W tym roku Barkley Marathons znowu nie będzie miał finiszera
Po raz trzeci z rzędu nie poznamy zwycięzcy Barkley Marathons. Tym razem jednak za sprawą koronawirusa, chociaż nie w bezpośredni sposób. Decyzją organizatora, składający się z pięciu pętli bieg o długości 160 km nie dojdzie do skutku.
Taki obrót sprawy zaskoczył biegaczy. Wprawdzie odwoływanie imprez to teraz naturalna konsekwencja zapobiegania rozprzestrzenianiu się wirusa, ale Lazarus Lakes to ekstrawagancki organizator, który wszystko robi po swojemu.
Do tego Barkley Marathons nie jest imprezą masową. Startuje w niej ok. 30 osób-40 osób. Najpierw muszą napisać esej, potem wybrańcy czekają w jednym miejscu na zapalonego papierosa i dźwięk muszli. Wyruszają na wyjątkowo trudną trasę, udowadniając swoją obecność w punktach kontrolnych, zebranymi tam kartkami z książki.
Po pierwszej pętli zostaje garstka. Na mecie również nie ma tłumów. O ile w ogóle ktoś tam dociera, to są to pojedyncze osoby. Z tego powodu, wśród reakcji nie brakuje opinii, że akurat odwołanie tej imprezy niczego na mecie nie zmieni.
Na decyzję o odwołaniu imprezy silny wpływ miał jednak wydany przez Donalda Trumpa zakaz podróży z Europy. Po jego ogłoszeniu biegacze ze Starego Kontynentu sami zaczęli się wycofywać.
„Podjąłem decyzję, by zrezygnować ze startu w 2020 r. po ogłoszeniu Trumpa. Przestudiowaliśmy wszystkie możliwości (wcześniejszy wylot, zmiany lotu, przelot przez Kanadę lub Londyn), ale niepewnych zmiennych było zbyt dużo i to zaprowadziło nas do jedynej rozsądnej decyzji”- pisał przed anulowaniem imprezy David Limousin, jeden z Francuzów, przygotowujących się do startu w USA.
Rozczarowanie z tego powodu wyraził również Gary Robbins. Kanadyjczyk, który uparcie od kilku lat próbuje zmieścić się w limicie 60 h i ukończyć imprezę. Jednak decyzję zaakceptował ze zrozumieniem.