Rozprężenie, nowe buty, ketonal i ciepłe piwo... Nasz Rzeźnik

  • Biegająca Polska i Świat

Wśród blisko 700 par, które w piątkową noc ruszyły z Komańczy do Ustrzyk Górnych w ramach 12. edycji Biegu Rzeźnika była także reprezentacja Festiwalu Biegowego – EmiliaMaciej. Zmagania w Bieszczadach ukończyli na 318. miejscu z czasem 13:35:45. Jak przygotowywali się do imprezy? Co przeżyli na trasie? Przeczytajcie. Relacjonuje Maciej...

Dla mnie bohaterką 12. edycji Biegu Rzeźnika była Emilia. Ta świetna dziewczyna z Nowego Sącza, z którą miałem przyjemność wystartować w parze na blisko 78 km trasie z Komańczy do Ustrzyk Górnych zaimponowała mi niesamowitym chartem ducha i siłą woli.

Zmagając się przez ponad 13 i pół godziny z nieprawdopodobnym bólem kontuzjowanych podudzi ani na chwilę nie odpuściła. Co więcej na ostatnim odcinku biegu, gdzie większość zawodników „oddychała już rękawami” podkręciła tak tempo, że Połoninę Caryńska przemknęliśmy jak burza. – Pomyślałam sobie, że jeśli chcę skrócić cierpienie, to muszę albo jak najszybciej dobiec do mety, albo opuścić sobie i zostać na punkcie kontrolnym w Berehach – powiedziała mi kiedy już minęliśmy linię metę. Popatrzyłem na nią z nieukrywanym podziwem. To się nazywa prawdziwa góralka z charakterem.

Na bakier z przygotowaniami

To od początku nie tak powinno wyglądać. Bieg Rzeźnika jest za poważną i zbyt wyczerpującą imprezą, by podchodzić do niej z taką nonszalancją na jaką sobie pozwoliliśmy z Emilią. O tym, że będziemy reprezentować team PZU Festiwalu Biegowego podczas tych bieszczadzkich zawodów wiadomo było już od dawna, wiec mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by się do nich dobrze przygotować. Było jednak zgoła inaczej.

Choć sezon startowy zacząłem dosyć wcześniej, cieszyłem się z życiówki w półmaratonie w Wiązownie, a potem ze startu w Maratonie w Jerozolimie, to po kilku nieudanych próbach złamania 40 minut w biegu na 10 km, jakby zeszło ze mnie powietrze. W maju powinienem zwiększać intensywność treningu, robić więcej wybiegań, ćwiczyć siłę. Zamiast tego wkradło się trochę rozprężenia.

Z Emilią wcale nie było lepiej. – Ostatnio robiłam 30 km tygodniowo... – powiedziała mi z rozbrajająca szczerością tuż przed zawodami. Trudno zresztą jej się dziwić, wszak zmusić się do biegania, gdy kontuzjowane nogi bolą nie jest rzeczą prostą. Tym bardziej, że niemal do naszego wyjazdu w Bieszczady nie było wiadomo, co jest przyczyną problemu. – Bez obaw, jestem odporna na ból! – próbowała mnie uspokoić moja koleżanka z pracy. W końcu, po wizycie u fizjoterapeuty okazało się, że przypadłość Emilii na chwilę udało się zaleczyć. Trzymaliśmy się nadziei, że wszystko będzie dobrze.

Wyzwanie: bieg w parze

Oprócz obawy o zdrowie mojej partnerki biegowej dużym znakiem zapytania było dla mnie to jak sobie poradzimy ze współpracą na trasie zawodów. To może wydawać się nieprawdopodobne, ale przed wyjazdem w Bieszczady mieliśmy za sobą jedynie jeden wspólny dwugodzinny trening. Znaliśmy się z Emilią zaledwie pół roku, więc o zżyciu nie było mowy. A przecież mieliśmy mierzyć się z Rzeźnikiem, który potrafi wyzwalać takie emocje, że niejedno startujące małżeństwo było zawodach na granicy rozwodu.

Ciekawy byłem jak to jest startować w parach, jak to jest biegać z dziewczyną, jak to jest pokonać dystans blisko 78 km, czyli 25 km więcej niż podczas Maratonu Bieszczadzkiego, najdłuższego dotychczas biegu w którym brałem udział?

Nie miałem raczej wątpliwości (o ile kontuzja nas nie pokona), że nie będziemy mieć problemu ze zmieszczeniem się w limicie 16 godzin. Po cichu liczyłem nawet na 12 godzin. Z tyłu głowy kołatał mi pomysł, by po dotarciu do Ustrzyk Górnych pobiec dalej, w ramach Rzeźnika Hardcore i złamać 100 km.

Kontuzja, największy wróg biegacza

Ten sam plan mieli Maciek i Piotrek, z którymi przyjechaliśmy do Cisnej. Jeden poza bieganiem pokochał triathlon i wspinaczkę, drugi – podobnie jak Emilia – oddał się bez reszty eksploracji jaskiń.

Dla Maćka było to już drugie podejście do Biegu Rzeźnika. – Poprzednio kumpel już w Cisnej mi padł i przez 40 min musiałem go „reanimować”, potem „holować”. Na mecie mieliśmy wynik ok 12 godz. i 40 min. Liczę, że tym razem będzie lepiej – powiedział mi w drodze w Bieszczady.

Doskonale pamiętałem ten punkt w regulaminie mówiący o tym, że jedynie pary, które dotrą do Ustrzyk przed 15:00 mają szansę, by kontynuować bieg i ukończyć Rzeźnika Harcore.

Choć zarówno Maciek i Piotrek byli bardzo dobrze wytrenowani zadanie wcale nie był proste do realizacji. Pierwszy chwilę wcześniej wrócił do biegania po długie przerwie związanej z kontuzją, drugi choć przeszedł setki jeśli nie tysiące kilometrów w górach nie miał praktycznie żadnego doświadczenia biegowego. Zastanawiałem się jak to się może skończy?

Odpowiedź była niestety bardzo bolesna. Choć początek zawodów napajał optymizmem, to potem pojawiły się problemy ze zdrowiem zarówno jednego jak i drugiego zawodnika. – Na podbiegach nie mieliśmy konkurencji, ale na zbiegach to był dramat – wspominał Maciek. – Ostanie 30 km to praktycznie tylko szliśmy – opowiadał.

W drodze powrotnej do Warszawy obaj byli bardzo rozżalenie. – Po wyleczeniu kontuzji na pewno tu wrócę – mówił Maciek. – Po prostu muszę zrobić te 100 km. A do Ustrzyk jesteśmy w stanie z Piotrkiem dostać się poniżej 11 godzin.

700 par. Czy to nie za dużo?

Ja też po biegu miałem pewien niedosyt. Jestem pewien, że gdyby nie kontuzja Emilki moglibyśmy finiszować min. 1,5 godz. wcześniej. Początek zawodów nie zapowiadał jednak takich problemów.

Start imprezy został zaplanowany na piątek na godz. 3:00 rano. Poprzedniego dnia, po zarejestrowaniu się w biurze zawodów i odebraniu pakietu startowego mieliśmy raptem trzy godziny na sen.

Budzik zadzwonił tuż po północy. Mieliśmy raptem chwilę na szybki prysznic, dwie bułki z dżemem i herbatę. Potem już pędziliśmy do centrum Cisnej. Tam czekały na zawodników autobusy, które miały ich zawieść do Komańczy na linię startu.

Zastanawiałem się, dlaczego odjazd zaplanowano aż półtorej godziny przed zawodami, wszak odległość pomiędzy obiema miejscowościami wynosi zaledwie 30 km. Odpowiedz była banalnie prosta. Problemem i wyzwaniem dla organizatorów była zarówno logistyka, jak i utrudnienia związana z prowadzonymi remontami dróg. Niełatwo było przepuścić nocą przez rozkopane bieszczadzkie jezdnie kilkadziesiąt autokarów.

– Co będzie dalej? – pytałem sam siebie. Czy pomysł, by dopuścić na start aż 700 par nie należy uznać za zbyt pochopny? Co prawda biuro zawodów działało sprawnie, kolejki były krótkie, to puszczenie w nocy 1400 osób na bieszczadzki, czerwony szlak wydawało mi się bardzo ryzykowne.

Start z końca stawki

Kiedy w końcu dojechaliśmy do Komańczy przestałem o tym myśleć i poddałem się klimatowi zbliżających się zawodów. Atmosferę podgrzewały gorące rytmy zespołu „Wiewiórka na drzewie”. W tym momencie było mi to bardzo potrzebne. Pamiętając poprzedni upalny dzień i licząc na ciepłą noc ubrałem się na „krótko”. Okazało się, że nie był to najlepszy pomysł i tuż przed startem zwyczajnie zmarzłem. Wierząc, że to się zmieni po kilku kilometrach biegu czekałem z niecierpliwością na start.

Trochę przypadkowo ustawiliśmy się z Emilią na końcu stawki. Ponieważ nie walczyliśmy ani o zwycięstwo, ani o konkretny wynik, nie było to złym rozwiązaniem. Poza tym liczyliśmy, że szybko zaczniemy przesuwać się ku najlepszym.

W końcu usłyszeliśmy sygnał startera i ruszyliśmy. Pierwsze 8 km to był bieg po szutrowej, dosyć szerokiej drodze. Staraliśmy się nie szarżować. – Do Cisnej biegnijcie jak na zaciśniętym hamulcu ręcznym – podpowiadał nam przed wyjazdem Tomek, który na strategii udziału zawodach zna się jak mało kto.

Patrzyłem na nieprzebrany tłum biegaczy „uzbrojonych” w migające czołówki zastanawiając się, kiedy stawka się w sposób widoczny rozciągnie. Wierzyłem, że gdy w końcu wbiegniemy na leśne ścieżki będzie na tyle luźno, by móc swobodnie wyprzedzać.

„Dobre buty kupiłam”

Niestety nie było tak dobrze. Bardzo szybo szlak się zakorkował. Szczególnie było to odczuwalne przy przekraczaniu strumieni. Dobrze, że chociaż robiło się coraz cieplej i jaśniej.

– Jak tam z nogami? – zapytałem się po kilku kilometrach Emilię. – Trochę bolą, ale dam radę – odpowiedziała dzielna dziewczyna. Oby tak dalej - pomyślałem w duchu. Zostało przecież tylko niecałe 70 km.

Optymizmem powiało tuż przed pierwszym punktem kontrolnym na Przełęczy Żebrak. Na jednym ze zbiegów moja partnerka dostała takiego przyspieszenia, że nie sposób było za nią nadążyć! – Nie jest z Tobą tak źle – uśmiechnąłem się. – Dobre buty kupiłam – odpowiedziała.

W tym czasie musiałem się koncentrować nie tylko na bieganiu, ale również na tym, by raz na jakiś czas wyciągnąć z plecaka kamerę. Chciałem uwiecznić nasz start. Wkrótce zmontujemy z tego film, który będzie można zobaczyć na naszym portalu.

Tymczasem dotarliśmy do ok 30. km, gdzie czekał na nas pierwszy bardzo trudny technicznie, choć dość krótki odcinek zbiegu wzdłuż starego wyciągu narciarskiego. Szczególnym wyzwaniem był on dla tych, co wystartowali w Rzeźniku nie mając na nogach butów z terenowym bieżnikiem. Na szczęście nasz team nie miał z tym problemu. Trzymaliśmy się mocno na nogach i udało nam się uniknąć wywrotki. W ten sposób dotarliśmy do asfaltu, a stamtąd przy aplauzie kibiców i dźwiękach muzyki do pierwszego przepaku w Cisnej.

Najważniejsze równe tempo

To był czas nie tylko na chwilę odpoczynku, ale również na uzupełnienie zapasów. Na szczęście do tego momentu nie zabrakło nam izotonika w camelbaku. Czuliśmy się w miarę świeżo, co dobrze rokowało przed kolejną częścią trasy. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że prawdziwe ściąganie jest dopiero przed nami.

W tym czasie zaczęło się robić coraz cieplej, a przed sobą mieliśmy długie i monotonne podejście pod Jasło. Cały czas starałem się trzymać blisko Emilii. Nie chodziło tu tylko o punkt regulaminu, który mówił, o tym, by para nie oddalała się od siebie na większą odległość niż 100 metrów. Ważniejsze było dla mnie to, byśmy cały czas utrzymywali równe tempo. Tego wymagał nie tylko interes drużyny. Tak po prostu należało postąpić. Szczególnie wiedząc o problemach Emilii.

Po dłuższym czasie mozolnego podejścia, w końcu wyszliśmy ponad poziom lasu. Choć zmęczenie dawało już się mocno we znaki, to miałem jeszcze w sobie trochę sił, by poddać się urokowi okolicy. Widoki były oszałamiające. Uciążliwy był jedynie porywisty wiatr. Z czasem już na połoninach, kiedy słońce zaczęło mocno przypiekać zacząłem go jednak doceniać.

Tymczasem dotarliśmy do Jasła. A stamtąd po chwilowym wypłaszczeniu zaczął się mocny zbieg, który skończył się po kilku kilometrach, gdy wbiegliśmy na szutrową, monotonną, z niekończącą się ilością zakrętów „drogę Mirka”. Po drodze pomogliśmy jeszcze jednemu z biegaczy, który walczył z kontuzją. Wierząc, że okład z Voltrenu postawi go na nogi, podążyliśmy ku drugiemu przepakowi w Smereku.

Kryzys

To już był 56. km i o świeżości dawno zapomnieliśmy. Nogi były ciężkie, a mój żołądek zaczynał się buntować, kiedy po raz kolejny katowałem go izotonikiem i żelem energetycznym. Rozkosznie więc smakowała w Smereku bułka z serem popijana w miarę zimną colą.

Choć odpoczynek chciałem przeciągać w nieskończoność, trzeba było się w końcu zmusić do kolejnego wysiłku. Przed nami były najważniejsze i najtrudniejsze etapy Rzeźnika, jego kwintesencja – czyli połoniny. Najpierw wyzwanie rzuciliśmy tej Wetlińska. Tutaj Emilię dopadł kryzys. – Wydawało mi się, że wszyscy mnie wyprzedzają, bałam się, że nie zmieścimy się w limicie – opowiadała po zawodach.

Okazało się, że wrócił przeraźliwy ból, który udało się zaleczyć u fizjoterapeuty przed wyjazdem w Bieszczady. Najgorzej było na zbiegach, w szczególności na odcinku od schroniska Chatka Puchatka. Na drewnianych schodach moja partnerka musiała się mocno podpierać na poręczach, by kontynuować bieg.

W końcu dotarliśmy jednak do Berehy, ostatniego punktu kontrolnego na trasie Rzeźnika. Ku mojemu zaskoczeniu częstowano tam zawodników napojem energetycznym. Biorąc pod uwagę zmęczenie, upalną pogodę, a przede wszystkim wysokie tętno, które każdy z zawodników musiał mieć na tym etapie zawodów, kubeczek takiej mikstury wydał mi się zbyt dużym ryzykiem. Grzecznie odmówiłem.

Emilia dostaje skrzydeł

Nie wiem jak zachowała się Emilia, ale biorąc pod uwagę z jakim zacięciem ruszyła na trasę, to wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że wypiła całą „zgrzewkę” energetyka.

Byłem pod ogromnym wrażeniem tempa jakie narzuciła. Mijaliśmy jeden zespół za drugim. Miałem wrażenie, że dla mojej partnerki zawody dopiero się zaczęły. A przecież pokonywaliśmy najtrudniejszy odcinek biegu. Wejście na połoninę Caryńską było bowiem najsztywniejsze ze wszystkich podejść na trasie. Przypominało nieco to pod Smerek, jednakże kolejne metry wysokości połykaliśmy tutaj na mniejszej przestrzeni.

– Jeszcze 6 km do mety – usłyszeliśmy od jednego z organizatorów biegu, kiedy minęliśmy najwyższy punkt połoniny. Dłużyły się one w nieskończoność. O ile Emilia świetnie sobie radziła na podejściach to na zbiegach kontuzja dawała jej się w bardzo mocno we znaki. – Muszę wziąć Ketonal – powiedziała w pewnym momencie.

Wiedziałem, że skoro ta dzielna dziewczyna decyduje się na krok, by wziąć tak mocny środek przeciwbólowy musi naprawdę bardzo mocno cierpieć.

Lek na chwilę zaczął działać. – Już niedaleko. Brawo Rzeźnicy! – podnosili nas na duchu mijani po drodze turyści.

Meta

W końcu zobaczyliśmy prześwit lasu. Ścieżka coraz bardziej się wypłaszczała. Po chwili dotarliśmy do słynnego mostku, Już wiedzieliśmy, że jesteśmy w Ustrzykach Górnych. Udało nam się wyprzedzić jeszcze jedną parę i wpadliśmy na metę. Udało się! Dostajemy medale i piwo. Marzyłem o nim przynajmniej od połowy trasy.

Niestety w tym momencie przeżyłem rozczarowanie. To nie tak miało być. Zamiast schłodzonej butelki zimnego trunku dostałem wygazowane, ciepłe piwo w plastikowym kubku. Niby drobiazg, ale trochę było mi przykro.

Nie przysłania to jednak ogromnej satysfakcji, która odczuwałem. Mimo kontuzji Emilii dobiegliśmy do mety i to w pierwszej połówce stawki. – Gdyby nie te zbiegi, to na końcu czułam się na tyle dobrze, że mogłabym jeszcze spokojnie powalczyć o Rzeźnika Hardcore – powiedziała moja partnerka. Kto wie, może w przyszłym roku to zrobimy.

Maciej Gelberg