Po ubiegłorocznej porażce jechałem na Węgry z duszą na ramieniu. Moje obawy nie wynikały z braku przygotowań, bo te jak na warunki warszawskie wykonałem dość solidnie. Tutaj wielkie podziękowania z mojej strony dla przyjaciół z "grupy moczydłowskiej" i ekipy "biegamy po schodach", bez tych treningów wyprawa do Szentendre nie miała by sensu.
Relacja Zbigniew Mamla, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy
Bałem się że Salomon Ultra Trail Hungary znowu zaskoczy mnie błotnistą mazią i złym oznakowaniem trasy. Do tego wydłużona o 4 kilometry trasa (dołożona jedna parszywa górka) nie pozwalała mi jechać tam w jakimś hura optymistycznym nastroju. Wiedziałem jedno - idę na wojnę z tą bestią i łatwo się nie poddam.
Na miejscu moje obawy okazały się jak najbardziej uzasadnione. Od piątku co rusz nad górami Pilis przechodziły ulewy i burze zamieniając szlaki w rwące potoki i papkę mocno wciągającego błota. Do walki w takich warunkach o północy z 14 na 15 maja stanęło na starcie 115 kilometrowej trasy ok. 160 osób, w tym 18 biegaczy z Polski.
Problem z oznakowaniem trasy
Od początku biegłem w środku stawki pilnując komfortowego tempa i oznaczeń szlaku. Niestety i tym razem organizatorzy nie przypilnowali do końca tego tematu i w wielu miejscach oznaczenie pozostawiało sporo do życzenia. Gubiło się naprawdę dużo osób, co utwierdza mnie w przekonaniu, że marudzenie na ten temat nie jest tylko moim wymysłem i bezpodstawnym czepianiem się ekipy SUTH.
Do świtu starałem się biec maksymalnie skoncentrowany, tak by nie popełnić najmniejszego błędu, który kosztowałby mnie utratę cennego czasu. Przy takiej ilości błota na trasie było to naprawdę ważne. Gdzieś w okolicy 3 punktu żywieniowego (44,5km Pilismarot) zaczęło padać i zrobiło się naprawdę chłodno, na szczęście na tym punkcie serwowana była ciepła zupa pomidorowa, która nieźle stawiała na nogi.
Bojąc się wychłodzenia wraz z Markiem Zakrzewskim szybko wyszliśmy z punktu, by dalej walczyć z błotem i dystansem. Na szczęście po kilkunastu minutach przestaje padać deszcz. Niestety zaraz pojawił się kolejny problem. To trasa, biegnąc przez miejsce w którym zupełnie nie ma oznaczeń. Zacząłem stresować się coraz bardziej. Na szczęście biegnący w tym momencie ze mną Leszek Pławecki sprawdzał co jakiś czas wgranego tracka i uspakaj: "jesteśmy na dobrej drodze". Przyznać trzeba jednak, że to trochę to żenujące - takich "pustych miejsc" nie powinno być na trasie. Nie każdy dysponuje odpowiednim sprzętem nawigującym...
Przed nami była jeszcze jedna górka po zbiegnięciu z której docieramy do Domos (55km). W tym miejscu skończyło się bieganie, a zaczęło mozolne wspinanie na przeklinany przez wszystkich Predikaloszek. Dystans 2,5 km (z przewyższeniem ok. 500m) zrobiłem w 44 minuty! Na górze ponoć były ładne widoki, nie wiem nie zarejestrowałem tego. Zbiegam w dół do kolejnego punktu, tym razem z mocną zawodniczką ze Słowacji Marią Funakovą. Trochę rozmawiamy i w tym naszym pędzie gubimy szlak. Jestem wściekły, Maria chyba też (wcześniej mówiła mi, że już na błądzeniu dorzuciła prawie 8 km do dystansu). Wracamy wspinając się pod górkę. Na szczęście po 400 metrach wracamy na szlak. Przede mną widzę Marka. No cóż straciłem na tej pomyłce ok. 15 minut.
Dwóch węgierskich gamoni
Wściekły, klnąc pod nosem doganiam kolegę i razem docieramy do Lepence (64km). Tutaj sprawnie uzupełniamy bidony i ruszamy na wredny trawers. Pamiętając go z roku ubiegłego bałem się go chyba bardziej od vertikalowej wspinaczki. Do tego pierwszy raz na ultra nie zabrałem kijków. 800 metrów pokonywaliśmy z Markiem prawie 30 minut co chwila zjeżdżając na stromym zboczu w dół. Nie zliczę ileż to razy wyrwało mi się popularne słowo na k.
Gdy już uporaliśmy się z tym trudnym technicznie kawałkiem trasy nogi błagały o litość. Przeszliśmy rzeczkę i widzimy, że idzie dwóch węgierskich gamoni, którzy ominęli trawersik i jak niby nic napierają pod górę. Oż ty w morę!!! Tam dopiero złapałem wkur... Mocno przycisnąłem, by ich dojść i prawie się mi to udało. Na tym skrócie oszuści zaoszczędzili ok. 20 minut i dużo zdrowia. Ciekawe ile osób wpadło na taki pomysł. Żenada. Nakręcony tą negatywna energią złapałem wiatr w żagle i w Pilisszentlaszlo (72 km) zameldowałem się ok 12.00.
Nie przesiadywałem na punkcie za długo - uzupełniłem bidony, wciągnąłem jedyny w swoim rodzaju wegetariański rosół, pożegnałem Marka i ruszyłem do Visegradu. Rok temu to tutaj fatalnie pogubiłem trasę i pomimo dotarcia na metę było już pozamiatane (grubo po limicie). Teraz miałem oczy wkoło głowy. Odcinek ten, jeden z najłatwiejszych na całej trasie jest dość specyficzny. Przypomina trochę Łemkowynę, bo właśnie tutaj na dystansie ok 3-4 km przekracza się kilkanaście razy rwące potoki. Wymoczone w zimnej wodzie stopy żwawo niosły mnie do Visegradu a fakt że tym razem się tu nie pogubiłem działał na mnie mocno mobilizująco.
Kolejny odcinek z Visegradu do Pap-Ret (90,8 km) był dla mnie ciężki. Prawie 550 metrów do góry na 10 kilometrowym odcinku to była męczarnia. Niby sporo biegłem, ale też co raz częściej zdarzały mi się dłuższe odcinki w marszu. 15 godzin na trasie robiło swoje. Na punkcie (tutaj był ostatni z jedzeniem) uzupełniam energię opychając się czym się dało i ruszyłem z duszą na ramieniu na przedostatni etap.
Wspinaczka na czworaka
Przede mną był Voros-ko wredny szczyt, a za nim kolejny równie miły. Jak ma się w nogach 90 km i taką miła perspektywę przed sobą to trochę robi się słabo. Tuż za punktem mijamy się po raz kolejny z Marią - krótkie pozdrowienia i jej słowa na koniec - good job. Fajnie coś takiego usłyszeć przed czekającym wyzwaniem.
Dużo biegnę, mniej idę - to plus. I tak aż do podnóża Voros-ko. Teraz dla odmiany wspinałem się na czworaka. Co za wredna góra dystans 400 metrów i ok 250m w górę ciągnął się w nieskończoność. Na szycie piękny zastał mnie piękny widok na Dunaj i ostry zbieg w dół. Jakoś biegłem pomimo zmęczenia i perspektywy kolejnego (ostatniego już pika na trasie). Z trudem udaje mi się go pokonać. Tym razem bez konieczności wspinania się na czworaka.
Teraz zostało mi tylko dotrzeć do Sansenu (105 km) i z górki. Tylko... Droga do Skansenu dłużyła się niemiłosiernie. Organizatorzy trochę zaniżyli na mapce dystans, w rzeczywistości ma on z 2 km więcej niż oficjalnie podano. Ok. 18.17 dotarłem na ostatni punkt kontrolny. Ostatni żel, miła rozmowa z Moniką Bartnik i Andrzejem Gałązką z runandtravel.pl i ruszyłem na ostatnie 9 kilometrów.
Jestem szczęśliwy
Biegnę wyprzedzając kilka osób. Tuż przed metą usłyszałem zapowiedź spikera - Zbigniew Mamla from Poland. Our Polish friend. Dosłownie przeskakuję linię mety. Czas 19:10:32 i 75 miejsce (na 107 osób które dotarły do mety). Rachunki z Salomon Ultra Trail Hungary wyrównane. Jestem szczęśliwy. To był jeden z najtrudniejszych biegów w jakich miałem okazje startować. Dużo błota i technicznie trudnych odcinków. Na Węgrzech naprawdę jest gdzie się zmęczyć. Owszem zawody mają bardzo dużo minusów, które rekompensuje fantastyczny wolontariat na punktach (ci ludzie są cudowni) i Szentendre - miasteczko-perełka.
W Szentendre podczas Salomon Ultra Trail Hungary na dystansie 115 kilometrów wystartowało 18 biegaczy z Polski. Zwycięzcą okazał się Miklos Kiss z Węgier (12:23:00) za którym finiszował Łukasz Zdanowski z czasem 12:49:07. Podium uzupełnił zawodnik gospodarzy Jakus Bela (12:50:54).
Miejsca pozostałych Polaków:
10. Oskar Zimny 14:52:21
15. Tomasz Chmielewski 15:26:57
16. Seweryn Socha 15:35:58
17. Jarosław Haczyk 15:44:40
29. Jan Jura 16:38:50
34. Piotr Stawowski 16:54:01
45. Dariusz Dutkiewicz 17:57:07
58. Błażej Wojtczak 18:36:03
60. Tomasz Lichota 18:39:22
72. Leszek Pławecki 19:01:56
75. Zbigniew Mamla 19:10:32
91. Natalia Haczyk 19:35:22
101. Rafał Krużel 19:52:16
102. Marek Zakrzewski 19:54:11
Z 160 startujących zawodników na metę najdłuższej trasy dotarło 107 osób (w tym 4 po limicie czasu).
Podczas Salomon Ultra Trai Hungary odbyły się jeszcze dwa biegi na dystansie 55km i 30 km
Zbigniew Mamla, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy