Skrzyczne jak skrzynka lodu – nasz RMG Hardcore

  • Biegająca Polska i Świat

Małe Skrzyczne, 22 października w samo południe. Opony nie są ciężkie, ale to nie one stanowią o trudności tej pętli. Ile już z nimi biegniemy... idziemy? Trzeci, czwarty kilometr? Długość rundy też nie jest problemem. Zresztą w tej mgle traci się ocenę odległości. Na przemian truchtamy i maszerujemy odkrytą łąką. Kilka stopni na plusie, zimny wiatr hula bez przeszkód i zacina ulewnym deszczem. Nie mogę napierać szybciej, bo lecę w drużynie. Wolne tempo oznacza dużo większe wychłodzenie. Zaczynam szczękać zębami i wpadam w telepkę.

Relacja Kamila Weinberga

* * * * *

Szczyrk, 22 października, 9:45. Świece dymne odpalone, z głośników leci tradycyjny Thunderstruck. Wraz z Agnieszką i Eweliną stoimy na starcie Runmageddonu Hardcore. Aga to żona Marcina, z którym razem skończyliśmy w maju po walce życia RMG Ultra w Myślenicach. Sama też jest zaprawioną w bojach zawodniczką, wraz z mężem i naszym wspólnym ziomem Arkiem niedawno ukończyli festiwalową setkę B7D w Krynicy. Ewela ma dużo mniejsze doświadczenie, dotąd jej najdłuższym dystansem był Classic, a Hardcora brakuje jej do skompletowania Weterana RMG. Swoich się nie zostawia, no i przecież nie za każdym razem muszę się ścigać na maksa. Niech się dziś pościgają Arek i Marcin, którzy już od jakichś dwóch godzin są na trasie.

Czy smerfy są żółte?

Ta edycja była zapowiadana jako wyjątkowo ciężka, może najtrudniejsza w historii Runmageddonu. Jako miłośnika górskich tras przeszkodowych nie mogło mnie zabraknąć. Wszystkie prognozy zapowiadały zimno i ulewę, ale na to się nic nie poradzi.

Drobny deszczyk pada już od rana. Na wstępie dostajemy po drewnianej belce, by ją kawałek wnieść po narciarskim stoku i z powrotem. Od razu po jej zrzuceniu wchodzimy do potoku. Niektórzy najpierw próbują iść bokiem. Ale nie ma co czekać z zamoczeniem nóg, bo za chwilę jedyna słuszna droga i tak będzie prowadzić środkiem wody. I tak przez pierwszą godzinę. Po śliskich kamieniach, do kolan, do pół uda, a jak się potknąć to do klaty.

Z potoku wychodzimy na skośną ściankę. Przy takim ubłoceniu nikt nawet nie próbuje nabiegiem. Przymierzam się odciągiem po krawędzi, ale też jest za ślisko. Trzeba więc sobie nawzajem pomóc wraz ze współzawodnikami. Następna jest ścianka z opon, też cała śliska. Czas wejść w strefę podejść.

A właściwie jedno bardzo długie podejście, prawie na samo Małe Skrzyczne. Ewelina jest dzielna, próbuje się trzymać z nami. Dla wyrównania sił biorę ją na hol za pomocą bandanki. W ten sposób nawet wyprzedzamy sporo współzawodników, a ja ledwo wchodzę w drugi zakres. Tydzień w Pirenejach, czy udany to zależy od punktu widzenia, najwyraźniej podbił formę. Aga cały czas napiera jak mały motorek. Deszcz siąpi coraz mocniej, ale cisnąc pod górę nie czuje się zimna.

Gdzieś po drodze mamy spacer z pieskiem, czyli ciągnięcie trylinek na sznurku, i przeszkodę mentalną. Wolontariuszka pokazuje na kartkach pytania o bohaterach kreskówek. Tym razem nie o pokemonach. „Czy smerfy są żółte?”, „Czy różowa pantera jest różowa?” i jeszcze jakieś. A co za karę? Wejście na drzewo – odpowiada ze śmiechem. A naprawdę to tylko pytania do skutku, aż do dobrej odpowiedzi. Trochę wyżej tradycyjny rzut sponsorskim telefonem do opony. Też do skutku, bez karnej rundy. Trafiam za trzecim razem. Dziewczynom się udało szybciej, lecą naprzód, zaraz je dogonię.

Agrafka w dół i w górę stoku narciarskiego. W najniższym punkcie bufet. To jakiś ósmy kilometr. Do limitu mamy jeszcze ogromny zapas. Porodówka pod oponami w błocie. Wysoką ścianę przechodzę odciągiem po zastrzałach, dziewczyny sobie nawzajem pomagają. Na podejściu widzimy małpi gaj. Prosta konstrukcja z drążków, po drodze góra-dół, już się cieszę na jego przejście. Ale niestety trasa robi tu następną pętlę, będziemy go robić w drodze powrotnej. Nie wiemy jeszcze, jak długa jest ta pętla.

Załóż gumę...

Chwilę wyżej łapiemy opony. To tu się zaczyna ta zapowiadana prawie 5-kilometrowa rundka. Kawałek podejścia. Następna wysoka ścianka. Znów wchodzę po zastrzale, dziewczynom trzeba trochę pomóc. Wychodzimy na smaganą wiatrem i deszczem otwartą przestrzeń. To chyba już Małe Skrzyczne.

Opony nie są ciężkie, ale to nie one stanowią o trudności tej pętli. Ile już z nimi biegniemy... idziemy? Trzeci, czwarty kilometr? Długość rundy też nie jest problemem. Zresztą w tej mgle traci się ocenę odległości. Na przemian truchtamy i maszerujemy odkrytą łąką. Kilka stopni na plusie, zimny wiatr hula bez przeszkód i zacina ulewnym deszczem. Nie mogę napierać szybciej, bo lecę w drużynie. Wolne tempo oznacza dużo większe wychłodzenie. Zaczynam szczękać zębami i wpadam w telepkę.

To jest gorsze od najgłębszego kontenera z lodem. Wodne przeszkody same z siebie tak nie wyziębiają, bo po wyjściu z nich człowiek się szybko rozgrzewa w ruchu. Tu wyschnąć ani się ogrzać nie ma szans, bo zimna woda cały czas leje się z nieba.

Czołganie pod górę pod zasiekami z przepychaniem opon. Dwa przejścia pod rozpiętą na ziemi siatką. Długi zbieg kamienistą drogą, jeszcze kawałek pod górę, i wreszcie zrzucamy gumy. Zajęło nam to prawie godzinę. Na małpim gaju dziewczyny od razu trzaskają karniaki, a ja podejmuję trzy próby. Wszystkie nieudane. Wyziębiło mnie tak, że łapy mam zdrętwiałe jak grabie i nie mogę zagiąć palców na drążkach. Jeszcze czegoś takiego nie miałem. Po prostu wściekła bezsilność. Niestety ręce mi szybko marzną – taka słabość mojego organizmu, której chyba się nie da pokonać treningiem. 20 burpees jakoś zupełnie mnie nie męczy, tylko przyjemnie rozgrzewa. Może trochę pomoże.

„Załóż gumę na instrument” Big Cyca brzmiało mi w głowie w czasie pętli z oponami. Na następnych kilometrach naszym hymnem będzie pewna piosenka Elektrycznych Gitar.

A ty goń swego pawia...

Długi, łagodny zbieg. Przejście pod siatką w błotnej kałuży, by nas do reszty zmoczyć, jakby jeszcze nie było nam dość zimno. Ewela gdzie może, to biegnie. Mówi nam, że ma kłopoty z trzymaniem się prosto. Rzeczywiście trochę się zatacza, ale pilnujemy jej z Agą z obu stron. Po chwili schodzi na bok i puszcza pierwszego pawia. Trochę mi ulżyło – mówi i ciśnie dalej, by chwilę później znowu zboczyć w krzaki. Pod górę biorę ją na hol. Pomijając kwestię jej (nie)przygotowania do tego biegu, to charakteru jej nie brakuje. Do tego ta pogoda, która może zmielić największych twardzieli. No ale w końcu zgodnie z mottem RMG, jak nie masz siły...

Strome podejście wreszcie wyprowadza na najwyższy punkt trasy – Skrzyczne. Góra znana mi do bólu z BUT-a, Zamieci i Leśnika. Trzymetrowa ściana z wzajemną pomocą. Wszystkie mięśnie całkiem zesztywniałe. Nie bardzo sobie wyobrażam wejście na Strażaka, ale bez walki się nie poddam, chociaż większość wokół wybiera karniaki. Zgrabiałe łapy ciężko się zaciskają na cienkich sznureczkach, trzeci, czwarty przechwyt... dzyńńń!!! Nawet nie mam siły się cieszyć.

Na bufecie herbata jest ledwo letnia, ale wnęka budynku górnej stacji kolejki przynajmniej daje chwilową osłonę od wiatru i deszczu. Ludzie się owijają w NRC-tki. Niektórzy decydują się zejść z trasy i zjechać kolejką. Ewelina wciąż nie traci ochoty do walki. Już jakieś 15 km za nami. Teraz tylko w dół! – mówimy jej.

No to w dół, i to jak! Tak ostro, jak tylko się da. Bardzo stromy, kamienisty stok wzdłuż słupów kolejki. Nie mogę sobie odmówić przyjemności szybkiego zbiegu, po czym chwilę czekam na dziewczyny. Aga się pojawia i mówi, że Ewela ma kłopoty. Podchodzę spory kawałek do góry, żeby ją sprowadzić. Po drodze rzuca jeszcze jednego pawia, choć już nie bardzo ma czym rzygać.

Przeciąganie trylinek na sznurku robię za siebie i za nią. Pole Dance – taniec na rurach – jeszcze nigdy nie był tak śliski. Mimo trzech prób zdrętwiałe ciało nie daje rady. Ewela gdzieś nam się gubi, kiedy z Agą walimy karniaki. Znajdujemy ją na bufecie kawałek dalej. Siedzi zawinięta w NRC-tkę i nie bardzo kontaktuje. To już dla niej koniec na dziś. Zjedzie quadem i na dole załapie się na kroplówkę. Diagnoza: hipotermia i odwodnienie. Wieczorem wróci do żywych. Powtórzę już któryś raz, bo tego nigdy za mało – to wyjątkowo twarda laska. Jestem pewny, że się odegra przy najbliższej okazji.

Po małej przegryzce i popitce uciekamy stąd, bo nie ma sensu dalej marznąć. Kawałek podbiegu na rozgrzewkę i znowu długi, szybki zbieg. Czołganie w dół to czysta przyjemność – nawet nie ma sensu wstawać w przerwie między dwoma odcinkami zasieków. Wysoką równoważnię robię z pomocą Agi i jednego współzawodnika, potem w zamian pomagamy jemu. Jeszcze kilka różnych ścianek i innych przeszkód, na niektórych tworzą się kilkuminutowe zatory. Miało być już tylko w dół, a jednak jest jeszcze kilka całkiem stromych podejść. Robimy je w większości biegiem. Jestem pełen podziwu dla kondycji Agnieszki. Przynajmniej jest nam już zdecydowanie cieplej.

Jestem z miasta...

Już widać i słychać metę. A może nawet i czuć, bo słyszę jak któraś współzawodniczka komplementuje czyjeś perfumy. Muszą być wyjątkowo mocne, skoro wytrzymały to wielogodzinne sponiewieranie. Dopiero później do mnie dotrze cały surrealizm tej sytuacji. Znowu nie odmawiam sobie przyjemności karkołomnego zbiegu po błocie. Wejście po linie ubłocone na maksa, ale krótkie – wchodzi bez problemu. Jeszcze kawałek stromego zbiegu i czeka nas wodna zjeżdżalnia.

Lecimy z Agą razem po równoległych torach. Co mogę na pewno powiedzieć, to że jest zdecydowanie szybciej niż wszystko, po czym dotąd zjeżdżałem. Wodowanie, wypłynięcie na powierzchnię i... stwierdzam brak mojej ukochanej pomarańczowo-czarnej bandanki z RMG Ultra. W tej błotnistej brei nawet nie ma co szukać. Lubię mieć coś na głowie, więc bez namysłu ściągam z szyi na czoło mój drugi talizman – bandankę z Łemkowyny 150 sprzed trzech lat. Zmęczony mózg nie kmini, że za chwilę będzie Indiana Jones i historia się powtórzy...

Worki z piachem są zupełnie rozmyte deszczem, który cały czas leje. Łapię jeden z nielicznych w miarę pełnych, żeby honorowo zaliczyć przeszkodę i szybko napieram pod górę. Zrzucam go po zbiegu. Indianie przyjrzałem się już wczoraj, jak robiłem zdjęcia na Rekrucie. Tak wysokiego skoku z liny organizatorzy RMG nigdy wcześniej nie przygotowali. Oczywiście dla tych, co mają ochotę odpowiednio wysoko wyfrunąć. No ale ze mną jak z dzieckiem. Łapię linę tak wysoko jak się da, wybijam się, wyciągam w górę na rękach i puszczam w najwyższym punkcie wahadła. Nie wiem z ilu metrów lecę, ale spadam do wody na plecy i dotykam dna kością ogonową. Woda dobrze amortyzuje, nie czuję żadnego bólu. Później tylko znajdę rozkwaszonego żela w tylnej kieszeni spodenek. Jedyny kłopot w tym, że... wypływam na powierzchnię bez łemkowskej bandanki. No żesz ***** ***!

Skok przez ścianę, przebiegamy przez miasteczko zawodów, przełażę Komandosa, Aga wybiera odsiadkę w zamrażarce. Czekają na nas Marcin z Arkiem i Gosią i zagrzewają do walki. Dotąd nie czułem się zmęczony, w końcu nie biegłem zbyt szybkim jak dla mnie tempem, ale chyba dopiero teraz wychodzi ze mnie sponiewieranie i wychłodzenie ostatnich ponad pięciu godzin. Wbijam się w multiriga. Pierwsze bujane kółka przechodzę na rękach w miarę sprawnie, ale pod koniec drąga łapy się rozginają i spadam. 20 karniaków mnie do reszty wykańcza.

Czołganie pod mostkiem i helikopterowa drabinka. Na końskiej ściance z obrotowymi drągami łapie mnie pierwszy i ostatni dziś skurcz w nogę, ale jakoś przechodzę. Lodowa już w ogóle nie robi na nas wrażenia, bo cały ten bieg był jedną wielką lodówką. Na metę wpadamy razem z rękami w górze. Zegar pokazuje 5:40:18. Okoliczne góry zasnuwa gęsta czapa chmur, a deszcz cały czas leje.

* * * * *

Czy to był najcięższy Hardcore w historii? W powszechnej i jak najbardziej zasłużonej opinii górskie Runmageddony są najtrudniejsze, więc pozostaje porównanie z wiosennymi Myślenicami, gdzie miałem specyficznie pojętą przyjemność ukończyć RMG Ultra, czyli podwójną pętlę Hardcora. Poniżej moje mniej lub bardziej obiektywne porównania.

Myślenice: ok. 24 km, ok. 1200 m+. Szczyrk: ok. 23 km, wg różnych pomiarów 1250 do 1600 m+.

Myślenice: przewyższenie zbite na ok. 2/3 trasy, reszta to płaski teren z gęsto rozmieszczonymi przeszkodami. Szczyrk: cała trasa w górach, chyba mniej przeszkód.

Myślenice: więcej trudnego technicznie, dzikiego terenu, wąwozy o stromych ścianach, odcinki poza ścieżkami. Szczyrk: rekordowej długości pętla z oponami, więcej podejść i zbiegów, ale głównie łatwymi drogami i ścieżkami, tylko pod koniec ciekawe techniczne zbiegi po kamieniach i błocie. Odcinki dnem potoków o porównywalnej długości tu i tam.

Myślenice: pierwsze okrążenie skończyłem pół minuty przed upływem 5-godzinnego limitu uprawniającego do ruszenia na drugą pętlę Ultra, co skończyło się totalnym wyjechaniem. Inna rzecz, że byłem wtedy w gorszej formie, niż teraz. Szczyrk: cisnąc swoim tempem, myślę że bym się zmieścił w ok. 4h30. Ale j.w. – będąc w lepszej dyspozycji. Teraz zrobiłem to wolniej, ale napieranie w drużynie ze wszystkimi wzlotami i upadkami również było wspaniałą przygodą.

W sumie trasy porównywalne, wg mnie z lekką przewagą trudności dla Myślenic. W Szczyrku jednak całą robotę zrobił czynnik obiektywny, na który nikt nie ma wpływu – pogoda. Najszybszych zawodników elity deszcz złapał dopiero pod koniec trasy, lecz ci startujący później byli przez większość czasu wystawieni na zacinającą zimnym wiatrem ulewę, powodującą silne wychłodzenie. Wielu z nich nie ukończyło biegu z powodu niezmieszczenia się w limitach, hipotermii lub kontuzji. No ale w końcu wyjście daleko poza fizyczną i psychiczną strefę komfortu jest kwintesencją tego dystansu. Nie wiem jak inni, ale ja kocham taką zabawę. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne, trudności Szczyrku i Myślenic się wyrównały. Zaznaczam, że to bardzo subiektywne porównanie zupełnego amatora. Czy kiedyś będzie zimowy Hardcore?

Zgubienie bandanek zgłosiłem w biurze zawodów. Może jeszcze się znajdą po wypompowaniu wody...

Kamil Weinberg

fot. Marcin Mikołajczyk