Czwartek, 20 lipca, Wisznice, wieczór.
Klikam właśnie zgłoszenie na bieg ultra. Mój pierwszy ze startem we Włoszech. Dlaczego ten? Spodobała mi się fajnie brzmiąca nazwa, oraz dogodne, bezpośrednie połączenie z Polski. Do tego dystans i przewyższenia takie, że na pewno będzie co robić. Bieg jest w wakacje a ja, jako nauczyciel mam wtedy trochę czasu.
Relacja Pawła Pakuły
Uważnie sprawdzam wpisane dane i chwilę później opłacam start. Niestety, na klika dni przed zamknięciem zgłoszeń nie jest najtańszy – 110 euro, tylko najdroższy – 150 euro. Trudno, poszło. Jeszcze tylko do niedzieli można wysłać zaświadczenie lekarskie o zdolności do udziału w zawodach więc mam na badania jeden dzień, piątek. Szczęście lekarz sportowy w Białej Podlaskiej jest, przyjmuje mnie i pisemnie poświadcza, że mogę biec.
Teraz jeszcze dojazd autobusem. Przyjadę dzień przed startem, w czwartek rano, więc wypocznę. Start jest w piątek wieczorem, o 20-tej. Dystans 120 km, 7554 metry podejść.
40 godzin limitu, do niedzieli, do południa. Szacuję swój czas i miejsce w kontekście powrotu. Za mocny nie jestem ale myślę że powinienem ukończyć tak w drugiej, trzeciej dziesiątce zawodników w czasie pomiędzy 20 a 24 godziny. Mam powrotny autobus do Polski po równo 24 godzinach i 45 minutach od startu. W sobotę wieczorem. Następny dwa dni później, w poniedziałek. Nie chce mi się czekać do poniedziałku, może zaryzykować i zarezerwować bilet na sobotę wieczór? Załóżmy, że oblecę tę pętelkę w 22 godziny, zabiorę rzeczy z depozytu, szybki prysznic, przebranie i godzinę później: hop – do autobusu. Czyż nie piękny plan? Nie, jednak to zbyt ryzykowne - konstatuję. Jeszcze pogoda nie dopisze, coś pójdzie nie tak i nie zdążę na autobus. Będę miał kłopot a i podczas biegu niepotrzebny stres. Jednak rezerwuję wersję bezpieczniejszą, powrót w poniedziałek, po dwóch dniach.
Piątek 28 lipca, Bolzano, Włochy, około 40 kilometrów od granicy z Austrią. Godzina 18.
Jestem już na miejscu od wczoraj. Panuje tu 30-stopniowy upał więc do tej pory regularnie chłodziłem się w basenie na kempingu. Zwiedziłem trochę miasto ale nie za dużo, aby zanadto nie zmęczyć nóg. Bolzano jest ładne, zielone, pełne starych domów i wąskich uliczek. Nie czuję tu zbyt mocno włoskich klimatów: jestem zdziwiony, że kelner w restauracji odzywa się do mnie po niemiecku, nie po włosku. Bynajmniej nie dlatego, że moja blond-czupryna kojarzy się bardziej z urodą teutońską niż śródziemnomorską. Po prostu w tym regionie państwa włoskiego 60% ludzi mówi po niemiecku co jest konsekwencją dziejów tych przygranicznych terenów. Na ulicach oraz w autobusach nazwy są dwujęzyczne – niemieckie i włoskie.
Właśnie zakończyła się „Pasta Party” w hotelu w centrum miasta. Siedzę przy stoliku z Robertem, lokalnym biegaczem, który już tu startował. Trasa ponoć jest dobrze oznaczona. Mówi, że pogoda nie powinna być zła, choć drugiego dnia mogą być burze. Wspomina rok 2012 gdy z powodu padającego gradu przerwano wyścig. Rok temu też ponoć przerwano z powodu burzy, ale tylko czasowo. Ostrzega mnie, abym na początku na bardzo długim podejściu nie szarżował i broń Boże nie podbiegał. Cóż, nie zamierzałem.
Wtem ktoś do mnie macha z sąsiedniego stolika. To grupka kilku Polaków, Jacek Gardener i jego podopieczni. Idę się przywitać i chwilę porozmawiać. Oni też startują ale na krótszej trasie, następnego dnia rano. Oprócz biegu głównego (Südtirol Ultra Skyrace – 120 km) jest też Südtirol Skyrace (69 km) i Südtirol Sky Marathon (42 km).
W końcu uwagę zebranych przykuwają organizatorzy, którzy zaczynają odprawę. Trochę to trwa bo jest ich trzech i mówią to samo tylko kolejno w trzech językach: angielskim, niemieckim i włoskim. Chwalą się rekordem frekwencji, ponad 600 zgłoszonych na wszystkie biegi, około 220 na trasę najdłuższą.
Potem omawiają trasę zwracając szczególną uwagę na niebezpieczne fragmenty. Najgorzej może być na zakolu, w okolicach 80 kilometra gdzie zawodnicy poruszają się na wysokości 2600 m - jeśli będzie burza na trasie, to najpewniej właśnie tam. Zwracają uwagę na telefony alarmowe oraz informują o kodach alarmowych, którymi obsługa będzie informować zawodników i których należy bezwzględnie przestrzegać. Kod czerwony – wyścig przerwany bez odwołania, kod żółty – wyścig czasowo zatrzymany, uczestnicy czekają na wznowienie i kod zielony – można ruszać dalej na trasę.
Godzinę później jesteśmy już na Walther Platz - rynku w centrum miasta, skąd jest start. Przekazuję obsłudze dwa worki: jeden na metę drugi na jedyny występujący na trasie przepak – mniej więcej w połowie trasy. Najważniejsze co w nim zostawiam to zapasowe buty i skarpety.
Wejście do strefy startowej poprzedzone jest kontrolą obowiązkowego wyposażenia. Obsługa sprawdza zwłaszcza elementy związane z bezpieczeństwem – w moim przypadku sprawdzają, czy mam zapasowe baterie do latarki, naładowany telefon komórkowy i czy zapisany w pamięci numer do organizatora.
Ostatnie minuty przed startem. 196 zawodników, na bolzańskim rynku, wokół kibice, znajomi i rodziny. Organizatorzy puszczają hymn biegu – pewnie podpatrzyli to u organizatorów UTMB. Nie jest to “Conquest of paradise” Vangelisa ale jakaś inna melodia, bez słów. Utwór się kończy, 3..,2...,1... i lecimy!
Piątek 28 lipca, około 10 kilometra trasy.
Słońce właśnie zaszło. Początek „biegu”, ja to często w górach bywa, jest marszem. Robimy najdłuższe podejście wyścigu: z 264 m n.p.m. na 2260 m. n.p.m. czyli dwa kilometry pod górę. Fajne jest bo stosunkowo łagodne, ciągnie się na dystansie 20 km, ma po drodze płaskie odcinki biegowe więc nie kasuje uczestników już na starcie.
Dobrze się tu czuję bo jestem jeszcze świeży, poza tym upał się kończy i powoli zapada noc. Raźno maszeruję pod górę a co płaskie, to biegnę. Niezbyt szybkie tempo i łatwa technicznie, szeroka ścieżka pozwala spokojnie rozejrzeć się po okolicy i konkurentach.
Na numerach startowych mamy napisane też imiona co powala wypatrzyć rodaków. Jeszcze w strefie startu porozmawiałem przez chwilę z „Przemysławem”, Polakiem pracującym na co dzień w Irlandii. Niestety, potem okaże się, że z jakichś powodów zszedł z trasy. Na pierwszych kilometrach zagaduję też „Waclawa” pytając, czy może jest Czechem. Nie, to Polak tylko mieszkający od lat w Niemczech więc klasyfikowany jako uczestnik niemiecki. Od razu przechodzimy na polski. Wacławowi uda się ukończyć bieg na 59 miejscu, w 30 godzin i 11 minut.
Zapada noc i stawka biegaczy rozciąga się tak, że wokół siebie widzę tylko jedną latarkę. To charakterystyczny mężczyzna, którego zauważyłem jeszcze w strefie startowej. Ma ciemną, południową karnację, czapkę z chroniącym od słońca nakarczkiem, wąsy, ok. 150 wzrostu a na nogach ogromne buty Hoka. Wygląda dosyć zabawnie. Lecimy razem kilka kilometrów wyglądając pewnie jak Flip i Flap.
Na położony na 20 kilometrze i wysokości 2260 metrów szczyt Rittner Horn docieram po 3 godzinach i 9 minutach jako 37 zawodnik. Na razie nie jest źle, ale teraz dopiero zaczyna się zabawa bo zaczynają się prawdziwe góry. Jest noc a ja przez następne 45 kilometrów nie zejdę poniżej wysokości 2000 m. n.p.m.
Sobota, 29 lipca, Penser Joch, 60 kilometr trasy, przepak. 7 rano.
To półmetek. Jestem na wysokości 2211 metrów. Dotarłem tu po ponad 11 godzinach, jako 25 zawodnik. Już trochę zmęczony ale noc przetrwałem nieźle. W dużym stopniu dzięki dobrej pogodzie. Nie było burzy, nie było silnego wiatru, deszczu ani zimna. Jak na tę wysokość w górach było prawie idealnie. Prawie, bo mgła czy chmury miejscami bardzo ograniczały widoczność. Trasa oznaczona zieloną farbą i odblaskowymi chorągiewkami była jednak widoczna wystarczająco.
Sporą trudność, ograniczającą prędkość poruszania sprawia mi natomiast podłoże. Powyżej 2000 metrów jest zwykle tylko trawa i kamienie, a na blisko 2500 metrach, gdzie podczas nocy wchodziliśmy dwukrotnie leżą już głównie głazy i mniej lub bardziej luźne skały. Sprawia to, że trasa robi się mocno techniczna. Właśnie na tych gołoborzach kilkukrotnie skręciłem nogę. Na szczęście jestem dosyć sztywny więc nic się nie stało, trochę pobolało i mogłem lecieć dalej. Postanowiłem jednak uważać i nie ryzykować szybkich zbiegów w trudnym, kamienistym terenie aby nie prowokować kontuzji a w konsekwencji zejścia z trasy.
Z przepaku staram się wybiec jak najszybciej aby wykorzystać pochmurny ranek i zrobić jak najwięcej trasy. Lada chwila powinno zza chmur wyjść słońce i gdy zacznie grilować uczestnika zawodów lepiej być jak najwyżej i najbliżej mety.
Niedługo później łoję położony na wysokości 2500 metrów punkt Gerölljoch, następnie zaczynam długi zbieg. Pocieszam się, że minąłem już „siodełko” z połowy trasy, gdzie zbiega się na wysokość 1500 m i przeskoczyłem pierwszą z dwóch ostatnich gór przed metą. Niestety, były to moje urojenia wynikłe zmęczeniem oraz brakiem pod ręką profilu trasy. Mapę i profil owszem, miałem bo tego wymagał organizator, ale głęboko w plecaku. Profil przejrzałem pobieżnie podchodząc do tematu dosyć nonszalancko. - A po co mi mapa i profil? Będę sobie po prostu biegł za oznaczeniami za dużo nie planując i nie filozofując. Tak myślałem.
Gdy ów długi zbieg zaczął się dziwnie wydłużać uświadomiłem sobie, że jestem wcale nie na 82 kilometrze, ale dopiero na 67. Ałć..., takie przebudzenie z ręką w nocniku bolało. Spuściło trochę powietrza, ujęło morale i chęci do walki. Na kolejnych punktach kontrolnych już przyglądałem się leżącym na stolikom kartkom z profilem aby wiedzieć, co przede mną i czego się spodziewać.
Hirzer Hütte, 83 kilometr trasy, 16 godzin i 46 minut od startu.
Docieram tu jako 22 zawodnik. Chciałbym napisać „dobiegam” ale niestety, biegania mam tu niewiele, w przeciwieństwie do kryzysowych myśli.
Jedyne co jest dobre to pogoda, która sprawiła miłą niespodziankę. Sam zawsze lubię na nią ponarzekać niczym księżniczka na ziarnko grochu ale tym razem po prostu nie ma na co. Nie ma upału ani deszczu, jest pochmurno. Pogoda jak na porę roku i miejsce - idealna. Organizatorzy zapowiadają burzę ale dopiero za kilka godzin, koło 18-20 wieczorem. Mam optymistyczną nadzieję być wtedy na długim zbiegu do mety.
Więcej rzeczy niepokoi. Na jednej pięcie coś mnie zaczyna piec. Myślę, że to odcisk więc na wszelki wypadek regularnie wybieram piasek z butów, oczyszczam skarpetkę i stopę aby nie pogarszać sprawy. Potem zdam sobie sprawę, że to wcale nie odcisk ale odparzenie spowodowane gorącem i zamoczeniem buta w wodzie. Nie takie groźne. Na razie zbiegam już ostrożnie, częściej po prostu schodzę.
Wolne poruszanie wymusza nie tylko dyskomfort w bucie, groźba kolejnego skręcenia kostki ale po raz kolejny - teren. Pojawiające się dosyć często rumowiska kamieni i odcinki niebezpieczne, z czyhającą obok przepaścią sprawiają, że przynajmniej ja tu biegać nie zamierzam. Gdzieniegdzie pozakładane są poręczówki. W innych miejscach schodzimy i podchodzimy pod górę z użyciem rąk, tak jest stromo. Wszystko to sprawia, że kilometry niemiłosiernie się ciągną.
Mam też problem z żywieniem, czyli z brakiem energii. Nie podjadam praktycznie żadnych batonów, które zebrałem ze sobą bo nie mogę na nie patrzeć. Jem tylko to, co na punktach. Nauczony doświadczeniem z UTMB wciągam rosołki z makaronem ale te nie na każdym punkcie są. Podobnie kawa, która jest tylko na jednym czy dwóch końcowych punktach. Energii na takich posiłkach starcza na kilka następnych kilometrów, potem jednak znowu mnie odcina.
Tankując energię na punkcie wdaję się w krótką rozmowę z innym obecnym tu biegaczem. - Jestem już mocno wyczerpany a jeszcze została ostatnia duża góra, ze stromym podejściem i zejściem (Obere Scharte – 2698 m. n.p.m.) – biadolę patrząc na profil i oczekując od kolegi komentarza – No, ale przecież masz kijki, co nie? – mówi. – No nie – odpowiadam. I wtedy mój rozmówca robi minę, jakby właśnie się dowiedział, że zmarł mi ktoś z rodziny.
Następne 10 kilometrów to najtrudniejszy odcinek trasy, dla mnie najbardziej kryzysowy. Pokonuję go razem z sympatycznym Niemcem, Klausem, z którym się już wcześniej kilkukrotnie mijałem. To jest to zakole, przed, którym ostrzegali organizatorzy na odprawie. Rzeczywiście, góry wyglądają tu ponuro, są spowite chmurami i pełno tu zwalonych skał.
Wspinaczka na ostatnią, najwyższą górę wchodzi zaskakująco sprawnie, jest to zapewne efekt posiłku z punktu kontrolnego. – Widzę, że dostałeś drugie życie – mówi Klaus z uśmiechem patrząc na mnie. Schodzimy z niej równie ostrożnie jak wchodziliśmy gdyż jest stromo i niebezpiecznie. Po kilku kilometrach tradycyjnie, znowu mnie odcina. Znowu się wlokę. Pech chce, że akurat ten przelot pomiędzy punktami odżywczymi ma nie 9 ale 12 km. Biegać nie próbuję bo nawet idąc czasem się potykam o kamienie więc nie chcę ryzykować biegania i efektownego orła na kamieniach. W takich warunkach i przy takim tempie kilometry znowu dłużą się niemiłosiernie. Klaus ma ze mnie ubaw gdy spotykamy zabezpieczających trasę ratowników górskich, i ci uświadamiają nam, że punkt odżywczy nie jest za najbliższą górą – jak z nadzieją przypuszczaliśmy, ale jeszcze za następną.
W myślach cieszę się, że choć nie byłem aż tak głupi i nie zarezerwowałem powrotu na sobotę wieczorem. Przecież bym w życiu nie zdążył. W takim tempie będę robił tę trasę ze 28 godzin i najpewniej zahaczę jeszcze o drugą nockę. Motywuję się wizualizacją posiłku, który zjem na najbliższym punkcie oraz zapowiedzią burzy, która ma nadejść za kilka godzin. Chcę być wtedy możliwie nisko i blisko mety.
Mernaner Hütte, 96 kilometr, 20 godzin i 56 minut od startu, 1960 m. n.p.m.
Ledwo tu doczłapałem i jestem pół-żywy. Klaus, będący w dużo lepszym stanie w tym miejscu postanawia wziąć się do roboty i spróbować zdążyć przed nocą łamiąc 24 godziny. Zostały trzy godziny i 24 kilometry. Według profilu głównie zbieg, najpierw łagodny, potem stromy do mety w Bolzano.
Ja zostaję jeszcze dłużej na punkcie podjadając więcej i odpoczywając. Po wyjściu, zatankowany paliwem po same uszy postanawiam także wziąć się w garść. Biegnę wszystko co płaskie i z górki. Niestety jest i trochę pod górkę, czego uproszczony profil trasy nie uwzględnił. Czuję się jednak świetnie, Klaus by powiedział, że dostałem trzecie życie. Czasami wyprzedzam uczestników trasy 69 km, gdyż tu już nasze biegi łączą się i powadzą tą samą drogą do mety. Szybkiemu bieganiu sprzyja podłoże, które jest na niższej wysokości dużo bardziej przyjazne dla zawodnika. Już nie ma rumowisk kamieni jak na 2000 metrach ale jest wygodna, trawiasta i piaszczysta ścieżka, miejscami usiana owczymi lub krowimi „minami”. Łagodnie opada w dół, z czasem wchodzi do lasów a potem na szeroką szutrową drogę. Ten końcowy, szybki odcinek przypomina trochę trasę Biegu 7 Dolin.
Biegnę tu w miarę szybko starając się choć końcówkę pokonać porządnie. Łudzę się, że może dogonię Klausa i razem wbiegniemy na metę łamiąc 24 godziny? Byłoby pięknie. Wiem, że ułańskim zrywem w końcówce nie odzyskam zmitrężonych wcześniej godzin, ale i tak mam chęć i siłę, żeby przycisnąć.
W końcu jest asfalt. Zostało mi 30 minut do 20-tej, czyli do upływu 24 godzin. Wydaje mi się, że minąłem już 115 kilometr i powinienem zdążyć. Biegnę szybko, minuty upływają a jednak Bolzano nie widać. Jakoś tak wolno upływają kilometry, że w końcu zaczynam podejrzewać, że ci organizatorzy wyskalowali trasę w milach.
Gdy mijają 24 godziny, nie jestem jeszcze nawet w Bolzano. Przeliczyłem się, do mety było dalej niż myślałem. Już wiem, ze nie złamię doby więc zwalniam. Już spokojnie dnem kamienistego wąwozu, znowu trochę asfaltem i już widać Bolzano. – Ależ jeszcze jesteśmy wysoko – myślę patrząc na miasto na dole. To jeszcze tyle? I dlaczego wbiegamy z tej dziwnej strony do miasta? Jakoś mi się to nie zgadza z planem trasy i po raz drugi daje o sobie znać słabe poznanie trasy przed wyścigiem.
Ostatnie dwa, trzy kilometry to istna katorga. Zbieg stromym asfaltem w dół. Bardzo bolesny dla mięśni czworogłowych uda, wymęczonych już na podejściach. Jest tak nieprzyjemnie, że przechodzę w marsz ale taki marsz w dół boli tak samo więc już wolę truchtać.
Jesteśmy w końcu w mieście, nad rzeką. Jestem przekonany, że jeszcze ze 4 kilometry na drugi koniec miasta więc gdy wyprzedza mnie zawodnik z mojej trasy nie podejmuję walki. Doby i tak nie złamałem więc co mi zależy, jedno miejsce w tę czy we w tę. Spaceruję sobie spokojnie gdy minutę później widzę idącego z naprzeciwka zawodnika niosącego worek z depozytu. Czyżby meta była blisko? – zapala mi się lampka w głowie. Ile do mety, pytam? – A z 50 metrów – odpowiada niosący worek. Pluję sobie w brodę, że właśnie dałem się wyprzedzić dla jakiegoś Chińczyka, tak po prostu, bez walki, tuż przed metą. Kolejny raz płacę gapowe za nieznajomość trasy i profilu. Gonię ale jest już za późno. Nie po 50 metrach ale po 500 metrach meta rzeczywiście jest. Wbiegam na nią wyczerpany i gratuluję zawodnikowi o dalekowschodniej urodzie i arcy-dalekowschodnim imieniu „Abraham” który mnie tak bezwstydnie łyknął 500 metrów przed metą.
Jestem na mecie 22 zawodnikiem. Czas 24 godziny i 29 minut. Klausa, kolegi z którym pokonałem część trasy nie dogoniłem. On przybiegł jako 19 lecz też 24 godzin nie złamał. Zabrakło mu 7 minut.
Meta
Südtirol Ultra Skyrace ukończyło w limicie czasu 114 zawodników spośród 196 startujących co stanowi 56 proc. Mało, zważywszy, że pogoda była wyjątkowo dobra. Pierwszej nocy i za dnia była idealna. Podczas drugiej nocy, na którą ja się na szczęście nie załapałem padał niewielki deszcz. Zapytany przeze mnie organizator odpowiedział, że wyścigu nie przerwano, wysłano tylko SMS-em ostrzeżenie, o możliwej burzy.
Patrząc tylko na dystans (120 km) i sumę przewyższeń (7500 m) można by szacować, że zwycięzca ukończy w około 16 godzin. Tymczasem najlepszemu w tym roku zabrało to 18 godzin i 33 minuty. Bieg wygrał włoski biegacz, Daniel Jung. To zawodnik wyceniany przez ITRA na 867 punktów. Światowa elita, według miejscowego kolegi, z którym rozmawiałem na mecie Jung żyje z biegania. W pewnym momencie był sklasyfikowany na czwartym miejscu na świecie. Jeśli oceniać moc po ilości punktów ITRA to w Polsce nie ma nikogo, kto mógłby się z nim równać.
Niecałą godzinę później (19:23) przybiegł drugi, Philipp Reiter z niemieckiego Salomona. Młody i sympatyczny chłopak, trochę przypominający naszego Kamila lecz nieco mocniejszy (815 punktów ITRA). Kwadrans później dotarł lokalny góral, Oswald Wenin (19:37).
Wśród Pań zwyciężyła miejscowa ultraska, Maria Kemenater (21:58), przed Francuzką Melanie Rousset z teamu WAA (24:56) i Niemką Heidrich Vroni (25:06).
Spośród pięciu Polaków z listy zgłoszeniowej tylko ja startowałem i ukończyłem trasę najdłuższą. Pozostała czwórka wystartowała na trasie 69 km i prawie wszyscy ukończyli z powodzeniem. Znakomicie pobiegła podopieczna Jacka Gardenera, Sylwia Bondara, która z czasem 9:26 zajęła 6 miejsce na 35 kobiet i stanęła na pudle na trzecim miejscu, w swojej kategorii wiekowej.
Südtirol Skyrace (69 km) ukończyło 92 proc zawodników, a Südtirol Sky Marathon (42 km) 97 proc.
Jak mogę podsumować Südtirol Ultra Skyrace? Po pierwsze i najważniejsze wyróżnia się on na tle innych ultra - biegów alpejskich, w których brałem udział. Czy w francusko-włosko-szwajcarskim UTMB, czy szwajcarskim Trail Verbier st. Bernard czy w austriackim Grossglockner Ultra Trail wbiega się od czasu do czasu na dużą wysokość 2000-2700 m ale zaraz potem się z niej zbiega do dolin tak, że w sumie większość trasy pokonuje się na wysokości poniżej 2000 m. n.p.m.
Tu jest inaczej: początkowo robi się długie podejście 2 km do góry z małej wysokości a następnie od 18 do 66 kilometra i od 75 do 96 kilometra leci się na wysokości 2000 m i wyższej. W sumie daje to około 70 km czystego skyrunningu ze 120 kilometrowej trasy, czyli większość. Tylko w połowie trasy jest „siodełko” gdzie schodzi się na wysokość 1500 m. Fakt ten, z którego zdałem sobie tak naprawdę dopiero po drodze, niesie za sobą przynajmniej trzy konsekwencje.
Po pierwsze na dużej wysokości ciężej się oddycha i przez to ciężej biega co ma wpływ na końcowy czas na mecie. Po drugie i bardzo ważne – podłoże. Im wyżej tym jest bardziej kamieniście i trasa jest trudniejsza technicznie. Na 2000 metrów nie ma już lasów ale są kamienie i trawa. Od ok. 2500 metrów zaczynają dominować rumowiska skalne, dosyć niebezpieczne ścieżki a miejscami i zabezpieczenia linami poręczowymi. Biegać po tym może Kilian Jornet ale nie przeciętny biegacz jak ja i pewnie ty czytelniku. Na dużej wysokości trasę robi się wolniej bo po prostu podłoże temu nie sprzyja. Trzecia rzecz – pogoda: jeśli się popsuje to może być naprawdę niewesoło. W tym roku mieliśmy szczęście ale w kolejnych edycjach może okazać się, że bieg zostanie z powodu burzy całkowicie lub chwilowo przerwany. Takie jest ryzyko przy bieganiu na trudniejszych technicznie trasach, w wysokich górach.
To podstawowa cecha wyróżniająca tego biegu. A pozostałe? Pozostałe są raczej typowe dla biegów alpejskich. Organizacja bardzo dobra, ładny, nietypowy medal...
... pakiet startowy w wielkim worku, ważący ze 3 kilogramy (głównie za sprawą 4 jabłek, 2 napojów i kilku batonów), nieźle zaopatrzone punkty odżywcze (choć kawy mi brakowało) rozstawione mniej więcej co 10 km. Na mecie koszulka techniczna „finishera”. Czy widoki piękne? Ładne, owszem ale nie jakieś wybitne. Skały, łąki, pasące się tu i ówdzie zwierzęta dzwoniące zawieszonymi na szyi dzwonkami. Miejscami piękne górskie jeziorka o szmaragdowej wodzie. Na wysokości dużo było mgieł i chmur. Widziałem raz połać śniegu ale w żadnym momencie po śniegu nie biegliśmy. Kibiców jest raczej mało z racji tego, że nie zbiega się do wiosek i miasteczek jak na UTMB ale jak pisałem wyżej – większość biegu pokonuje się „w chmurach”.
Informacje praktyczne dla zainteresowanych udziałem w przyszłych edycjach
Jadąc do Bolzano wybrałem opcję budżetową, możliwie najtańszą. Tanio jest pewnie umówić się grupą i pojechać wspólnie samochodem. Ja jechałem sam i w ostatniej chwili więc wybrałem autobus, który jedzie z Polski bezpośrednio na miejsce. Bilet w obie strony kosztuje ok. 440 zł.
Wybrałem nocleg na campingu. Tuż za miastem, ok. 4 km od centrum jest camping Moosbauer. Za mały namiot i jedną osobę płaciłem około 18 euro za dobę. Do campingu można łatwo i wygodnie dojechać autobusem nr 201 kursującym co godzinę z miejscowego, położonego w centrum dworca autobusowego, ze stanowiska nr. 9. Koszt biletu – 1,5 euro, czas dojazdu – 12 minut. Camping niestety nie ma kuchni więc aby sobie cokolwiek zagotować, choćby wodę na herbatę, trzeba mieć własny palnik. Ma natomiast odkryty basen dostępny dla wszystkich gości, co jest bardzo fajną sprawą przed biegiem i po, gdy można popływać w ramach regeneracji.
Bolzano jest małym miastem z piękną starówką i można je łatwo obejść pieszo. Wśród atrakcji polecam Muzeum Archeologiczne Południowego Tyrolu, gdzie w lodówce za szybą leży Ötzi. Kim jest Ötzi? Truposzem. Znaleźli go niemieccy turyści w 1991 roku, na wysokości około 3200 metrów n.p.m. Najpierw myśleli, że to jakaś lalka, potem że człowiek, najpewniej alpinista który uległ tragicznemu wypadkowi. Był świetnie zachowany ale miał jakieś takie archaiczne wyposażenie więc kolejni, coraz bardziej świadomi oglądający uznawali, że to jednak nie jest świeże ciało. Przesuwano czas jego śmierci na I wojnę światową, potem na czasy średniowiecza aż w końcu ustalono, że „człowiek lodu” ma ni mniej ni więcej tylko około 5300 lat. Pochodzi z czasów prehistorycznych, z epoki miedzi.
Archeolodzy ustalili, że przybył z terenów na południe od miejsca znalezienia. Zapuścił się na północ, gdzie spotkał kogoś, z kim nie mógł dojść do porozumienia. Dostał strzałą z krzemiennym grotem, tuż pod łopatką. Wykrwawił się i zmarł. Lód i śnieg zachowały jego ciało i wyposażenie w znakomitym stanie. Dziś możemy oglądać nie tylko zamrożone ciało nieszczęśnika (ma tatuaże!) ale też nieźle zachowane skórzane spodnie, bluzę, buty, czapkę, łuk, strzały z krzemiennymi grotami, kołczan, siekierkę z miedzianym ostrzem oraz krzemienny nóż z pochwą.
Odkrycie Ötziego, ciała i wyposażenia tak starego i w tak znakomitym stanie wywołało sensację archeologiczną. Region sprawnie i mądrze z tego skorzystał. Dziś możemy sami zobaczyć, jak zbudować nieźle prosperujące muzeum w oparciu o jedno tylko i do tego małe stanowisko archeologiczne, mając nie więcej niż kilkadziesiąt zabytków.
Kolejna, szósta edycja Südtirol Ultra Skyrace odbędzie się w dniach 27-29 lipca 2018 roku.
Paweł Pakuła