Relacjonuje Paweł Pakuła
Moment krytyczny
Karkonosze. Górski bieg ultra, tuż przy czeskiej granicy. Za mną około 25 kilometrów, przede mną jeszcze 77. Wstał już dzień. Pnę się równym, w miarę żwawym krokiem pod górę. Obok Viktorija Tomaseviciene, wysoka Litwinka która wygra bieg w kategorii kobiet. Nagle dochodzimy dwóch zawodników stojących w miejscu. Ponoć są jakieś pomyłki z przebiegiem trasy. Rozmawiali z kimś przez telefon i coś jest nie tak. Litwinka która leci według tracka GPS twierdzi, że wszystko jest OK. Dłużej się nie zastanawiam i ruszam dalej pod górę. Organizator powiedział na odprawie wyraźnie, że trasa ultra oznaczona jest żółtymi odcinkami taśmy - faworkami. Na skrzyżowaniach są też czerwone - te oznaczają zła drogę. Trzeba podążać za żółtymi i ja do tej pory cały czas za nimi podążałem. Wszystko wydaje się grać. Nie zamierzam wyciągać wielkiej mapy i dumać nad nią na trasie bo to bieg liniowy a nie na orientację.
Niedługo później dochodzę do Rozdroża pod Śmielcem, gdzie krzyżuje się Koralowa Ścieżka i Zielony Szlak. Stoi tu dwójka młodych wolontariuszy. Na pytanie czy dobrze idę odpowiadają, że jak najbardziej. Jacyś ludzie się pomylili i przyszli na to skrzyżowanie Zielonym Szlakiem. Musieli zawrócić. Sam jestem na dobrej drodze i podobno ósmy, godzinę za prowadzącym. Uspokojony tymi odpowiedziami ruszam dalej. Wspinając się na grzbiet niedaleko Przełęczy pod Śmielcem (1390 metrów n.p.m.) usytuowanej na granicy Polski i Czech wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika. Wskakuję na 7. miejsce.
W końcu jest grzbiet na granicy i skrzyżowanie czerwonego oraz niebieskiego szlaku. Na wprost i na lewo – jakieś czerwone faworki; na prawo faworki żółte i dodatkowo tabliczka organizatora z napisem „ultra”. Czyli wszystko jasne – mam tu biec w prawo. Podchodzę jeszcze wyżej do wspomnianej przełęczy, potem truchtam w dół niebieskim a następnie zielonym szlakiem. Tak, jak prowadzą mnie żółte faworki oznaczające przebieg trasy. Wokół mnie nie ma nikogo. Trawersuję stok skacząc po wyłożonej kamieniami ścieżce. Ta w końcu się wypłaszcza ale nadal nieprzyjemnych kamieni na niej nie brakuje. Pociesza mnie jednak i gna do przodu myśl, że z każdym kolejnym kilometrem zbliżam się do mety i mam szansę powalczyć w czołówce.
W końcu, po 30-40 minutach dobiegam do skrzyżowania... na którym już byłem. To Rozdroże pod Śmielcem i ci sami wolontariusze. Już czuję przez skórę, że coś jest nie tak. Z rozmowy wynika, że nie miałem prawa nadbiec z tej strony bo to druga połowa trasy, prawie końcówka. Musieliśmy coś pomylić na grzbiecie. Ale jak to - zastanawiam się. Przecież cały czas biegłem za żółtymi faworkami. W międzyczasie dobiega chłopak, który bieg tuż za mną. Obsługa dzwoni do organizatora i ten przez telefon, tłumaczy mi, że na grzbiecie granicznym trzeba było skręcić w lewo, nie w prawo. Wychodzi na to, że jesteśmy w plecy jakieś 4 kilometry drogi, kilkaset metrów niepotrzebnego podejścia, kilkadziesiąt dodatkowych minut i sporej porcji sił.
Do naszej grupki dochodzą co rusz nowe osoby. Jedne idą prawidłowo od dołu w górę; inne nadbiegają z boku, złym, zielonym szlakiem. Pytam chłopaka ilu już poszło pod górę. A ze czterdziestu - odpowiada. Pięknie - nic tak nie cieszy ścigającego się ultrasa jak niespodziewany spadek z 7. na 40. miejsce. Patrzymy na siebie zrezygnowani, ja i kolega który biegł za mną. Schodzić? Nie schodzić? Kolega mówi, że schodzi bo o wyniku może już zapomnieć. Chce jednak dobiec do drugiego punktu odżywczego, aby uzupełnić zapasy. Ja najpierw także chcę zejść, ale po chwili zastanowienia postanawiam kontynuować przynajmniej do drugiego punktu. Złą trasą co rusz dochodzą nowe osoby, widzimy wyraźnie, że nie tylko my zrobiliśmy dodatkowe kilometry.
Tak naprawdę nie wiadomo, ile osób tu wtopiło, ilu jeszcze wtopi, ilu zrezygnuje myląc trasę w tym, lub innym miejscu. Domyślam, się, że walkę z czołówką mam już z głowy ale chcę wyścig ukończyć. Pogoda i warunki są pode mnie: pochmurno, coś lekko kropi. Trasa jest trudna technicznie. Chcę zobaczyć cały jej przebieg oraz Karkonosze po polskiej i czeskiej stronie. Nigdy tu nie byłem a na bieg przyjechałem spod białoruskiej granicy, przez całą Polskę. Szkoda tak szybko kończyć. Lecę dalej. Żwawo, nie turystycznie ale już bez wielkiej napinki na wynik. Po drodze łechcę własne ego pocieszając się, że tym razem jestem charakternik a nie miękka buła, która poddaje się po pierwszym niepowodzeniu.
Mozolnie brnę pod górę po znanej już ścieżce. Na grzbiecie, gdzie krzyżują się szlaki widzę czerwone faworki przed sobą, na lewo żółte i tabliczkę „maraton”, na prawo też żółte i tabliczkę „ultra”. No rzesz! Gdybym nie rozmawiał przez telefon z organizatorem to znowu poleciałbym w prawo, w złą stronę. Ruszam w stronę tabliczki „maraton” obiecując sobie, że na mecie własnoręcznie uduszę osobę odpowiedzialną za oznaczenia. Zatroskanych o stan zdrowia organizatorów śpieszę uspokoić, że do zbrodni nie doszło. Po kilkunastu godzinach wyścigu wraz z czasem, potem i siłami uszła też złość.
Ultra Chojnik
Bieg ultra przy dystansie 102 km i 5000 metrach podejść był najdłuższym spośród wszystkich biegów rozgrywanych w dniach 27-29 maja w ramach Chojnik Karkonoskiego Festiwalu Biegowego. Oprócz Ultra Chojnika był też maraton i półmaraton górski oraz Vertical Chojnik – krótki, stromy bieg pod górę, do Zamku Chojnik (2,5 kilometra, 250 metrów podejścia). Baza zawodów usytuowana została W Sobieszowie na obrzeżach Jeleniej Góry, w pobliżu ruin zamku pobudowanego w XIV wieku.
Dystans najdłuższy zapowiadał się kameralnie. Wykupiono 99 pakietów startowych spośród 150 dostępnych. Przypuszczam, że nie sprzedały się wszystkie po części z powodu niemałej opłaty startowej (200 zł w najwcześniejszym terminie, ubezpieczenie i ewentualnie koszulkę należało wykupić osobno). Tym razem wyjątkowo nie przeglądałem listy zgłoszonych w poszukiwaniu „strasznych” nazwisk i analizowaniu, od kogo na pewno dostanę łupnia, z kim może powalczę a kto groźny nie jest. Miałem ostatnio trochę problemów z kontuzjami, nie czułem się dobrze przygotowany więc nie miałem wielkich oczekiwań. Start w Chojniku został opłacony już wiele miesięcy wcześniej i chciałem w nim pobiec między innymi dlatego, że w te rejony nigdy nie jeżdżę bo to dla mnie drugi koniec Polski. Organizatorzy udostępnili biegaczom pole namiotowe usytuowane tuż przy linii startu lecz sporo zawodników wybrało wygodniejszy nocleg w jednym wielu okolicznych domów oferujących pokoje do wynajęcia.
Przed startem przyglądałem się trasie biegu i wydała mi się dosyć mocno pokręcona. Jakieś skrzyżowania, przebieg częściowo jednakowy dla maratonu i ultra, zapewne aby wszystko uprościć logistycznie. Na trasie rozmieszczono 6 punktów odżywczych. Pierwotnie start planowano na piątek o 22 wieczorem. Ostatecznie przesunięto go na 2 w nocy w sobotę. Organizatorzy dwa tygodnie przed startem wysłali w tej sprawie maila do zgłoszonych uczestników przepraszając za zmianę i zmniejszenie limitu czasu z 24 do 20 godzin. Tłumaczyli, że powodem zmiany jest decyzja Karkonoskiego Parku Narodowego, który nie zgodził się na rozgrywanie zawodów biegowych w nocy w trosce o ptaki mające akurat okres lęgowy. W wysłanym do zgłoszonych mailu z jednej strony podkreślili swoje zrozumienie dla zasad ochrony przyrody i decyzji włodarzy KPN, z drugiej zaoferowali zgłoszonym zwrot 100% wpisowego, w przypadku gdyby ktoś postanowił się wycofać z powodu wprowadzonych zmian. Cała sytuacja ciekawie koresponduje z głośną awanturą wokół tegorocznego Biegu Rzeźnika.
„Łamignat”
Start odbył się o 2 w nocy i na spokojnie, bez wielkiej pompy. Znajomych twarzy prawie żadnych. Podejrzliwie spoglądałem tylko na kolegę Arka, o którym wiedziałem, że ostatnio wykręcił bardzo ładne 2:52 w maratonie. Okazało się jednak, że nie zamierza się ścigać a pokonać trasę towarzysko, z kolegą.
Początek - długie, nocne podejście na Śnieżne Kotły (z 371 na 1482 metry n.p.m.) pokonałem spokojnie ale w miarę mocno, w gronie innych startujących. Potem, gdy się już rozjaśniło nastąpił zbieg, drugie podejście i na 30. kilometrze fatalne pomylenie trasy opisane już na początku. Sporo osób pobiegło tak jak ja, w prawo zamiast w lewo. Jednych zdołowało to na tyle, że zeszli z trasy; inni złorzeczyli pod nosem ale walczyli dalej. Jeden ze znajomych, mocny ultras mający już w biegowym CV zwycięstwa opowiadał mi na mecie, że on także popełnił błąd na owym fatalnym skrzyżowaniu szlaków lecz nie pobiegł tak jak my w prawo lecz jeszcze inaczej: na wprost, na czeską stronę i zatrzymał się dopiero po 10 kilometrach. Oczywiście zrezygnował. A biegł szósty, tuż przede mną.
Dalsze kilometry to w miarę równy, spokojny bieg przeplatany podchodzeniem połączonym z podjadaniem plecakowych zapasów. Znowu dogoniłem kilku znajomych, którym na pytanie „co ja tu robię” opowiadałem historię o pomyłce trasy. Byli i tacy, którzy wyprzedzali mnie choć tak jak ja dołożyli sobie kilometrów.
Pogoda po polskiej stronie trasy była jak na tę porę roku bardzo dobra. Pochmurno, czasem lekko kropiło. W oddali grzmiało. Na stronie czeskiej częściej wychodziło słońce i robiło się gorąco ale tylko momentami. Z większym luzem podchodziłem do dalszej części wyścigu dlatego pozwoliłem sobie na dłuższy pobyt na punktach. Na czwartym posiedziałem z 10 minut rozmawiając z miłą obsługą, zajadając na przemian makaron i moje ulubione arbuzy. W drugiej połowie trasy przysuszyło mnie na podejściu na tyle, że wstąpiłem do czeskiego schroniska położonego przy szlaku, kupiłem „Ice Tea” i wodę. Sprzedawca przyjął złotówki.
Podczas powrotu na stronę polską pogoda znowu się pogorszyła. Widziane w oddali ciemne, ołowiane chmury i odgłosy grzmotów kojarzyły się z Mordorem. Jeszcze na przedostatnim punkcie odżywczym dopadła mnie ulewa. Krótka ale intensywna. Na punkcie źle nie było bo obsługujący życzliwie trzymali nade mną parasolkę. Po wyjściu z punktu było już ostro. Przemokłem tak, jakbym wpadł do potoku. Nie musiałem zapijać kanapki, którą wyniosłem z punktu, tak była nasiąknięta wodą.
Trasa biegu była ładna. W większości lesista, w najwyższych punktach wychodziło się na otwarte przestrzenie pokryte skałami i trawami. Turystów nie mijałem zbyt wielu z wyjątkiem jednego momentu, długiego zbiegu po czeskiej stronie. Na górę wchodził akurat jakiś tłum ludzi, ubranych w większości w identyczne koszulki z napisem „Śnieżka”. Nie znam lokalnych zwyczajów ale trafiłem chyba na jakieś zorganizowane, masowe, pospolite ruszenie Czechów na Śnieżkę. Wspinający się stanowili przekrój społeczeństwa: młodzi i starzy, rodziny z dziećmi na plecach i samotni, ludzie z psami i bez psów, nawet osoby kalekie bez nóg. Wszyscy oni życzliwie i chętnie przepuszczali biegacza z numerem startowym.
Tym co zapewne większość uczestników zapamięta i z czym Ultra Chojnik będzie się kojarzył to kamienie. Dużo kamieni. Jadąc na te zawody słyszałem, że ten region i te góry obfitują w skały; że to nie to co, np. Bieszczady. Nie myślałem jednak, że będzie ich aż tyle. Większość trasy, może 70% biegnie się po bruku z kamieni. Trzeba bardzo uważać aby się nie wykotłować na zbiegach. Mnie bolały kolana na samą myśl, co będzie, jak się przewrócę więc zbiegałem raczej ostrożnie. Inni ryzykowali bardziej i z wyjazdu wywozili dodatkowe „pamiątki” w postaci obitych rąk i kolan.
Generalnie Ultra Chojnik to kamulcownia straszna, aż w którymś momencie zacząłem żartować z obsługi, że chciało im się wnosić tyle kamieni na trasę. Oczywiście były i momenty łagodniejsze; czasem asfaltowy zbieg, asfaltowe podejścia. Najbardziej pamiętnym fragmentem oprócz podejścia pod zamek i zbiegu do mety na końcówce był zielony szlak pomiędzy 87. a 90. kilometrem trasy. Niewinnie wyglądająca na mapie Ścieżka nad Reglami. Kamień, na kamieniu, podparty kamieniem. Ciężko tam było gdziekolwiek biec, chyba że na pobudowanych z rzadka, drewnianych kładkach, akurat śliskich po niedawnej ulewie. Na tym odcinku wielokrotnie używałem rąk i targany byłem sprzecznymi emocjami. To narzekałem na organizatora, jak mógł nas wpuścić w taką ścieżkę, to cieszyłem się, że trudna technicznie i można się wykazać. Trasa nie była szybka co potwierdzą choćby czasy czołówki na mecie. Każdy zawodnik musiał cały czas koncentrować się skacząc po kamieniach i pomiędzy nimi. Chwila nieuwagi lub pech i można było bardzo nieprzyjemnie wyrżnąć w skały. Trasę Ultra Chojnika nazwałbym „łamignatem”. Tym razem i na szczęście „łamignatem” tylko z nazwy, bo nie słyszałem aby, ktoś coś połamał.
Meta
Bieg w limicie 20 godzin ukończyło 58 zawodników. Wśród nich nadspodziewanie dużo Litwinów, którzy przyjechali na bieg większą grupą. Oni też stanowili elitę tegorocznego Ultra Chojnika. Bieg w pięknym stylu wygrał Vaidas Zlabys z teamu Salming, kolega znanego w Polsce Gedyminasa Griniusa. Litwin zdeklasował wszystkich uciekając coraz bardziej pogoni. Obsługa punktów mówiła mi, że wpierw przybiegł Litwin a drugi dopiero 2 godziny później. Vaidas Zlabys osiągnął ostatecznie świetny jak na tę trasę czas 11:33:01.
Drugi na mecie Krzysztof Jeżewski przybiegł blisko 3 godziny później (14:14:12). Wyczyn Zlabysa dziwić nie powinien, gdy się o tym zawodniku cokolwiek poczyta. ITRA klasyfikuje go w kategorii „międzynarodowa elita”. Jego 8. miejsce na tegorocznej Transgrancanarii portal irunfar.com określił jako „największą niespodziankę” pierwszej dziesiątki.
Trzecim zawodnikiem na mecie był także Litwin, Arturas Cesnavicius (14:55:00).
Rywalizację wśród Pań wygrała wspomniana wyżej Litwinka Viktorija Tomaseviciene przybiegając z owiniętym chustką kolanem jako 14. zawodniczka OPEN (17:21:03). Dwie ostatnie Panie, Justyna Grzelak i Katarzyna Wołoszyn przybiegły tuż przed upływem limitu czasu zamykając kobiece „pudło”. Wszystkie szczególnie gorąco oklaskiwano, gratulowano, fotografowano i podziwiano. Bardzo ładnie i słusznie, bo po takiej ponad stukilometrowej walce z kamulcami, deszczem i czasami problemami nawigacyjnymi dziewczyny zasłużyły jak nigdy.
Ja sam dotarłem do mety szczęśliwie bez uszczerbku jako 6. zawodnik OPEN i 3. w swojej kategorii wiekowej (16:10:22).
Z biegu wróciłem z lekkim niedosytem ale zadowolony bo impreza generalnie mi się podobała. Trasa, z wyjątkiem kilku newralgicznych miejsc oznaczona była dobrze, faworki zawieszone były wystarczająco gęsto. Góry i widoki ze szczytów były bardzo ładne, pogoda też trafiła się fajna choć krążące w pobliżu burze budziły obawy. Punkty odżywcze zaopatrzone były solidnie. Od miłej obsługi można było dostać kanapki, arbuzy, pomarańcze, kabanosy, jakieś orzechy i chyba rodzynki; do tego banany, pomidorówkę z makaronem, wodę, herbatę i izotonik. Dodatkowo na dwóch spośród 6 punktów odżywczych można było zostawić swój przepak.
Trasa była - jak napisałem wcześniej - trudna technicznie, wymagająca ciągłej koncentracji. Niektórzy po ukończeniu „w kuluarach” narzekali na budowniczych: że zbyt kamienista, za trudna, za mało biegowa. Ja sam lubię trasy szybkie ale nie mam nic przeciwko wolniejszym i trudniejszym technicznie, takim jak ta. W końcu dla wszystkich warunki są takie same. Moim zdaniem trasa jest OK., tylko trzeba wiedzieć, na co się przyjeżdża. Uczestnicy muszą mieć świadomość, że biegnąc Ultra Chojnika będą przez większość czasu pląsać po kamieniach i pomiędzy nimi.
Oczywiście na przyszłość poprawiłbym oznaczenia trasy w newralgicznych punktach. Wydaje mi się, że projektując ją lepiej uniknąć skrzyżowań z własną lub innymi trasami. Z doświadczenia wiem, że ścigający się biegacze nie biegną z mapą w garści i nie mają jej w pamięci tylko podążają za faworkami. Koncentrują się szybkim, ekonomicznym i bezpiecznym brnięciu do przodu. Na zmęczeniu, w ścigackim amoku, a jeszcze przy kiepskim oświetleniu o pomyłkę bardzo łatwo. Jeśli już się koniecznie krzyżuje trasy to najlepiej, gdyby w tym miejscu stał „człowiek-semafor”, wskazujący półprzytomnym, ścigantom właściwy kierunek. Zastanowiłbym się też, czy nie oznaczyć trasy biegu maratońskiego i ultra dwoma różnymi kolorami taśm a nie jedną taką samą, tak jak było teraz.
Niezależnie od tego co wymyślą organizatorzy za rok, czy zmienią trasę czy poprawią oznaczenia, polecam przyszłym startującym ubezpieczyć się samemu. Przejrzeć dokładnie plan trasy, zwrócić uwagę na wszelkie krzyżówki, a przede wszystkim zaopatrzyć się w ślad GPS i według niego lecieć. To wydaje się rozwiązaniem najlepszym.
Paweł Pakuła