"Trudno będzie mnie teraz zatrzymać w drodze do Tokio!" Adam Nowicki, brązowy medalista Mistrzostw Polski w maratonie [WYWIAD]

Adam Nowicki, niespełna 29-letni biegacz reprezentujący MKL Szczecin, jest od minionej niedzieli trzecim maratończykiem Polski. Szeregowy Nowicki (od kilku lat jest zawodowym żołnierzem) przebiegł 42,195 km w czasie 2:13:28 i zajął 7 miejsce w Orlen Warsaw Marathonie, będąc jednocześnie na mecie pod Stadionem Narodowym trzecim Polakiem. Przegrał nieznacznie z nowym mistrzem Polski Marcinem Chabowskim (2:13:10) i wicemistrzem Mariuszem Giżyńskim (2:13:25).

Z Adamem Nowickim porozmawialiśmy kilka dni po jego życiowym, jak na razie, sukcesie, gdy ochłonął już nieco z emocji...

– Przez kilka dni po maratonie w Warszawie żyłeś chyba w euforii, bo nawet nie zdążyłeś dokonać zmian w swojej wizytówce na sportowym fanpejdżu: byłeś w niej mistrzem Polski w półmaratonie i medalistą na 10 tysięcy metrów, ale nie było śladu po sukcesie w maratonie.

– Trochę byłem „zakręcony”, musiałem też nadrobić to, co zaniedbałem przez intensywne przygotowania do maratonu. Bardzo cieszę się z tego, co wywalczyłem w Warszawie. Osiągnąłem założone cele: w swoim drugim maratonie zdobyłem medal mistrzostw Polski i znacząco poprawiłem rekord życiowy, czyli wynik z ubiegłorocznego debiutu w Maratonie Warszawskim (2:17:42 - red.). To mnie motywuje do kolejnych działań i ciężkiej pracy, której celem jest minimum olimpijskie IAAF 2:11:30 i start w igrzyskach w Tokio.

– Wierzysz, że Cię na to stać?

– Teraz, po starcie w Warszawie, jak najbardziej! Trudno było realnie o tym myśleć mając życiówkę na poziomie 2:17. Ale z wynikiem 2:13 – jest to już cel zdecydowanie osiągalny, tym bardziej, że w „orlenie” biegło mi się dość swobodnie. Czułem się bardzo dobrze wydolnościowo, a tylko mięśniowo jestem jeszcze nie do końca przygotowany na takie bieganie. Ale mam spore rezerwy w treningu, wiem co poprawiać.

– Po maratonie napisałeś: „Trudno będzie mnie teraz zatrzymać w drodze do Tokio!”. Odważnie… Taki mocny się poczułeś?

– Chodziło mi głównie o to, że moje morale bardzo wzrosło, bo olimpijski cel stał się zdecydowanie bardziej realny. Byli zawodnicy, którzy świetnie biegali 10 km czy „połówkę”, a ich organizm nie pozwalał na udany maraton, bo nie wytrzymywali go energetycznie. Ja byłem ciekawy, jak zareaguje mój organizm, bo w debiucie nie czułem, żeby energetycznie działał tak jak sobie życzę. Na szczęście tegoroczny Orlen Warsaw Marathon pokazał, że jestem w stanie biegać dobrze, stać mnie przy dobrym przygotowaniu na wymarzone 2:11:30 i dlatego tak „urosłem” (uśmiech).

Kto nie wierzy, nie wygrywa. Kto nie wierzy, nie osiąga wyników. A ja w siebie wierzę! Przez lata słyszałem od różnych trenerów, że jestem zawodnikiem bez perspektyw, biegam źle technicznie, nigdy nie zrobię dobrych wyników i powinienem skończyć z bieganiem, bo nigdy nic nie osiągnę. A mnie przez te lata udaje się pokazać, że jest inaczej, chociaż NIGDY nie dostałem żadnej pomocy z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Może nie jestem wielkim talentem, ale dzięki ciężkiej i systematycznej pracy coś jednak osiągam.

– Spróbuj porównać swój debiut na królewskim dystansie do startu w Orlen Warsaw Marathonie. Czym różniły się te dwa warszawskie biegi w Twoim wykonaniu?

– Ubiegłoroczny „pierwszy raz” na 42,2 km podczas Maratonu Warszawskiego był na pewno wielką niewiadomą. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać, jakiego bólu, w jaki sposób zadziałają suplementacja i odżywianie w trakcie biegu. Byłem do niego przygotowany po dość konkretnej pracy na obozie w Szklarskiej Porębie, ale co przyniesie – było tajemnicą. Na trasie zaskoczyła mnie suplementacja. Na treningach wyglądała bardzo fajnie, natomiast na ulicach Warszawy miałem kolkę, na 30 kilometrze  byłem już „trupem”, ledwie snułem się na nogach przez końcowe 12 km. Na dodatek mocno nawalił mój pacemaker, który zamiast prowadzić równo w umówionym tempie 3:10-3:12 / kilometr, raz biegł 3:04, by za chwilę zwalniać do 3:16. Nie miałem już siły, by do niego mówić, że ma zwolnić, albo że ma przyspieszyć. Miał mnie prowadzić do 25 kilometra, a już po 20 zaczął mi uciekać. Wszystkie moje plany dotyczące biegu rozjeżdżały się, nic nie szło po mojej myśli. Zostałem sam, walczyłem z kolką i żołądkiem. Na mecie, oczywiście, cieszyłem się bardzo, że ukończyłem maraton, poczułem ból królewskiego dystansu i stanąłem na podium jednego z największych polskich maratonów (Adam Nowicki zajął 3 miejsce w 40 PZU Maratonie Warszawskim - red.), czułem jednak niedosyt, przede wszystkim wynikowy, ale i dlatego, że bardzo cierpiałem.

Do Orlen Warsaw Marathonu byłem przygotowany dużo lepiej. Okres przygotowawczy w zimie był mocniejszy i dłuższy niż poprzedni latem, ale to naturalne, tak jest zawsze, miałem po prostu więcej czasu. Byłem więc na dwóch obozach: w Portugalii i wysokogórskim w Stanach Zjednoczonych, bardzo dobrze przetestowałem suplementację, przygotowałem się mentalnie. W niedzielę na trasie samopoczucie miałem bardzo dobre, odżywianie tym razem „zagrało”, pacemaker był znacznie pewniejszy niż na moim pierwszym maratonie, poprowadził nas tak jak miał to zrobić, a my z Mariuszem Giżyńskim, Jakubem Nowakiem i zawodnikiem z Uzbekistanu (Andriejem Pietrowem - red.) stanowiliśmy bardzo fajną grupę. Biegliśmy na wynik, który chciałem osiągnąć, czyli około 2:12:30-2:13:00.


Ponieważ druga część trasy miała być nieco trudniejsza, zakładaliśmy pierwszą „połówkę” w 1:06:15 - a  było 1:06:10! Wszystko szło po mojej myśli. Po 20 kilometrze z poprzedzającej nas grupy z Marcinem Chabowskim i Arkiem Gardzielewskim zaczęli odpadać zawodnicy, którzy następnie dołączyli do nas: w pewnym momencie biegliśmy w ośmiu-dziesięciu. Dopiero po podbiegu na Tamce ok. 32 km zostało nas 3 Polaków (Nowicki, Giżyński i Jakub Nowak - red.) oraz Kenijczyk Cosmas Kyeva. Choć trasa była tu trudna, bo dość mocno wiało, czułem, że będę miał jeszcze siły zafiniszować. Zaatakowałem na 41 kilometrze, poszedł ze mną Mariusz, natomiast Kuba nieco został. Tasowaliśmy się, ale w końcu górę wzięło doświadczenie „Giży”, skończył 3 sekundy przede mną. Mimo że przegrałem srebrny medal na ostatnich metrach, cieszę się z tego, co osiągnąłem: dobrą "życiówkę” i medal Mistrzostw Polski w zaledwie drugim maratonie.

Podsumowując więc to porównanie moich maratonów: debiutancki był jedną wielką niewiadomą i wszystko szło nie po mojej myśli, a „orlen” był lepiej zaplanowany i wszystko przebiegało jak chciałem.

– Czujesz się po tym maratonie mądrzejszy, gotowy do podejmowania w trudnych sytuacjach na trasie samodzielnych decyzji?

– Biegam już sporo lat, bo bieganie to moje życie i znam swój organizm, wiem, na ile mnie stać w danym momencie. Każdy maraton pisze swój własny scenariusz, w którym trzeba się odnaleźć i starać zrealizować swój cel pomimo różnych przeciwności. Myślę więc, że jestem w stanie podejmować na trasie maratonu samodzielne decyzje.

– A czy taką dobrą decyzją był dla zawodnika, który biegnie na czas, wybór maratonu w Warszawie, gdzie wiadomo, że zawsze wieje i dodatkowo były dwa ciężkie podbiegi? Tydzień wcześniej mogłeś przecież wystartować na szybszych trasach w Rotterdamie, Wiedniu czy Hanowerze i osiągnąć lepszy wynik.

– Myślę, że wybrałem dobrze. To były mistrzostwa Polski, mogłem się sprawdzić w wyrównanej stawce, a i tak nie nastawiałem się jeszcze na bieg w granicach minimum olimpijskiego 2:11:30, tylko właśnie na około 2:13, w optymalnych warunkach maksimum 2:12 z kawałkiem. Marcin Fudalej, który na „orlenie” odpowiadał za elitę, zaproponował mi start i ja przystałem na jego propozycję. Przyznam jednak, że po dwóch maratonach w Warszawie, następny pobiegnę już za granicą. Nie wiem jednak na razie, gdzie będę rywalizował jesienią.

– Zapewne w Chinach. W październiku w Wuhanie są Światowe Igrzyska Wojskowe, a Ty przecież jesteś zatrudniony w wojsku.

– Nic jeszcze nie wiadomo. Jestem w wojsku, ale nie jestem zawodnikiem zespołu sportowego. A na  zawody mistrzowskie w pierwszej kolejności są powoływani zawodnicy właśnie z takich zespołów. Ja bym chciał w końcu wystartować w szybkim i płaskim maratonie, na przykład we  Frankfurcie (27 października - red.).

– A jak w tej chwili wygląda życie sportowca-żołnierza, szeregowego Adama Nowickiego?

– Po maratonie wracam do Szczecina do pracy, czyli do wojska, w którym jestem zatrudniony. Moja przygoda z armią trwa już 7 lat.

Pochodzę z wielkopolskiego Gostynia koło Leszna. Studiując wychowanie fizyczne w Zielonej Górze, cały czas myślałem o tym, co zrobić, żeby biegać na coraz wyższym poziomie i móc z tego biegania żyć, mieć pieniądze na treningi, obozy, starty. W 2012 roku, właśnie podczas studiów, poznałem mojego aktualnego trenera Zbigniewa Murawskiego. Szkoleniowiec zaproponował mi pójście do wojska. „Przenieś się do Szczecina, będziesz reprezentował 12 Dywizję Zmechanizowaną, dostaniesz pracę i będziesz biegał dla nas” - powiedział. Pojechałem, przeszedłem szkolenie i podjąłem pracę w jednostce w  Szczecinie, a studia dokończyłem zaocznie.

W godzinach 7:30-15:30 jestem instruktorem wf dla żołnierzy mojej jednostki wojskowej. Dbam o ich formę fizyczną, przygotowuję do testów sprawnościowych, pomagam w organizacji i przeprowadzam sprawdziany. Taki tryb pracy pozwala mi jednocześnie na własne treningi, zarówno w godzinach pracy, jak i po południu. Mogę biegać po 140 kilometrów w tygodniu, a czasem nawet więcej. Mogę sukcesywnie poprawiać wyniki sportowe.


Gdy jestem powołany na wojskowe imprezy sportowe, mam możliwość trenowania na obozach przygotowawczych. Tak było w przypadku Wojskowych Mistrzostw Świata w biegach przełajowych na Węgrzech czy mistrzostwach Wojska Polskiego na różnych dystansach.

Na początku tego roku wykorzystałem też urlop wypoczynkowy, żeby pojechać na obozy przygotowawcze. Najpierw byłem w Monte Gordo, gdzie przez 3 tygodnie na przełomie stycznia i lutego wykonałem kawał porządnej roboty. W Portugalii mogłem biegać w warunkach wiosenno-letnich, osiągać konkretne prędkości. Potem byłem na obozie wysokogórskim w amerykańskim Albuquerque, dokąd polscy maratończycy jeżdżą od lat. W Nowym Meksyku trenowałem z Mariuszem Giżyńskim i Henrykiem Szostem, czasami też z Kubą Nowakiem. Miałem z kim biegać, kogo podpatrywać i od kogo się uczyć.

Cały czas staram się o etat w Zespole Sportowym, tak jak są zatrudnieni w wojsku Mariusz Giżyński, Marcin Chabowski czy Heniu Szost. Pozwoliłoby mi to na jeszcze lepsze przygotowanie się do zawodów mistrzowskich i poprawienie swoich wyników.

– Jak sądzisz, ilu z was, czołowych polskich maratończyków, stać w ciągu najbliższego roku na osiągnięcie wyniku poniżej 2:11:30, czyli wypełnienie wskaźnika IAAF na Tokio?

– Kandydatów jest sporo, a na igrzyska może pojechać tylko 3 zawodników z jednego kraju. Na pewno Henryk Szost, on jest moim numerem 1, widzę, że bardzo chce, a jest świadomy, że wieku się nie oszuka. Tak samo Marcin Chabowski. Zastanawiałem się, czy Mariusz Giżyński jest w stanie jeszcze biegać na poziomie 2:12-2:13, a pokazał, że potrafi o to powalczyć. To znaczy, że przede mną jeszcze długie lata biegania! (śmiech). Najgroźniejszych rywali w walce o Tokio widzę w tych 3 zawodnikach.

Nie wiem, co z Yaredem Shegumo, bo on jest nieprzewidywalny. To ogromny talent, ale nie wiadomo, czy się wyleczy i zdoła jeszcze raz powalczyć. Nie mogę też zapominać o Błażeju Brzezińskim i Arku Gardzielewskim, ponieważ również są to bardzo dobrzy zawodnicy i nie raz pokazali charakter podczas startów w maratonach.

– A Jakub Nowak, który na „orlenie” finiszował kilkanaście sekund za Giżyńskim i Tobą (2:13:41)?

– Trudno mi coś powiedzieć o Kubie. On jak ma zdrowie, to potrafi biegać, ale prześladują go kontuzje. OWM był jego trzecim maratonem, zobaczymy co pokaże w kolejnych startach. Ja życzę Kubie jak najlepiej, jak zresztą każdemu z kolegów. Ale jak powiedziałem: najgroźniejszych rywali w walce o igrzyska widzę na razie w Henryku Szoście, Marcinie Chabowskim i Mariuszu Giżyńskim. Jak będzie, pokażą życie i maraton. Sport jest nieprzewidywalny i dlatego jest tak piękny (uśmiech).

rozmawiał Piotr Falkowski

fot. archiwum, archiwum prywatne zawodnika, mat. pras. OWM