Pusta butelka, nóż do tapet, mydło... Ultra 147 Ambasadora


Mimo sukcesu zeszłorocznego Ultramaratonu 147 ze Szczecina do Kołobrzegu okazało się, że w 2015 roku może się on nie odbyć. Organizator i twórca projektu Wojciech Furmanek zrezygnował. Na szczęście  imprezę przejął Łukasz Calicki, a sam Wojtek zdecydował się pomagać. I nawet samemu w niej pierwszy raz czynnie dokazywać. Jak się później okazało, miałem przyjemność przebiec z nim cześć trasy, aż do mety.

Z Kołobrzegu relacjonuje Krzysztof Kolatzek, Ambasador Festiwalu Biegów

W zeszłym roku mów wyjazd do Szczecina był na wariata. Porwałem się na trasę chory, wręcz z motyką na słonce. Po powrocie do domu mało nie wylądowałem w szpitalu. Tym razem było trochę lepiej.

Stawka uczestników tym roku była zdecydowanie mniejsza niż rok temu. Pewnie trochę z powodu wpisowego - 150 zł, przy bezpłatna=ej ubiegłorocznej edycji. Ale pewnie i dlatego, że odległość do pokonania jest tu naprawdę spora i nie wszyscy pomorscy ultrasi czują się do niej przygotowani. 
Inna sprawa - wypadki losowe. Marcin z mojej grupy skręcił kostkę i mimo wielkich chęci nie mógł pojechać. Nawet oferował swój pakiet za darmo byle by tylko za niego wystartować. Chętnych wariatów nie było... 

Znalazłem i zarezerwowałem kwaterę w Szczecinie, bo już ustaliliśmy wcześniej z kolegami, że trzeba koniecznie się przespać i świętować po biegu, a nie jak rok temu - 2 godzinki, prysznic, śniadania i pędem ślimaka na dworzec kolejowy. 

Z całej naszej paczki zostałem więc ja i Andrzej. Nasze ultra rozpoczynamy od kupienia biletów na pociąg. Andrzejowi buzia się nie zamyka, jest duszą towarzystwa. Połączeń z Gdańska do Szczecina jest mało, a z Kołobrzegu jeszcze mniej. Naturalnie Andrzej musiał się pochwalić kasjerce gdzie i po co jedziemy. Co ciekawe, sympatyczną panią zainteresowała nasza eskapada, to, że biegniemy do Kołobrzegu. Bilety wystawiła z uśmiechem na twarzy.

Po wyjściu z dworca omawiamy co jak robimy na biegu. Na koniec ponarzekaliśmy, że prawie 6 godzin jazdy przed nami, ale za to z powrotem do Gdańska o wiele krócej. Patrzymy na bilety. Okazuje się, że zagadaliśmy kasjerkę i sprzedała Nam powrotny ze Szczecina. Musieliśmy wrócić zapłacić frycowe za zmianę biletu. Zresztą jeszcze raz zmieniliśmy godzinne odjazdu... Jeszcze nie pokonaliśmy nawet metra w biegu, a tu już takie cyrki! 

Dzień przed wyjazdem prognoza pokazywała ulewne deszcze. Miało lać cale 3 dni. Śmialiśmy się, że trzeba zabrać płetwy albo przynajmniej kalosze. Z godziny na godzinę informowano jednak, że deszczu będzie mniej. Ale i tak trzeba było się przygotować na niezłe lanie. 

Pociągi TLK mają swój klimat - zawsze napchane są ludźmi a składy z epoki PRL. A niby rok temu miało się to zmienić...  6 godzin z nogami przykurczonymi przed biegiem utra wybitnie nam nie pasowało.  Andrzej oddał więc stojącej na korytarzu dziewczynie swoje miejsce i wyprowadziliśmy się na w ciąg pieszy.... 6 godzin jakoś przestaliśmy, oczywiście z przerwami na siedzenie, w międzyczasie wciągnąłem kubek owsianki przygotowanej w domu. 

W korytarzu rozmawiamy cały czas o biegu. Skoro pogoda kiepska to nie wracamy wieczorem, ale o 6 rano - postanawiamy. W Szczecinie lecimy do kasy i zmieniamy kolejny raz bilety. Na 6 rano. Jeszcze  toaleta w galerii handlowej i sławny w Szczecinie „Bar Turysta”. Opinia o tym miejscu jest zasłużona, bo blisko stąd do Zamku Książąt Pomorskich, gdzie zlokalizowano start naszego ultra. Wielkie okna, więc fajny widok na szczecinianki. Ale najważniejsze - nie czekasz na danie. Wszystko gotowe. Przesuwasz tace, nakładają ci co wybierasz. Dostałem nawet podwójną porcje makaronu i pyszny kotlet schabowy. Takie to smaczne, że wzięliśmy dokładkę. A co najlepsze - tanie!

Po posiłku znowu do galerii na toaletę i zmianę ciuchów. Chcieliśmy w spokoju przeczekać deszcz bo jednak padało, acz z przerwami. Godzina 17 - jesteśmy na zamku. Spotykamy znajomych, idziemy odebrać pakiety. A tu niespodzianka - nie ma mojego numeru, ktoś odebrał. Ja to zawsze mam jakieś niesamowite przygody.... 

Byłem przygotowany do startu, mam kartki na przepadki z nazwiskiem, taśmę, nóż do tapet. Oklejam worki, później spróbuje wyjaśnić sytuację - postanawiam. Jak zawsze zabrałem więcej niż potrzebuję, ale to co najważniejsze... zapominam. Deszcz coraz rzadszy, wiec zostawiał wielki płaszcz foliowy. Biorę tylko wiatrówkę, która zostaje już ze mną do końca. 

Sympatyczne dziewczyny - pamiętam je zeszłego roku - przerabiają numer i nalepki innej osoby. Ogłaszają też przez mikrofon, by posiadacz "71" zgłosił się do biura. Zgłasza się - pomylił się przy odbiorze, a nazwiska na numerze nie czytał. Już mi wszystko jedno... Dziewczyny się upierają, bym biegł pod swoim nazwiskiem. Robimy zamianę, ale tylko numerów, bo zworkami byłoby już zamieszanie. Ja mam nazwisko na worku, wiec "no problem". Jeszcze kilka fotek. 

Pochodzą do Nas ludzie, którzy starowali tu rok temu, a teraz nie mogą pobiec. Życzą powodzenia - atmosfera rodzinna, przyjacielska. Pomagamy zanieść worki do aut. 


Na starcie widzę Piotrka w koszulce "Pomorze biega", czyli jest trochę ludzi z Trójmiasta. Czekamy na start na Zamku Książąt Pomorskich. Świetne miejsce - fajnie to wygląda. Strzał i biegniemy.

Uruchamiam stoper w moim zegarku z marketu. Szpilką, bo 2 przyciski już straciłem na wcześniejszych  zawodach. Biegnę do przodu by zobaczyć znajomych, ale wszyscy w tyle. Zwalniam do rekreacji. Trasa bardzo fajna - prowadzi przez most i równolegle drogą rowerową. Do wybiegnięcia z miasta mamy asystę policji. Biegnie się fajnie, znajomi trąbią w samochodach, po drodze kibuce. 

Przypomina mi się zeszłoroczna edycja. Na drodze są jeszcze wolontariusze, pokazują gdzie skręcać. Wszystko doskonale oznaczone. Nowość na trasie to tak zwane strachy na wróble w roli kierunkowskazów, ubrane w kamizelki odblaskowe, Doskonale spełniają swoją role. To pomysł Wojtka - naprawdę świetny.

Andrzej chciał ambitnie pokonać trasę w umundurowaniu polowym i wojskowych butach z ciężkim plecakiem. Jak mówił, ma tam wszystko co potrzebne, gdyby się zgubił w terenie i musiał nocować pod gołym niebem. Biegliśmy razem do wyjścia z miasta i ale nogi ciągnęły. W pewnym momencie Andrzej mówi, że go zameczymy tak szybkim tempem. Z leciutkim plecaczkiem byliśmy dużo lżejsi. Odpuszcza ściganie...

Pobiegłem szybciej. Spotykam kolegę Kazimierza, tego z charakterystycznymi tatuażami, doświadczonego, latającego po całej Europie na zawody ultra. Było chłodno z przelotnymi opadami, czyli idealnie na bieganie. Biegło się świetnie, więc pognałem do przodu. 

Miały być ulewy, a nie było. Szkoda mi było Brooksów terenowych, dlatego zabrałem buty z membraną, kupione za około 70 zł w markecie. To się zemściło na trasie. Gdy biegniesz 2 raz po tej samej trasie czujesz się bezpiecznie. Bo mimo, że startowałeś rok temu wracają obrazy. I wspomnienia rozmów z kolegami, których teraz brakowało... Zawsze szukam kogoś do pary, bo biegać samotnie nie lubię. 

Miałem w plecaku kilka batoników, które zjadłem po drodze. Nie miałem zza to wody, tylko butelkę z izotonikiem w proszku. Na 15. kilometrze napełniam butelkę z tzw. baniaka. Organizator postanowił bowiem - co było zresztą bardzo dobrym rozwiązaniem - że na trasie będzie można korzystać z napojów i wody w butlach 5-litrowych, ale tylko z własnej butelki, którą trzeba było uzupełniać. Pamiętam jak rok temu ludzie brali butelki 0,7 litra - 2 łyki i wyrzucali do rowu. Wolontariusze sprzątający trasę mieli mnóstwo pracy po zawodach...

Na 15. kilometrze miejscowość Wielgowo. Pamiętam, że koledzy opowiadali o 5-letnich dzieciach donoszących kubki i banany. W tym roku było podobnie. Akurat nie potrzebowałem, ale nie miałem sumienia odmówić. To było urocze! 

Chwilę później zaczęło ostro padać. Na szczęście byłem wtedy w lesie, nawet specjalnie zwolniłem bo liczyłem na deszcz przelotny. Nie było gorąco, dlatego na 15- czy 20-kilometrowe odcinki brałem tylko jedną półlitrową butelkę izotonika. Trasa wcale nie była płaska jak można by sądzić po podróży palcem po mapie. Były i podbiegi. Najważniejszy był jednak klimat, jaki panował na trasie - uczestnicy, wolontariusze, kibice. 

Kolejne punkty serwisowe były już w budynkach, co jest dla każdego uczestnika bardzo komfortowe. Może się ogrzać, przebrać, zjeść i napić, a nawet - jak to niektórym się udawało - podładować telefon czy skorzystać z "normalnej" ubikacji. Podłączyłem się do kolegi, który miał asystę rowerzysty. Żeby zabić nudę. I to jak. Mieliśmy całkiem niezły czas - średnio w planach 17-18 godzin a i biegło się całkiem znośnie. 

Trasa była oznakowana, jak rok temu, taśmami kierunkowskazami tabliczkami i zielonymi światełkami diodowymi, które potem otrzymaliśmy na pamiątkę. One najbardziej mi pomagały, było je widać z daleka i były bardzo wysoko umieszczane. Pewnie dlatego, by nie stwarzać okazji złodziejom, jak ponoć "drzewiej" bywało. k

Z kolegą i jego asystentem rozstałem się na 30. kilometrze, w miejscowości Sowno. Tam znów czekała na nas woda butlach, izotonik w kilku kolorach i smakach, banany, pomarańcze pyszne bułki z mięsną wkładką, które chętnie uczestnicy brali do plecaków oraz colą którą pierwszy raz zacząłem się opijać i stosować jako napój energetyczny na wejście do punktu serwisowego. Na wyjściu była już tylko woda. Dla chętnych była też ciepła herbata. 

Rok temu rajd odbywał się 2 tygodnie wcześniej. Pamiętam, że panowały wtedy koszmarne upały. Teraz -  można powiedzieć - pogoda była prawie idealna, a na dodatek noc była bardzo krótka. Czołówkę z plecakiem i bukłakiem zostawiłem sobie na 48. kilometrze, w miejscowości Maszewo. Zanim jednak tu dobiegłem, dołączyłem się do trójki chłopaków - Tomka i Łukasza, lub Mariusza (przepraszam, nie pamiętam). Był też Rafał. Kilka razy ich już wyprzedzałem ale i tak się mijaliśmy. Zauważyłem, że  Panowie uskuteczniają bieg przeplatany marszem. Na czas. Panowie mieli już czołówkę, wiec byłem uratowany. Biegliśmy tak, że ten pierwszy informował o dołach, przeszkodach i kałużach na trasie. Całkiem sprawnie to funkcjonowało.


Moje stopy jednak powoli  zaczynały już pływać w butach. Zostałem w Maszewie, a chłopaki pobiegli bez dłuższego postoju. 1/3 trasy już z nami. Do mety jakoś tak się nie spieszyło. Na przepadkach spędzałem sporo czasu, nie miałem jako takiej dyscypliny - średnio ok. 30 minut. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. A raczej delektowałem się atmosferą i liczyłem, że zobaczę znajomych z Trójmiasta. 

Głównie spotykałem Hanię - zaprawioną ultramaratonkę, która wpadała jak burza i jeszcze szybciej znikała z przepaku. Doganiałem ją potem na trasie, aż w końcu mi uciekła. Z tego co pamiętam, to budziła spory podziw wśród uczestników. Wszyscy o niej mówili. 

A ja? Pierwsze miejsce w swojej kategorii wiekowej! Niespodzianka! Z czołówką było już łatwiej. Zabrałem plecak, zalałem bukłak całą litrą napoju, zmieniłem skarpetki i pobiegłem. Po drodze, gdzieś koło północy, spotykam kibiców. Niektórych powracających z imprezy. Ale nie naszej. Był też przykry incydent - 2 osoby zostały napadnięte i okradzione z czołówek. Na tym się jednak skończyło. Po prostu jakaś grupa pijanych wyrostków musiała się głupio zabawić. Organizator szybko zareagował - poprosił o patrole w miejscowościach, przez które biegniemy. To najlepsze rozwiązanie, bo mogłoby się to wszystko źle skończyć gdyby trafili na mnie lub innych kolegów... 

Do Nowogardu 22 km. Już wiedziałem, że dla mnie bieganie już się skończyło. Stopy już praktycznie odpadały. Zmiana skarpetek nie pomagała, bo i tak były mokre, a stopy coraz bardziej się odparzały. Zastanawiałem się w pewnym momencie, czy nie lepiej było by mi biec na bosaka, może by podeschły. Spośród uczestników, którzy zrezygnowali, wieli skończyło właśnie w Nowogardzie, czyli na 70. kilometrze trasy. A może i 80... Już mi się trochę myli, bo nie bardzo pamiętam ten odcinek... Wiem, że biegłem tu sam i to mnie dołowało. Nie mogłem się zmotywować do nadania tempa. Było ciemno a światło czołówki było tylko po to, by nie wyrżnąć w jakiś korzeń. A że akurat rowerem przejeżdżała wolontariuszka w kamizelce odblaskowej, wpatrywałem się w nią jak w choinkę. Aż zniknęła...

Po jakimś czasie dotarła do mnie kolejna osoba. Nie pamiętam już imienia ale na pewno miał kontuzję kolana. Tak sobie więc szybko maszerowaliśmy i opowiadaliśmy jak to ultrasi - o bieganiu, o życiu biegowym. Im bardziej jasno i bliższej zabudowań, próbowaliśmy podbiegać. Ale ból kolana nie pozwalał koledze biec dłużej. W końcu zdecydował się na tabletkę przeciwbólową. Poczuł się lepiej.
Zostawiłem go już blisko Nowogardu. Na punkcie mówił, że już czuje się dobrze. I wyszedł wcześniej. Mówiłem, by na mnie nie czekał. Pozdrawiam!. Ciekawe czy u niego wszystko dobrze.

W Nowogardzie mieliśmy punkt medyczny. Zmieniłem kolejne skarpetki. Niestety nie zabrałem maści na odparzenia. Na punkcie tez nie mieli. Dogonili mnie Janek z Maćkiem. Maćka poznałem rok temu - sporą cześć trasy biegliśmy wówczas równolegle. Maciek miał ciężki wypadek - liczne złamania i protezy, a jednak udowadniał, że potrafi pokonać niesamowite odległości i rywalizować z innymi. 

Jak zawsze za długo siedziałem na punkcie. Efekt - znów sam na trasie. 

Przeszedłem może z kilometr, półtora i na moście złapał mnie ostry ból w śródstopiu. Okazało się, że pęcherze, które miałem na stopie, po prostu pękły. Na szczęście nie wszystkie. Identycznie sprawy miały się z drugą stopą. Ja to mam farta.... Nie mogło się to stać na punkcie, tam mieli przecież opatrunki dezynfekcje. I co mam teraz wracać? Nie ma mowy. Nie cofam się. Wyciągam nóź do tapet. Łamię ostrze na nowe i przecinam skórę pęcherzy, w poprzek stopy. Najpierw jedna, potem druga stopa. Nie było innego wyjścia. Naturalnie, że piecze, boli. Ale daje radę, powoli truchtam. 

Po kilku kilometrach widzę, że ktoś się do mnie zbliża. Zwalniam. To Janek. Pierwszy raz w ultra . Debiutant. Solidnie się przygotowywał. Rozmawiamy o różnych biegach - był w Gdańsku. Namawiam go ponownie na Maraton Solidarności, bo ma być całkowicie odmieniony i warto, by Ci, których zniechęcił, dali mu znowu szansę. Fajnie się nam rozmawia. Podkręcamy trochę tempo i spotykamy Piotrka. Kilkukrotnie się mijaliśmy. Pamiętam jak mówił, że mu pogoniłem kota... A teraz znowu go spotykam - okazuje się, że trochę się zgubił. Biegliśmy razem tak się napędzając do około 90. kilometra, po drodze spotykając Sasze z Niemiec i jego partnerkę wyprawy Brigitte, która "robiła" za fotografa organizatora. Pamiętam - niejednej osobie pomagała czy nawet opatrywała stopy. 

Zaczyna się robić coraz cieplej. Wbiegamy do zabudowań. Mówię jak było rok temu. Chłopaki, już zmęczeni, dopytują to ile jeszcze. Niedaleko - odpowiadam. W tym roku kolejny punkt serwisowy jest  w budynku, a ta same przyjemności. Ciepła zupka, 2 rodzaje - z mięsem i bez. Bardzo pożywna. Stoliki. Dodatkowo materace dla tych, którzy chcą odpocząć. Czasu nie ma za wiele, ale rozmwiamy. Co niektórzy planują już kolejne biegi. Ja zapraszam na PZU Festiwal Biegowy i nawet kilka osób się zainteresowało. Ciekawe czy przyjadą.

Zostawiam bukłak, bo puszczał bańki mydlane po eksperymentalnym płukaniu. Zamieniam go na butelkę z izotonikiem. To drugi i ostatni już przepak. Rok temu było ich więcej, ale naprawdę więcej trzeba. 

Kolega Janek gotuje się do ostatniej fazy biegu. Ma teraz doping motywacyjny z roweru, mają trzymać tempo. Wychodzę. Wpisuje czas i jestem w szoku.... ponad 40 minut na punkcie. Piotrek mówi - zostań jeszcze, ale lecę, bo za długo tu zabawiłem. Większość już dawno wyszła na trasę.

Przed nami trudny odcinek - idziemy ruchliwą drogą, która praktycznie nie ma pobocza. Jakieś 2 km by dostać się do drogi szutrowej. Naturalnie po tym fragmencie niespodzianka - zamiast w punkcie wyskoczyć do toalety, musiałem to zrobić w lesie. Na szczęście byłem zabezpieczony na taką okazję. Mam nawet mydło. 

Znowu wyprzedzają mnie koledzy. Po 1-2 km trafiam wreszcie na swojego partnera, z którym już dobiegłem do mety - Wojtka Furmanka. Naturalnie nie obeszło się bez kolejnych przygód i do naszego teamu dołącza niedługo szybkonoga Beata. Jest grubo po 7 rano i zaczyna się robić gorąco. Beata idzie szybkim marszem, ale robi to w takim tempie, że jak tylko biegiem. Wyprzedza, przechodzi do marszu - taką taktyką nadrabia cały dystans. I jeszcze zostawia nas w tyle!

Przed nami jeszcze odcinki po bruku, który omijamy bokami. Mało kto decyduje mnie iść środkiem, każdego bolą już stopy. Wchodzimy na pola i Wojtek mówi, że nagle poczuć coś dziwnego na stopie. Jakby mu opona wystrzeliła w bucie. Dziwne nieprzyjemne uczucie. Mówię - pewnie pękł ci jakiś  pęcherz. Zatrzymamy się, zdejmiesz buta i zobaczymy. Mam nóź do tapet, najwyżej przetniemy.

Wojtek popatrzył na mnie jak na czarny charakter. Trochę się pośmialiśmy, ale ja mówiłem całkiem serio. Patrzymy więc na stopę. Okazuje się, że pękła nagnieciona krawędź skóry na małym palcu. I to dosyć głęboko. Plaster, zasypka. Tabletki przeciwbólowe... Wojtek dobrze wyposażony. Ja tego wszystkiego zapomniałem. 

Próbujemy się rozruszać jeden kaleka i drugi. Zaczynamy myśleć co przed nami i zapominamy, że cos nas boli. Mówię - musimy dogonić Beatę i kolegów. Biegniemy przez pola. Jedna górka, zaraz druga, a ich nie widać. Kurde, ale nas ostawili - chyba cały czas biegną. 

Dokucza mi już upał. Rok temu też miałem za mało wody na trasie jest gospodarstwo rolne tam pobiegłem i dostałem, co chciałem. Wcześniej Wojtek mnie poratował.Stwierdził, że dobrze znosi upały.


Biegniemy od jednego cienia drzewa do drugiego. W kocu jest - na horyzoncie widać Beatę i kolegów z rowerem. I innych. W końcu mamy motywację, by biec i zapomnieć o bolących  podeszwach. Doganiamy też Sasze. Koledzy z Niemiec biegną z flagą narodową w plecaku. Jeszcze tylko lasem kilka kilometrów. Zaczynamy wyprzedzać i dotrzymujemy kroku Beacie. Janek pyta się w trosce o moje stop. - Nawet nie przypominaj bo chce zapomnieć o tym bólu - odpowiadam. Wiem że są skatowane, praktycznie od 70 km całe w wilgoci. Jeden wielki pęcherz w poprzek śródstopia przecięty, ale pod nim tworzą się kolejne. Nie mogę iść normalnie, więc korzystam z pięty i zewnętrznej krawędzi buta. Efekt - po 20 km dochodzi ból nienaturalnego stawiana stopy.

Pytam się Wojtka czy poratuje mnie przeciwbólowymi. Inaczej chyba nie dam rady. Biec na pewno, czy iść. Nie pije kawy, ale na pobudzenie dobra jest kofeina w tabletce. Połykam. Staram się zagłuszyć wszystko rozmową, chcę ukończyć bezwzględnie ten ultramaraton, choćby w limicie. 

Asfalt. Dobiegamy do 111. kilometra. Mini punkt w namiocie - jest ciepło. Opijam się colą, ładuje butelkę izotonikiem, pakuję w siebie banana. Na drogę  biorę jeszcze cole w kubku. Pamiątkowe fotki w namiocie. Wojtek mówi że mamy bardzo dobry czas, na limit. Wypełzam pochwali ,ale mam kryzys i nie mogę iść. Koszmarnie bolą mnie stopy, w zasadzie kości. Mogę na szczęście truchtać. To nawet lepiej tylko, że z przerwami na odpoczynek. Najchętniej wymieniłbym stopy na coś, co nie ma czucia. Np. protezy Pistoriusa. Mógłbym biec. 

Długi odcinek leśny. Wojtek dogania Saszę, który chce pobić swój wynik sprzed roku. Idziemy wszyscy razem, już droga asfaltową. Trochę podbiegam, wyprzedają mnie. Odpoczywają stopy i znowu podbiegam. Już niedaleko do 132. kilometra, więc przyspieszamy. Po drodze Brigitte opatruje stopy leżącego na ziemi uczestnika. Wojtek dostaje telefon, że już komitet powitalny nie może się doczekać jego przybycia. 

Koledzy biegną szybciej ode mnie. W końcu wpadam do Domu Kultury - punkt Byszewo. Rok temu tutaj skończyłem. Teraz wiedziałem, że się nie poddam. Wpisujemy się na listę obecności i wcześniej ustaliliśmy, że siedzimy tu 15 minut. Nie dłużej. Wpada Maciek, mówi - Dalej nie biegnę. Ale chyba się przesłyszałem, bo zaraz wychodzi na trasę. Chwilę później wpada Janek - wyciąga plastry na bąble. Mówi - idę jak przykleję. Myślę - kurde też taki mam, tylko, że za mały, a potrzebny mi taki na pól stopy. 

Pani Sołtys Byszewa mówi, że ktoś sobie autem podjechał. Czego to teraz ludzie nie zrobią, by się pochwalić. 

Wojtek wychodzi wcześniej. Jest szansa na lepszy czas. Beatka też po nim. A ja mówię sobie - spróbuje Was dogonić na trasie. Łykam przeciwbólowe, kofeinę i opijam się colą, izo do butelki. Dochodzę do Macka. Gadamy sobie co robić. Zaczynam trochę szurać, w końcu wyciągam mapę. Cieszy mnie, że poznam nowe tereny. Zaczynam biec, czuję się lepiej. Pobudzony biegnę coraz szybciej. Patrzę na mapę - zostało tylko chyba 15 km. Szukam kościoła. Doganiam Beatkę, mówię chyba z 8 km zostało. Zatrzymuje się, sprawdzam kierunek. Dogania mnie Beata i mówię już chyba ze 4 km tylko...

Biegnę. Poczekam na ciebie na mecie. Wyprzedzam kilku chłopaków. Widzę idącego Wojtka. Krzyczę - dawaj bo na zegarku widać lepszą godzinę. Wojtek biegnie. Doganiam go - mówię "super,że jesteś bo nie tracę czasu na nawigacje". Oznakowanie trasy wydaje się dobre. Widzimy jeszcze kilka osób z ultra, jest motywacja. Gonimy ich, finiszujemy. Odpoczniemy na mecie. Ostatnie metry, widać stadion metę, kibiców. Wojtek poleciał ja za nim. Jestem.

21 godzin i 44minuty

Zdjęcia na pamiątkę tej wspaniałej przygody. Zaraz za nami Beata. Hania już na mecie. Później dobiega Maciek, zadowolony, że uciekł Jankowi. Taka fajna rywalizacja koleżeńska. 

Fotki na mecie z Przemkiem i Jankiem, Hanią. Przemka poznałem na Maratonie Solidarności, tak zasuwaliśmy, że życiówkę wtedy zrobiłem. Świetne medale - praktyczne jako otwieracz do butelek, będzie się je teraz przy sobie nosić.

Wchodzę na salem a tam już piwo Colberg nalewają, bo to zdrowe, regionalne. Kto chciał, dostawał bez limitu. Na sali mnóstwo ludzi. Czekamy jeszcze na kolejnych zwycięzców. Idziemy na obiecany obiad, a raczej pełzamy. Wspominamy to co było i że tak szybko jednak się skończyło... Potem prysznic i wracamy na salę. Ludzie wciąż dobiegają.

Andrzej już odpoczywał. Decydujemy, że niema szans dojść do zarezerwowanego noclegu. Niby to tylko 3 km, ale dla nas to 2 godziny pełzania. Zostajemy na sali by przenocować. Udaje się załatwić materac. 

Dekoracje i odznaczenia dla najlepszych w kategoriach. Kobiety udowodniły jakie są mocne! 

Trzeba się wybrać, zobaczyć gdzie jest dworzec. Niedaleko - 1,5 km. Jakieś 10 minut - śmiejemy się. Dla nas to 30 minut. Potem do biedronki. Zapas piwa i żywność na kolację. 

Po 27 godzinach nagle przybiega Piotrek. Zgubił się chyba gdzieś po drodze albo  musiał sporo odpoczywać, ale dał radę. Mimo, że już po limicie, oficjalnie meta była jeszcze otwarta do północy. Wolontariuszka dyżurowała, by spisać wynik. Zjadłem jeszcze trochę tego, co kupiłem, ale bardziej chciało się już spać niż jeść. Zostało mnóstwo coli, wody, izotoników, kartony bananów, kawa, herbata, drożdżówki, bułki - kto chciał, mógł jeszcze skorzystać.

Trzeba było jeszcze zabrać graty z przepadków i się spakować. O 6 rano pociąg. W nocy najpierw obudziły mnie strzały. Pękają balony na mecie? Nie, to fajerwerki na powitania lata. Następnym razem tez nocujemy na sali, tylko trzeba zabrać z sobą śpiwór - myślę. 

Rano kawa na śniadanie. Na drogę kiść bananów i butelka coli. Turlamy się na dworzec. Owe 1,5 km szliśmy jakieś 25 minut. Za to w pociągu to już inny standard - IC, 6-osobowy, gniazdka przy każdym fotelu. Czas przejazdu ponad 3 godziny, w końcu bliżej. Zaraz dołączyła do nas dziewczyna, naturalnie od razu pochwaliliśmy się ultramaratonem. Gdy wysiadała, koniecznie chciała zabrać nas ze sobą w dalsza podróż. Potem dosiadła się jeszcze jedna pani i pan. Mieliśmy wesoły przedział.

Do domu doczłapałem się autobusem. Adrenalina już odeszła, przyszła bolesna opuchlizna. Do wieczora nogi spuchły jak balon. Kontuzja na minimum na 3 tygodnie. Podejrzenie pękniętej kości śródstopia małego palca, przez.... stawianie stopy na krawędzi zewnętrznej. Ukończyłem na tabletkach przeciwbólowych. 

Teraz chodzić nie mogę. Nogi jak balon. Obydwie. Jedna opuchlizna już nieco zeszła, ale pierwszy tydzień chodziłem o kulach. Lewa nadal bez zmian - opuchlizna. Jak nie przejdzie po drugim tygodniu zrobię prześwietlenie. Wcześniej nie, bo nie chce by w gips wsadzili. Liczę, że pod koniec drugiego  tygodnia będę mógł chodzić, a po trzecim - już może pobiegać. 

W następnej edycji Ultra 147 postaram się zadbać o stopy. I zrobić lepsze czas. Ale chyba nie taki, jak zwycięzca  Dawid Pigłowskiz - 14 godzin, 16 minut i 26 sekund. 

To była świetna przygoda. Liczę, że w przyszłym roku spotkamy się w jeszcze szerszym gronie. 

Podziękowania dla wszystkich. Wojtek - rzeczywiście się świetnie zgraliśmy. Podziękowania za organizacje dla Łukasza i wszystkich wolontariuszy. Bezcenni! Dziewczyny ze szkoły mundurowej - szacunek. I koledzy poznani na trasie. Do zobaczenia na kolejnych biegach, a może na Festiwalu Biegowym. Zachęcam do rejestracji.

Kolatzek Krzysztof, Ambasador Festiwalu Biegów

Inne moje zdjęcia w galerii: TUTAJ

Zdjęcia Brigitte: TUTAJ