zamiataczom za wspólną walkę na trasie!
* * * * *
Po dekoracji udajemy się większą grupą na zasłużoną pizzę i piwo. Dzielimy się wrażeniami z biegu. Nasza zwyciężczyni Agata opowiada, że jedyny większy kryzys miała na przedostatnim kole. Tak jak większość pozostałych, nowy dzień postawił ją na nogi. Jarek Feliński mówi z kolei, że miał to być dla niego mocny trening i nie do końca wiedział, czego się spodziewać po bieganiu pętli przez 24 godziny. Niezły mu wyszedł ten trening, skoro wykręcił ich również siedem.
Dzwoni moja koleżanka Asia. Opowiadam jak mi poszło. Pyta, jak się czuje Stef. Sam ci opowie - mówię i zbliżam telefon do jego głowy.
Głowa Stefa spoczywa na stole i głośno chrapie.
Kameil Weinberg