Walcząc z wiatrem i… psami. Ultramaraton Karkonoski Ambasadora

To miał być piękny weekend, pełen owacji i okrzyków. Miała być walka, miało być podium, miało być spełnione marzenie. Ale gdzieś tam czegoś po drodze zabrakło do pełni szczęścia. Ale po kolei…

Relacja Marka Grunda, Ambasadora Festiwalu Biegów

Do Karkonoszy przygotowywałem się jak nigdy. Nigdy nie miałem aż takiego parcia na przygotowanie, nie było ściemniania. Ćwiczenia, bieganie, wszystko zgodnie z planem. Unikałem nawet niezdrowego żarcia - naprawdę! Bańka, w której rosły moje oczekiwania powiększała się w oczach z każdym kolejnym dniem, z każdym kolejnym treningiem. Przecież trzeba od siebie wymagać, czyż nie!?

Do Karkonoszy wyruszyliśmy wspólnie z klubowymi przyjaciółmi. Wesoła podróż zapowiadała udany weekend. To było pewne, na tego typu wyjazdach nudy nie uświadczysz. W Szklarskiej zameldowaliśmy się około 18. Odebraliśmy pakiety i zakwaterowaliśmy się w domu wypoczynkowym. O 20:00 wzięliśmy udział w „kolacyjnym biegu” na dystansie około 3,5 km - taki luźny rozruch przed właściwym startem.

Po biegu wszamałem jeszcze kolację i poszedłem spać. Wstałem o 4:10 zrobiłem śniadanie i spakowałem wszystko tak jak trzeba. Sprawdziłem cały osprzęt jeszcze raz i wyruszyłem na start.

Po wyjściu z domku od razu wróciłem po długi rękaw. Prawie nic nie waży a pogoda zapowiadała się nieciekawie. Kiedy doszedłem do bramy startowej, postanowiłem założyć długi rękaw. Oj będzie się działo! Czułem w sercu że tam na trasie „Śnieżynka” już rzuca mięsem w naszą stronę.

Wystartowaliśmy o 6:30, zerwałem się od razu do walki. W głowie miałem swoje międzyczasy i plan, który chciałem zrealizować. Podbiegi to akurat moja dobra strona, więc nie było większego problemu utrzymać się w czubie stawki. Kontrolowałem tętno i robiłem swoje. Dobiegłem do schroniska przed Łabskim Szczytem, zażartowałem z wolontariuszami na punkcie, ale nie zatrzymałem się. Pobiegłem dalej.

Zaczęło się podejście na Śnieżne Kotły, a razem z podejściem, piekielnie silny wiatr. Wiatr naprawdę tak mocny, że nie mogłem ubrać kurtki, targało nią w wszystkie strony. W końcu kiedy udaje mi się jakoś ubrać, biegnę dalej do góry. W zasadzie to staram się biec, bo wiatr nie ustaje, rzuca nami po całym szlaku. Strach wzrastał, było naprawdę niebezpiecznie.

Kiedy biegłem już po Śnieżnych Kotłach, nie widziałem dalej niż na wyciągniecie ręki. Spotkałem na samej górze GOPR-owców, którzy stali niewzruszeni. Dla nich taka pogoda to chyba nic nadzwyczajnego. Biegnę dalej, zbiegiem. Wyhamowałem razem z innymi uczestnikami biegu, bo wiatr zaczynał szarpać co raz bardziej. Nie widziałem za wiele, tylko skały pod nogami które były bardzo nie pewne więc każdy krok musiał być przemyślany. Wiatr dosłownie robił z nami co chciał.

Zrzuciłem kaptur z głowy, ponieważ ograniczał jeszcze bardziej moją widoczność, która i tak już prawie była zerowa. Przybrałem taktykę i udało się utrzymać dobre tempo zbiegu. Musiałem zaryzykować. Opłaciło się!

Teraz będzie w miarę łatwy fragment w stronę przełęczy Karkonoskiej. Rozłożyłem skrzydła i wrzuciłem piaty bieg, wiatr pchał mnie do przodu, spoglądając na zegarek, już kotłowało mi się w głowie - jest zaj….! Dotarłem tu szybciej niż w zeszłym roku, zgodnie z planem, mimo ciężkich warunków. Czułem siłę, ona tam drzemie i czeka żeby ją uwolnić, ale…. jeszcze nie teraz.

Punkt na przełęczy również pokonałem bez zbędnego zatrzymywania się. Przede mną teraz trasa w stronę Domu Śląskiego a zaraz za nią „Śnieżynka”

Byłem już na grani, jestem tutaj trzeci raz i doskonale pamiętam, że z tego miejsca było zawsze widać piękne oblicze „Śnieżynki”. Teraz jednak nie widziałem dalej niż na wyciągniecie ręki. Wiatr świszczał co raz to bardziej, a mgła zabrała mi wszystkie widoki, co więc ma mnie pchać dalej?

Zacząłem sobie po cichu śpiewać. Przyśpieszałem i kontrolowałem tętno lecz właśnie z śpiewu wyrywa mnie jakiś odgłos. Okazuje się że obok mnie przejeżdża właśnie samochód, który wracał z Domu Śląskiego. W aucie organizator z wolontariuszami wydzierają się na cały głos przez okno, dawaaaaj! Dźwignąłem głowę do góry, wiedziałem że zaraz kolejny punkt.

Dom Śląski. Wyciągnąłem kubek z plecaka i napiłem się coli na punkcie. Zjadłem jednego cukierka i wymieniłem kilka słów z wolontariuszem, którego poznałem tutaj 2 lata temu. Zbiliśmy pionę a ja z okrzykiem rzuciłem się na ostateczny atak. Śnieżka stała tuż przede mną, albo raczej ja przed nią.

Pierwsze kroki na Śnieżkę były piekielnie ciężkie. Wiatr hulał mocno, że byłem zmuszony z początku trzymać się łańcuchów, aby wspinać się wyżej. Potem wiało już w plecy. Postanowiłem wykorzystać ten moment i dałem do lekkiego biegu. Zrobiłem kilka susów i kierunek podejścia się zmienił - znów walczyłem z wiatrem. Odczuwalna temperatura na Śnieżce w tym momencie wynosiła około minus 10 stopni Celsjusza. Śnieżka zaciskała swoje objęcia i nie chciała mnie wpuścić na szczyt...

„I choćbym najwyższym szczytem kroczył zła się nie ulęknę bo Duch Gór drzemie we mnie” - powiedziałem na głos wskakując na „Śnieżynkę” Powinienem się tutaj z szacunku dla gór zatrzymać choć na ułamek sekundy i tak też zrobiłem, zabrałem głęboki wdech i rzuciłem się do ucieczki z tego piekła, bo „Śnieżynka” ciskała we mnie już wszystkim co miała pod ręką.

Nagle, we mgle pojawiła się jakaś kobieta, która wskazała mi drogę. Ale ja już zbiegałem drogą techniczną. Znów spojrzałem na zegarek, było doskonale. Mimo fatalnych warunków udaje mi się dalej robić to czego chciałem dokonać. Jestem nawet 2 minuty przed planem. W szybkim tempie pokonałem zbieg i znów jestem obok Domu Śląskiego, tym razem nie zatrzymywałem się, przebiegłem tylko i krzyknąłem do znajomego na punkcie „SIŁAAA”. Jest to moment trasy na którym można minąć się z zawodnikami, którzy dopiero wybierają się na „Śnieżynkę”. Bardzo fajne jest to, że część z nich dopinguje moje zmagania mimo niepogody.

Odczułem lekkie skurcze w prawym udzie, kiedy chciałem przyśpieszyć na prostszym odcinku. Zwolniłem więc i podjadłem na tym kawałku konkretnie, ale utrzymywałem bieg.

Teraz zaczyna się zbieg do Schroniska Strzecha Akademicka, skurcz lekko puszcza więc narzucam sobie tempo i gonię zawodnika przede mną. Zaczyna się rozpogadzać, podwinąłem rękawy kurtki i rwałem dalej w dół, ani się obróciłem i byłem już za schroniskiem, na kolejnym podbiegu, który prowadzi z powrotem na główny szlak. Było już w miarę ciepło choć wiatr nie ustawał, ściągam kurtkę i pakuje do plecaka (i żebyś mi już dziś nie była potrzebna pomyślałem).

Trochę opadłem z sił na tym podejściu, do tego skurcze dawały o sobie cały czas przypominać. Telefon nie dzwonił, nie było wsparcia, a tak było mi teraz potrzebne… zacisnąłem zęby. Byłem sam i sam musiałem sobie z tym poradzić. Widziałem już końcówkę tego podejścia, nabierałem rozpędu więc...

Wybiegając na prostą skacze miedzy skałami niczym kozica górska. Nagle następuje nieoczekiwany przebieg zdarzeń. Za skały wyskakuje pies. Nim się zorientowałem, pies już trzymał mnie swoimi zębami powyżej kolana. Wystraszony spojrzałem na niego, lecz on stał już przy swoim właścicielu. Czas na chwilę się zatrzymał. Spojrzałem na właściciela ten na mnie, kompletnie nie wiedziałem co mam teraz zrobić. Zapytany czy coś mi się stało, dopiero wtedy spojrzałem na udo, gdzie było widać lekki ślad ugryzienia (jedyne co przychodziło mi teraz do głowy to tylko „ja pier…., co tu się właśnie wydarzyło?).

Nie myśląc już o niczym, rzuciłem się do dalszego biegu. Nie miałem zamiaru tracić czasu na zbędne dyskusje z właścicielem czworonoga, które i tak niczego by nie zmieniły. Biegnąc dalej byłem totalnie zdezorientowany, zacząłem myśleć o tym co może wydarzyć się wysoko w górach i jakoś, ni hu hu, nigdy nie pomyślał bym o tym, że mogę zostać pogryziony przez psa w takim miejscu.

W międzyczasie zauważam, że od momentu w którym czworonóg mnie dopadł przestały mi dokuczać skurcze w prawym udzie, czy to możliwe … ? Tak, tak właśnie było. Skurcze znikły a ja wyrzucając już z głowy wszystkie negatywne myśli rwałem w dół do Przełęczy Karkonoskiej. Parę łyków coli na punkcie i ruszyłem dalej w stronę Śnieżnych kotłów.

Znów wiatr dawał się mocno we znaki. Nie sięgam już jednak do plecaka po kurtkę. Zmagam się z podejściami na ostatnie wzniesienie przed metą, przy tym delektuję się widokami, które w końcu się ukazały kiedy słońce rozgoniło mgłę.

Będąc na Śnieżnych Kotłach spotkałem znów tych samych goprowców. Pozdrowiłem ich serdecznie kolejny raz, a oni krzyknęli już tylko za moim plecami – dawaj! Teraz już tylko w dół! Tak, teraz będzie już tylko w dół, dobrze o tym wiem i to właśnie tego się najbardziej obawiam. Tak długi zbieg pociągnie mnie po dwójkach okrutnie, byłem pewien. Ale biegnę, przyśpieszam nie znam swojej pozycji, nie jestem jej w żaden sposób pewien, przyśpieszam wiec i robię co tylko mogę. Dwójki się trzymają, czyli ćwiczenia działają!

Zbiegając w kierunku schroniska pod Łabskim Szczytem przeskakuje po mostkach miedzy skałami. Mam około 47 km w nogach. Zmęczenie powoduje, że zahaczam o jedną z desek mostku i upadam na skały. Ojjjj bolało, naprawdę. Nie przypominam sobie tak bolesnego upadku odkąd biegam.

Rozwaliłem trochę kolano i dwa palce u ręki. Trochę obiłem plecy. Ale wstałem czym prędzej. Otrząsłem się, przetarłem krew z dłoni i kolana i atakowałem dalej. Miałem już dość wypadków na dziś ale miałem już też dość samotności na dziś, ale to właśnie w tym momencie, zbiegając do schroniska, pojawili się oni, najlepsi, najwierniejsi klubowi przyjaciele. Zagrzewali do walki, krzyczeli co sił, ale mój wyraz twarzy pokazał im chyba wszystkie boleści z trasy. Niemniej jednak bardzo mi to pomogło, przez ostatni punkt kontrolny przebiegłem już z tempem poniżej 4 minuty na kilometr. Biegłem co sił…

„Musze zmienić sposób myślenia. Sukces to wybór. Każdy mistrz wie, ze psychika to najpotężniejsza broń. Większość ludzi nie wie że ma taką moc. Co dzień robią to samo, myślą tak samo. Dla takich każdy dzień będzie taki sam. Jedyną niezmienna rzeczą jest zmiana ! Zamiast narzekać na wycisk powiedz sobie na głos, ze katujesz się dla siebie, dla przyjaciół, dla rodziny. Spójrz na siebie jak na mistrza. Zacznij mówić i myśleć jak mistrz. A nikt Cię nie powstrzyma. Będziesz mistrzem we wszystkim”

Biegłem i miałem w głowie całą swoja ostatnią prace jaką wykonałem, wszystkie treningi, wszystkie ćwiczenia, każdą jedną krople potu. Każdy jeden krzyk pokazywał właśnie teraz przez co przeszedłem żeby się tutaj znaleźć. Z moich przemyśleń wyrwał mnie widok mety, do której rwałem już takim tempem że bałem się spojrzeć na zegarek.

To jest właśnie ta chwila, która po całym ciężkim biegu, na kilka sekund, pozwala Ci się poczuć nieśmiertelnym, ta przekroczona linia mety mówi Ci szeptem do uszka - „Jesteś najlepszy!”

Na mecie - naprawdę - było bardzo dużo braw. Wspaniałe uczucie. Uhonorowany medalem poszedłem do sanitariuszy aby sprawdzili ranę po ugryzieniu. Wszystko pod kontrolą - będę żył. I nie zamienię się w wilkołaka (a szkoda).

Tamta chwila wydaje się być najpiękniejszą chwilą w życiu... aż do momentu, w którym dowiaduje się że jestem (po raz nie wiem już który) czwarty w swojej kategorii wiekowej. Do trzeciego miejsca tracę 1 minutę i 2 sekundy. Nosz ku….. nie wierze.

Dosłownie opadłem na ławkę zaciągnąłem koszulkę na twarz i nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Nie potrafiłem się pogodzić z swoja porażką, to było dla mnie najważniejsze wyzwanie w tym roku, całe moje marzenie o ultra legło w gruzach. Nie słyszałem niczego innego w moich myślach, naprawdę. Nie dochodziło do mnie nic…

W końcu dźwignąłem swoje cztery litery z tej ławki, opuściłem koszulkę z twarzy dźwignąłem głowę i poszedłem przed siebie. Dobra Marek, jeszcze jedna szansa Bieg 7 Dolin 64 km w Krynicy czeka, przygotuj się jeszcze lepiej…

Na drugi dzień naturalne jest ze pobiegłem jeszcze półmaraton.

10 ULTRA Maraton Karkonoski - 52 km,

  • Miejsce open 19
  • M20 – 4
  • Czas 5:43:30

Półmaraton Karkonoski 21km

  • Miejsce open 45
  • M20 – 8
  • Czas: 2:00:02

Dwubieg Karkonoski

  • Miejsce open 3
  • Czas 7:43:32

Ogólnie jestem bardzo zadowolony z swojego startu bo mimo fatalnych warunków spełniłem swój założony plan, oraz poprawiłem wynik z zeszłego roku. Nie mniej jednak niedosyt pozostanie straszny…

PS. Chodzi pogłoska ze pies który mnie ugryzł, zdechł po kilkugodzinnej męczarni. Oczywiście to tylko żart, mam nadzieje że piesek żyje i ma się dobrze, ale właścicieli uczulam na ostrożność w takich przypadkach.

SIŁA !!!

Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów