Samo bieganie coraz częściej nie wystarcza. Treningi i zawody to za mało. Szukamy coraz większych wyzwań, granic samych siebie. Poszukujemy dla biegania głębszego sensu, propagując idee, edukując, zwracając uwagę na problem czy starając się pomóc potrzebującym.
Piszemy często i chętnie o takich przedsięwzięciach, bo dowodzą, że biegacze to najczęściej nie skoncentrowane na sobie narcyzy, ale osoby empatyczne, dzielące się swoją pasją i myślące o innych.
Dziś o Joannie Mostowskiej, która ostatnio pokonała 500 kilometrów Głównego Szlaku Beskidzkiego dla chorego Mikołajka.
Joanna mieszka w Warszawie, ma 37 lat, jest mamą dwóch córek (4 i 6 lat). Prowadzi klubokawiarnię dla podróżników w centrum stolicy, a biega - jak nam powiedziała - od zawsze. – Bieganiem zaraził mnie mój tata. Wyciągał na przebieżki już gdy chodziłam do „podstawówki”. Były to początki lat 90, a wtedy widok biegaczy wywoływał, delikatnie mówiąc, zdziwienie przechodniów. Zwykle pukali się w czoło!
A Joannie podobało się właśnie to, że robią z ojcem coś nietypowego. – I może tak właśnie mi zostało. Lubię iść dalej, zrobić coś innego!
Nie przeszkadzało, że nie było w jej bieganiu wielkich wyników. – Nigdy nie byłam szybka. „Życiówki” stały w miejscu, podczas gdy znajomi, których z czasem zaczynało biegać coraz więcej, osiągali lepsze czasy ode mnie. Ja jednak odkryłam w sobie coś innego. Wytrzymałość! Fizyczną i psychiczną – wspomina Joanna Mostowska.
Warszawianka zaczęła więc startować w biegach ultra, a po jakimś czasie pomyślała o czymś jeszcze dłuższym. – Postanowiłam zmierzyć się biegowo z Głównym Szlakiem Beskidzkim – mówi.
Od razu jednak chciała, żeby jej wyzwanie miało, poza sportowym, jakiś głębszy sens. – Długo się nie zastanawiałam, komu zadedykować bieg. Moja koleżanka ze studiów ma niepełnosprawnego synka. Mikołajek ma 2 lata i cierpi na genetyczną chorobę cri du chat (zespół miauczenia kota): nie mówi i nie chodzi, choć dzięki intensywnej rehabilitacji jest już tego coraz bliższy. Ogromnie się cieszę, że w czasie, gdy pokonywałam GSB, wpłynęło sporo wpłat na rehabilitację Mikołajka! – mówi uradowana.
Na miejsce startu biegu po GSB Aśka wybrała Ustroń. – Kierunek z zachodu na wschód był dla mnie naturalny. Beskid Niski i Bieszczady znam dobrze, więc te tereny chciałam sobie zostawić na koniec – tłumaczy.
Pobiegła ze wsparciem, chociaż... Trochę było z tym kłopotów i niepewności. I to na samym początku. – W drodze do Ustronia „rozkraczył się” supportujący mnie samochód! Na start dojechałam więc „stopem” i pierwszego dnia biegłam z pełnym ekwipunkiem, bo nie było wiadomo, co i jak z autem. Na szczęście już od drugiego dnia miałam wsparcie Kuby. Mój jednoosobowy support organizował noclegi, trochę gotował i prał skarpetki – mówi z wdzięcznością. – Czasem wychodził też ze mną kawałek na szlak. Ale generalnie biegłam bez „zająca”.
Swoje siły i możliwości Joanna „wyceniła” na 8 dni. – Średnio miało to być 60 kilka kilometrów, choć, oczywiście, brałam pod uwagę wydłużenie tego czasu. Kobiece rekordy na tej trasie nie są zbyt wyśrubowane, założyłam więc, że nawet takiemu żółwiowi jak ja nietrudno będzie zrobić dobry wynik – uśmiecha się i od razu dodaje: – Rekord nie był celem samym w sobie. Zdaję sobie sprawę, że jest masa mocnych dziewczyn, które z łatwością mogą pobiec szybciej ode mnie! (czytaj dalej)
Jak mijały kolejne dni na czerwonym Głównym Szlaku Beskidzkim? Oddajmy teraz na dłużej głos Joannie:
– Już pierwszego dnia: 36 stopni. A ja nie znoszę upałów! Piłam gdzie się da. Do końca dnia wlałam w siebie 14 litrów płynów. Jedzenie za to "nie wchodziło" zupełnie. W schronisku pod Baranią Górą spróbowałam wcisnąć w siebie zupę pomidorową. Poza skromnym śniadaniem to jedyna rzecz, którą udało mi się zjeść tego dnia. Ale na świeżych jeszcze nogach udało się "wykręcić" 64 kilometry.
– W kolejnych dniach sporo padało. Zapewniało to przyjemny chłód, ale byłam „do tyłu” z założonym planem. Strata kilometrów rosła z dnia na dzień.
– Poważne zmęczenie przyszło czwartego dnia. Podejścia w Beskidzie Sądeckim mocno dały mi „popalić”. Zaczęły także boleć stopy. Dziwiłam się, bo na żadnym biegu nie miałam z tym kłopotów. Z kolanami, czasem z żołądkiem - i owszem. Ale stopy zawsze radziły sobie świetnie. Tam gdzie to było możliwe, myłam je, smarowałam, zmieniałam skarpetki i buty. Mimo tych wszystkich zabiegów, stopy dostały straszne baty!
– Kryzys przyszedł piątego dnia. Nie na trasie. Już z rana, bo nie mogłam wstać. Potem wlokłam się od Rytra, potwornie wolno. Gdyby nie to, że przy każdym zatrzymaniu się komary cięły jak szalone, pewnie poszłabym w krzaki spać. Trochę też wymiotowałam, co jeszcze bardziej mnie osłabiło.
– Miałam dość tego biegu, myślałam o zejściu z trasy. Ale czy zwykłe zmęczenie to wystarczający powód, by rezygnować? Myślałam też o Mikołajku, że nie mogę go zawieść i się poddać. Mozolnie dotarłam do schroniska na Hali Łabowskiej. Herbata z cukrem postawiła mnie na nogach! „Kryzys zażegnany!” – pomyślałam z radością. A przecież nie ma nic bardziej budującego, niż pokonanie kryzysu.
– Stopy bolały coraz bardziej, ale dotarłam do półmetka trasy i wbiegłam w Beskid Niski. To mój ulubiony fragment GSB, dał mi nowy zastrzyk energii. Znam te tereny z wędrówek i z trzech biegowych startów w Łemkowynie, na 70, 100 i 150 km.
– Ludzie w Beskidzie Niskim są przemili! "Dokąd pani tak biegnie?" zapytał mężczyzna. "Do Chyrowej" odpowiedziałam. "A to pani nie dobiegnie. Trzeba na PKS poczekać!" szczerze poradził. W Mochnaczce inny pan, ledwie trzymający pion, pochwalił, że dawno u nich we wsi nie było takiej damy. To dlatego, że cały szlak przebiegłam w kolorowych spódniczkach. Ten sam pan, widząc Kubę przy samochodzie, na którym suszyły się buty i skarpetki, a w bagażniku było sporo jedzenia, spytał, co za handelek się tu odbywa.
– Wreszcie Bieszczady i Cisna, gdzie właśnie trwał Festiwal Biegu Rzeźnika. Dostałam spory doping od kilku osób, truchtających lub spacerujących po swoich startach. Leciałam dalej, choć wiedziałam już, że nie wyrobię się w założonych 8 dobach. Nie czułam szczególnego zmęczenia i nawet przyszło mi do głowy, żeby przeć do mety bez spania. Wiedziałam jednak , że muszę dać odpocząć stopom. Zatrzymałam się więc na nocleg w Smereku. (czytaj dalej)
– Ostatniego, dziewiątego dnia, spotkałam na połoninach największe dotąd tłumy turystów. Podchodziłam szybko, miałam siły. Ale w dół szło mi wolniej niż turystom. Stopy były już skatowane! W Ustrzykach posiedziałam kilka chwil w strumieniu, żeby odpoczęły i się schłodziły.
– Ostatnie podejście pod Tarnicę to ulewa i silny wiatr. Na szczęście pod szczytem spotkaliśmy się z Kubą, który wyszedł mi naprzeciw. Wtedy po raz pierwszy przestraszyłam się gór. Niby to tylko niskie Bieszczady, ale całkowicie przemoczoną wiatr wychłodził momentalnie. W dodatku byłam już słaba i potwornie obolała! Nie mogłam normalnie stawiać stóp, bolał cały środek podeszwy.
– Zebrałam resztki sił i skoncentrowałam na tym, by jak najszybciej przejść przez Halicz i Rozsypaniec. Niżej nie będzie tak wiało, a poza tym musiałam zejść przed zmrokiem do drogi. Udało się! Zostało 8 ostatnich kilometrów drogi do Wołosatego.
– Droga była kamienista, a ja czułam, że każdy kamyk wbijał mi się w stopy. Szliśmy bardzo powoli, miałam wrażenie, że ta, krótka przecież, droga nigdy się nie skończy. Kuba starał się mnie zagadać, śpiewaliśmy jakieś piosenki.
– Wreszcie tabliczka informująca, że do Wołosatego zostały 4 kilometry. Czymże są 4 kilometry dla biegacza, zwłaszcza z niemal 500 kilometrami w nogach?! Tymczasem ja pod tą tabliczką... usiadłam i zaczęłam płakać! Bałam się, że nie dam rady!
– Ale siedzieć na szczęście też za bardzo się nie dało. Padał deszcz, od razu zrobiło mi się zimno. Bolało tak czy inaczej, więc znów zaczęłam biec. Krzyczałam z bólu, specjalnie wbiegałam w kałuże, żeby schłodzić stopy.
– I wreszcie meta! Nie poczułam radości. Tylko ulgę, że to już koniec. Po 209 godzinach i 48 minutach!
Opowieść Joanny to przejmująca historia walki z sobą i cierpieniem ciała i duszy. Skąd zatem biegaczka czerpała motywację, by mimo to posuwać się do przodu, nie rezygnować i przeć do celu? – Myśląc wcześniej o GSB wyobrażałam sobie, że będę bardzo zmęczona i niewyspana. To jawiło mi się jako największe trudności. Okazało się jednak, że z tym akurat nie musiałam się mierzyć. Musiałam za to walczyć z bólem!
– Od 10 lat jeżdżę na wyprawy na Daleką Północ, gdzie bardzo ważne jest kontrolowanie tego, co się dzieje z ciałem. Czy coś się nie odmraża, czy na pewno mam na tyle dużo siły, żeby jeszcze rozstawić namiot i coś ugotować? Te wyprawy nauczyły mnie obserwowania swego organizmu, kontrolowania stanu ciała i psychiki. Jeśli miałam kryzys, starałam się przeanalizować go na spokojnie.
Podczas Ultrałemkowyny-150 z niewyspania miałam lekkie halucynacje: widziałam na ścieżce jakieś postaci. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to tylko przywidzenia i koncentrowałam się, by nie zgubić szlaku. Wszystko było pod kontrolą.
– Tymczasem na GSB... pierwszy raz od dawna wyszłam tak daleko poza strefę komfortu, że kilka razy straciłam nad sobą panowanie i wybuchałam płaczem. To dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie w procesie poznawania swoich możliwości, granic i reakcji na trudne chwile.
– Człowiek daje sobie, brzydko mówiąc, wpierdziel, rani się fizycznie i psychicznie. Zastanawiałam się wielokrotnie w trakcie biegu, czy jest granica, po przekroczeniu której te rany się nie goją i pozostajesz zniszczony.
– Nie znalazłam odpowiedzi do dziś. Pewnie dlatego, że rana, którą sobie zadałam, szybko zagoiła się i zabliźniła. Wyszłam z tego silniejsza. To i fakt, że zdołałam choć trochę pomóc Mikołajkowi, to największe wartości mojego biegu po GSB – podsumowuje z przekonaniem Joanna Mostowska przyznając, że choć w biegu towarzyszło jej postanowienie „nigdy więcej!”, już się w niej tli pomysł na nowe wyzwanie...
Jeśli chcecie i możecie, tak jak Joanna, pomóc choremu chłopczykowi, zapraszamy na jego stronę. Tu możecie dowiedzieć się więcej o Mikołajku i wesprzeć jego rehabilitację. Zachęcamy!
Piotr Falkowski
zdj. Jakub Karp