Epidemia zombie opanowała las na warszawskiej Białołęce. Wszystko dzięki imprezie Run or Death. Wydarzenie idealnie wpisywało się klimatem w obchody Halloween.
Bieg posiadał apokaliptyczny scenariusz mówiący o wizji końca świata. Uczestnicy zostali wprowadzeni do świata, gdzie tajemnicza plaga opanowała glob, a choroba zamieniła ludzi w żywe trupy. Zombie szukające pożywienia wędrowali po świecie. Po latach walk hordy umarłych znalazły swoje miejsce w Lesie Trupów. Tylko garstka ludzi szukała wciąż ocalenia. Droga ku wolności prowadziła przez siedlisko zła.
Propozycja takiej imprezy wydawała się idealną ofertą dla wszystkich miłośników filmów typu World War Z, czy serial Walking Dead, którego kolejne sezony cieszą się dużym powodzeniem. Ostatecznie chęć udziału w zawodach z pogranicza horroru i biegu przełajowego wyraziło blisko 1500 osób.
Drzwi do zamkniętej strefy pełnej zombie uchyliły się przed biegaczami o godzinie 12. Uczestnicy mieli do pokonania dystans liczący 5,4 km. Wyprawę utrudniały wspomniane żywe trupy, gęsto rozstawione na trasie w siedmiu strefach. Ich celem było zerwanie szarf przymocowanych do pasa uczestnika biegu. Dodajmy, że każdy biegacz posiadał trzy szafy oznaczające trzy życia. Do biegu można było zgłosić się zarówno stając po stronie atakujących zombie jak i szukających ocalenia ludzi.
„ Czujemy się bardzo dobrze jako zombie. My lubimy takie zabawy, gdy można się przebrać i powygłupiać. Zazwyczaj startujemy w zwykłych biegach. Chciałyśmy jednak spróbować czegoś nowego. Nasz pomysł na odebranie szarfy to zaatakować znienacka” – powiedziały Ania Rylik i Paulina Kwiatkowska, które zgłosiły się do grupy zombie.
Nie wszystkim udawało się zachować szafy. Ci, którzy dotarli na metę z choćby jednym zachowanym życiem, otrzymywali na mecie medal z napisem Survivor (Ocalały). Osobom, które ta sztuka się nie udała wręczano medal Infected (Zarażony).
-Ten bieg różni się od zwykłego startu na 5 czy 10 km. Tu cały czas mamy do czynienia z interwałami. Biegniemy wolno, pojawiają się zombie i trzeba wrzucić sprint, żeby nie dać się złapać. To jest trudne, bo alejki w lesie są wąskie. Jednak dałem radę. Staraliśmy się biec w grupie i razem atakować zombie. Ważna była współpraca. Uważam, że samemu nie ma szans tego przebiec, chyba że ma się dużo szczęścia” – powiedział Piotr Malczewski, który zachował jedną szarfę.
Klimatu imprezie dodała zmienna pogoda. Wraz ze startem pierwszej fali zaczął padać deszcz. Był to jednak chwilowy opad. Z czasem wyszło słońce i gdy wszyscy myśleli, że się rozpogodzi, znów momentami zaczęło kropić, a nawet grzmieć. Ukoronowaniem wszystkiego było obfite gradobicie. Wpłynęło to na ochłodzenie i pogorszenie stanu trasy, która zrobiła się bardziej grząska.
-Był to mój pierwszy start w zawodach biegowych i powiem szczerze, że bardzo mi się spodobało. Zabawa była fajna, można było się zmęczyć. Grad był dodatkową przeszkodą, ale taką którą można było pokonać. Zaczęło sypać na początku 3 km, więc prawie połowę trasy padało. Nie ma jednak co narzekać na pogodę,. Co do zombie, to robili duże wrażenie. Charakteryzacja była naprawdę fajna i można było się przestraszyć Mam nadzieję, że impreza się przyjmie i za rok lepiej się przygotuję - mówił po biegu Michał Wrzesiński, który niestety dołączył do grupy „zarażonych”.
Większość uczestników zaliczyła pierwszą edycję Run Or Death do udanych. Zwycięzcą mógł się czuć każdy, kto zachował choć jedną szarfę, czyli jedno życie. Z relacji uczestników wiemy, że niektóre zombie również okazywały „ludzkie serce” a nawet przed samą metą przybijały „piątki” biegaczom.
RZ