Wojciech Kopeć: "Wings for Life - siła woli i walka z bólem”

Start w poznańskiej imprezie był dla maratończyka z Olsztyna (na zdjęciu pierwszy od lewej) debiutem w zawodach ultra. Zmagania skończył na 61 km i 43 metrze, osiągając czwarte miejsce w kraju i czterdzieste na świecie. Jak przyznaje w rozmowie z naszym portalem, oczekiwania było jednak większe.

Dlaczego zdecydowałeś się na start w Wings for Life?

Fascynowało mnie to, że meta goni biegaczy. Chciałem sprawdzić się w tej formule biegu. Po za tym jest bieg charytatywny, mimo wysokiej opłaty startowej ma się poczucie, że komuś się pomaga. Chciałem też sprawdzić się w biegu ultra, byłem ciekaw jak zareaguje mój organizm na taki wysiłek. Zamierzałem przebiec ok. 67 km, czyli trzymać tempo ok. 4 min./km.

Czy twój organizm był gotowy na taki wysiłek? Tydzień wcześniej podczas ORLEN Warsaw Marathonu zszedłeś z trasy...

Nie martwiłem się o to, bo w Warszawie maraton skończył się dla mnie na 26. kilometrze. Nie zrobiłem więc nawet pełnego długiego rozbiegania. Zejść chciałem już na 20. kilometrze, tylko było daleko od autobusów (śmiech). Musiałem jeszcze wytrzymać 5-6 km, gdzie był mój zawodnik z żelami. Truchtałem po 3:35 min./km. Wcześniej biegłem po 3:10 - 3:15 min./km.

Nie szkoda długich przygotowań w Peru?

Przygotowania były idealne. Robiłem duży kilometraż i wykonywałem tam ogromną pracę. Był tylko jeden mankament. Jest tam tak wysoko, że nie można tam biegać treningów w tempie maratońskim. Bardzo ciężko biega się tam też odcinki tempowe typu 15 x 1 km. Nie było więc możliwości, by trenować w takim tempie jakim chciałem pokonać maraton.

Oczywiście, żałuję że nie udało się zrealizować planu na ORLEN Warsaw Marathon. Popełniłem też błąd, bo biegałem w czwarty dzień bo zjeździe z wysokości. A to jest najgorszy dzień do biegania maratonów, z największym dołkiem. Powinno się biegać trzeciego dnia.... Cóż. Jeszcze w sobotę (maraton odbył się w niedzielę 26 kwietnia – red.) czułem się idealnie. Na pewno żałuję, że się nie udało, ale forma jeszcze przyjdzie...

Mówisz o przygodzie ultra. Dlaczego zacząłeś od asfaltowego biegu, a nie biegu terenowego, w górach?

Nie myślę o takich biegach. Rozmawiałem z Kubą Wiśniewskim o Biegu Rzeźnika i mówił mi, że to jest całkiem inne bieganie. Trzeba też inaczej przygotowywać się do takich zawodów. Ale tak, obserwowałem wyniki Mistrzostw Polski w biegach górskich na długim dystansie, gdzie wygrał Marcin Świerc i zastanawiałem się czy za rok lub dwa lata tam nie wystartować...

Wróćmy do Wings For Life. Jaki był Twój plan na ten bieg?

Od początku chciałem się trzymać faworytów. Artur Kern, który biegał zawody ultra w RPA mówił mi, że czasy z biegów krótszych jak maraton czy półmaraton raczej nie grają w nich roli. Jeśli ktoś długo trenował drugi zakres w tempie, jakim chce biec te zawody, to będzie lepiej przygotowany do nich niż ja. Dodatkowo po ORLEN Warsaw Marathon i pobycie w Peru czułem się trochę przybity psychicznie. Wiem, że mam formę, ale z moim organizmem dzieje się coś dziwnego. Jest to jakiś dołek, z którym nie mogę się uporać. Chcę jednak znaleźć receptę i wrócić do swojego tempa...

Kto był więc Twoim faworytem na poznański bieg?

Bartek Olszewski. Czytałem jaki ma cel i jaką taktykę. Nastawiałem się, że będzie wiodącą postacią imprezy. Moim zdaniem, właśnie on idealnie trenuje pod takie biegi długie. Robi dużo takiego II zakresu. Był przygotowany do startu i to pokazał. Pobiegł genialnie. Biec samemu, w takiej temperaturze, pod wiatr, to trzeba mieć żelazną psychikę!

Fenomenalny występ.

Jeśli biegniesz ponad 70 km i nie łapią skurcze to znaczy, że jesteś super przygotowany. Ja po 50. kilometrze musiałem chwilę potruchtać i kilometr zrobiłem w tempie 6:30 min./km.

Jak układała się rywalizacja z twojej perspektywy?

Przez pierwsze 20 km biegłem z Bartkiem i Tomaszem Walerowiczem, tempem w granicach 3:45 min./km. Czasami szybciej, gdy było z górki. Później Bartek trochę przyspieszył, gdzieś do 3:40 min.km, i powoli mi odchodził. Ja zdecydowałem, że to tempo jest dla mnie zbyt ciężkie i nie dam rady wytrzymać z taką prędkością tak długiego odcinka. Wiedziałem, że trzeba będzie pokonać jeszcze 50 km. Tylko osoba, która utrzyma tempo, wygra. Nie pomyliłem się.

Wydolnościowo biegło mi się bardzo dobrze, ale czułem zmęczenie. Przy normalnym treningu taki wysiłek powinienem wytrzymać z „uśmiechem na ustach” do 55. kilometra. W swojej karierze tydzień w tydzień biegałem maratony na poziomie 2:21:00 - 2:22:00. Wiedziałem, że tym razem to nie jest jednak to, czego oczekuję. Bo jak wytłumaczyć sytuację, gdy maraton biegam 3:20 min./km bez skurczy, a tu tempo 3:40 min/km utrzymałem tylko do 20 kilometra? Niestety...

Miałeś momenty, w których tylko czekałeś, aż dogoni cię meta?

Po raz pierwszy chyba na 51. kilometrze, gdy zmagałem się z ogromnym skurczem. Muszę się przyznać, że przez cały bieg rywalizowałem z bólem ścięgna Achilesa. Mam z nim problem od 8 lat. Czasem boli, a czasami nie. Po „Orlenie” gdzie noga ślizgała się na mokrej trasie, nie było z nim najlepiej.

Od pierwszego metra w Poznaniu „Achilles” bolał mnie coraz mocniej. Wygląda na to, że zmieniłem styl biegu i układanie stopy w czasie biegu. W efekcie rozbolała mnie też stopa. Przez cały bieg starałem się odciążać lewą nogę. W efekcie obciążałem mocniej prawą, co również było złe. Gdy złapał mnie skurcz w prawej nodze w mięśniu dwugłowym, to nie mogłem podnieść nogi do góry.

Na wspomnianym 51. kilometrze stanąłem. Zrobiłem kilka skłonów i zacząłem iść. Jadąca za mną karetka chciała mi pomóc, ale powiedziałem że dam radę. Postanowiłem truchtać. Na 56. kilometrze już tylko czekałem na samochód i liczyłem w głowie kiedy mnie dogoni. Jednak gdy zobaczyłem, że ktoś mnie goni, zmobilizowałem się.

Artur Jabłoński wspominał o waszej ciekawej rywalizacji. Jak to wyglądało z Twojej perspektywy ?

Na ok. 56 km dogonił mnie rowerzysta i podał mi bidon z wodą. Zapytałem się go czy ktoś za mną biegnie. Chłopak odpowiedział, że jakieś 500 metrów za mną jest jakiś amator, bo kilometr wcześniej na postoju z wodą robił sobie zdjęcia z kibicami. Mówię sobie „kurcze, amator do 55 km to nie dobiegnie, to nie możliwe.” Do takiego wysiłku potrzebne jest doświadczenie i trochę treningu...

Gdy wyszliśmy na prostą rozpoznałem sylwetkę Artura. Widziałem, że zbliża się do mnie bardzo szybko. Zebrałem się jeszcze i starałem się uciekać. Tak rywalizowaliśmy z 4 kilometry. Było to pasjonujące. Razem dobiegliśmy do 61. kilometra. Wtedy dogoniła nas cała kolumna samochodów i rowerzyści. Jeden z nich krzyczał, że meta jest ok. 200 metrów, a za Arturem - 100 metrów. Jeśli przyspieszę to meta złapie rywala wcześniej – pomyślałem odwracając się, by upewnić się z kim się mierzę.

Gdy odwróciłem się po kolejnych 50 metrach, Artur był już obok mnie a meta równie blisko. Tak jest w bieganiu. Ten, który goni ma przewagę nad tym co ucieka. Ramię w ramie biegliśmy jeszcze kilkanaście metrów w tempie ok. 3 min./km. Jak na dystans jaki mieliśmy w nogach, to był ogromny sukces. To była siła woli i walka z bólem. Artur miał chyba więcej sił, bo mnie wyprzedził. Przegrałem o te kilka metrów...

Jakie masz teraz plany startowe?

Chciałem przebiec maraton w swoje urodziny (30 maja – red.), ale nie wiem czy będę w stanie. Na pewno pojawię się w Białymstoku na półmaratonie. Chciałbym tam pobiec na poziomie 1:07:00. Będzie to już 4 tygodnie po zjeździe z gór, wiec forma powinna być. Muszę też pobiegać krótsze zawody - 5 i 10 km, żeby złapać formę.

Rozmawiał Robert Zakrzewski

fot. Tomasz Szwajkowski dla Festiwalu Biegów / facebook Wojciecha Kopcia