Zamieć, mleko i szaleństwo. Nasza Zamieć 2019 [ZDJĘCIA]

Zawsze iść, rozkaz który mam we krwi
Małą wojnę w sobie mieć

[Lady Pank – Mała Wojna]

Skrzyczne, 27 stycznia, 2:30. Wychodzę ze schroniska, zbiegam nawrotką i czwarty raz rzucam się w dół gwizdopola. Duje jak nigdy przedtem. No może tylko jak w 2015. Wtedy też zamieć zawiewała ślady, ale teraz dodatkowo jest zupełne mleko. Zbiegam po swojemu, czyli szybko. W świetle czołówki tylko mgła i przelatujące płatki śniegu, widoczność może na trzy metry. Czasem tylko gdzieś się zjawia migająca lampka albo odblaskowa taśma. Po kilku minutach wywalam orła w śnieg nad krawędzią. Raczej bym nie chciał tam spaść. Chyba wyleciałem z trasy. Trzeba wrócić do góry, tylko nie wiem jak daleko

* * * * *

Prognozy się sprawdzają

Szczyrk, 26 stycznia, 12:00. Jak dobrze znów spotkać znajomych wariatów. Nie ma na to lepszego miejsca, niż amfiteatr pod skocznią w ostatnią sobotę stycznia w samo południe. Ruszamy zaśnieżonym bulwarem nad Żylicą. To już moja czwarta Zamieć.

Po chwili boleśnie przydzwaniam biodrem w glebę. Miało nie być ślisko, tylko tony kopnego śniegu, więc raczki zostawiłem na przepaku. I rzeczywiście nie będzie, z wyjątkiem odcinków tuż po starcie i przed samym końcem pętli...

Grzecznie gęsiego wydeptanym w śniegu korytarzem pod górę. Co z tego, że wydeptanym, jak tej mąki nie da się wydeptać. Z góry też pada śnieg. Pierwsze kółko to zawsze fajna rozgrzewka i gadanie ze znajomymi. Chloe jest tu już trzeci raz. Mervyn po raz pierwszy, tak jak większość zagranicznej załogi. W różnym składzie przyjeżdżają tu od początku Zamieci. Niezmiennie mamy bekę, jak próbują wymówić Szczyrk i Skrzyczne.

Trochę im uciekam dopiero na zbiegu przed siatką wzdłuż narciarskiej trasy. Wychodzimy na grzbiet. Tam już ostro wieje, zgodnie z prognozami. Na górze w dwie godziny i kilkanaście minut. Tak wolno jeszcze nie było, ale tyle śniegu też nigdy nie było. Kiedy opuszczam schronisko, Marta właśnie wchodzi. Pierwszy raz w życiu biegnie ultra. Jarek z naszej ekipy jest jeszcze lepszy – to jego pierwszy w ogóle bieg górski. Nieźle sobie wybrał...

Przed siodełkiem widzę powoli schodzącego zawodnika zawiniętego w NRC-tkę. Wygląda, że złapał jakąś kontuzję, ale ma towarzystwo i jest bezpieczny. Na dole jestem w 3h24. Nawet w tym kopnym śniegu dwa lata temu miałem tu równe trzy godziny, a w ostatniej „wiosennej” edycji 2h11 w luźnym tempie. Jednak doświadczenie uczy, że każda Zamieć jest inna i przed startem robienie jakichkolwiek założeń co do ilości okrążeń nie ma większego sensu. Nie zatrzymuję się nawet na chwilę. Rozpakowuję tylko batona i żując go, ruszam prosto bulwarem na drugie koło.

Gwizdopole

Stawka zdążyła się już rozciągnąć i większość czasu napieram sam. Czasem wyprzedzają mnie szybsi, którzy zdecydowali się na odpoczynek w bazie. Od początku podejścia czuję spowolnienie. Na stromym trawersie jest jeszcze w miarę w porządku, ale długie, ciągnące się jak guma od majtek zakosy w zapadającej powoli ciemności już rzucają się na mózg. Wydeptana koleina jest wypełniona mąką, po której trudno normalnie podchodzić. Przed podszczytowym grzbietem zapalam czołówkę. Przynajmniej zamieć trochę zelżała. Czas na górze jeszcze bardziej żałosny.

Na odkrytym podszczytowym zbiegu jednak piżga jak zwykle. Takie gwizdopole po prostu. Wyprzedzam chyba kilkanaście osób, chociaż w tym sypkim śniegu nogi spode mnie wyjeżdżają. Tylko jeden zawodnik się cały czas za mną trzyma. Puszczam go naprzód dopiero na wypłaszczeniu, kiedy mięśnie nóg już palą i brakuje mi oddechu. Masz raczki? – pytam. Nie musi potwierdzać, w świetle latarki widzę sprzęt na jego butach.

Jak widać, nawet w tych warunkach raczki się mogą przydać. Co do sprzętu, to od początku cisnę w trekkingowych butach za kostkę i turystycznych stuptutach. Wiedziałem, że biegania nie będzie wiele, a szybko zbiegać to ja mogę nawet w płetwach. Przynajmniej mam suche stopy.

Na następnym stromym zbiegu zdążyły się już wyrobić rynny, więc zjeżdżam nimi jak na nartach. Obydwa długie wypłaszczenia w ciemności jak zwykle ryją psychę, tylko stroma ścianka między nimi daje trochę rozrywki. Na jej początku zrobił się śnieżny wąwóz, w którym co niższi mieszczą się po szyję. Dwa kilosy przed końcem drugiego okrążenia spotykam współzawodnika walczącego z sensacjami żołądkowymi. Wolę nie zostawiać go samego, więc towarzyszę mu do samej bazy. Czasem trzeba być dżentelmenem. Razem mijamy imprezowe ognisko na siodełku, którego uczestnicy będą nam kibicować do późnej nocy.

Już kiedyś wspominałem, że lubię układać rymy i przerabiać teksty w czasie napierania, więc na następnym podejściu w przypływie natchnienia wezmę na tapetę Nocnego Kochanka. Na najżmudniejszych odcinkach będę nawet śpiewał pod nosem...

Dżentelmeni Zamieci, Skrzyczne w nocy to jest sztos
Dżentelmeni Zamieci, na zbiegu rozbity nos
Dżentelmeni Zamieci, izotonik, krew i pot
Dżentelmeni Zamieci, napierają całą noc

Te kilka minut nie ma znaczenia, szczególnie że sam też potrzebuję odpoczynku. Na zbiegu do bulwaru obaj przyglebiamy w odstępie mniej niż minuty. To tylko utwierdza mnie w decyzji założenia raczków na następne koło.

Odrodzenie?

Przy takim spowolnieniu realnie oceniam swoje możliwości na pięć pętli. Coraz szybszy na pewno nie będę, a do zrobienia sześciu musiałbym trzymać do końca początkowe tempo. Ogólnie czuję się słaby. Forma z życiowej drugiej połowy zeszłego roku poszła się... Po Piekle Czantorii musiałem sobie dać miesiąc bez biegania ze względu na kolana, i od tego czasu nie mogę się odbudować. Na sylwestrowym obozie w górach czułem zjazd formy, a poza nim też dużo nie trenowałem.

Po dwóch zrobionych ciurkiem pętlach daję sobie niecałe pół godziny na żarcie i picie. Rosół, pomidorówka, kluchy z mięsem i wege – szamię co się da. Cola w bidon, gorąca herbata w kieszonkowy termos. Dzięki temu od początku trzeciej rundy czuję się znacznie lepiej. Być może bieganie w jakiejś prywatnej intencji pomaga tylko biegnącemu, a może nie tylko – sam nie wiem. To nawet nie ma nic wspólnego z religią, bardziej z taką osobistą wiarą. Chciałbym, żeby nie tylko mnie pomogło.

Nawet te długie zakosy wchodzą jakoś dziwnie lekko. Kijki często chcą zostać w głębokim śniegu, ale i tak pomagają. Na górze żel i baton. Uzbrojony w raczki, strome zbiegi lecę jak przecinak – szczególnie, że na podszczytowych odcinkach robi się już miejscami zlodowaciała skorupa. Z trudnymi psychicznie wypłaszczeniami też sobie radzę szybko i trzecie koło wchodzi mi w jakieś 3h40 netto – całkiem nieźle. Czyżby jednak szóstka?


Znajdź swój sprzęt

Złudzenia pryskają jak bańka mydlana już na początku czwartego okrążenia, na które ruszyłem prawie bez zatrzymywania się – tylko uzupełniłem colę w bukłaku i przegryzłem banana. Jest pół godziny do północy, czyli nawet nie półmetek czasu, ale jedyne, na co mam siłę, to podchodzić noga za nogą. Już przestaję liczyć wyprzedzających mnie pod górę zawodników, którzy właśnie odpoczęli w bazie. Całe szczęście, że na zakosach doganiają mnie dwie dziewczyny cisnące swoje trzecie koło. Do samego szczytu trzymam się z nimi, a pogawędka pomaga przezwyciężyć monotonię podejścia.

Na wywianym wiatrem grzbiecie przez mgłę widać tylko płatki śniegu w snopie światła. Rzeczywista temperatura to kilka stopni na minusie, ale odczuwalny mróz jest z pewnością dwucyfrowy. Mimo grubych rękawic, nie pierwszy raz tej nocy tracę czucie w palcach rąk – ale to u mnie normalne. W schronisku załapuję się na parę zdjęć od wspaniałej Karoliny Krawczyk, bez której Zamieć nie byłaby Zamiecią. Nawet nie szkodzi, że wszystkie pewnie wyjdą z pełnym ryjem, bo właśnie żuję batona.

Miałem nadzieję na skorzystanie z przybytku, jednak wejście do głównej sali jest zamknięte. Na zewnątrz nie da się znaleźć osłoniętego od wiatru miejsca. Mam więc przymusową akcję na mrozie pt. „znajdź swój interes”. Byle nie pod wiatr...

Jest 2:30. Zbiegam nawrotką i czwarty raz rzucam się w dół gwizdopola. Duje jak nigdy przedtem, no może tylko jak w 2015. Wtedy też zamieć zawiewała ślady, ale teraz dodatkowo jest zupełne mleko. Zbiegam po swojemu, czyli szybko. W świetle czołówki tylko mgła i przelatujące płatki śniegu, widoczność może na trzy metry. Czasem tylko gdzieś się zjawia migająca lampka albo odblaskowa taśma. Po kilku minutach wywalam orła w śnieg nad krawędzią. Raczej bym nie chciał tam spaść. Chyba wyleciałem z trasy. Trzeba wrócić do góry, tylko nie wiem jak daleko.

Przypomina mi się mój tekst z jednej z poprzednich Zamieci... jak to szło? „Blizzard, whiteout and insanity”. Zamieć, mleko i szaleństwo... ale właśnie o to chodzi w tej zabawie.

We mgle dostrzegam, że razem ze mną w kosmos wylecieli Renata z Łukaszem – małżeństwo znane mi z sierpniowego Leśnika na Pilsku. Dziś też napieramy razem, oni wyprzedzają mnie pod górę, a ja ich na zbiegach. Podchodzę ze 20 metrów i zauważam pniaka z namalowanym znaczkiem zielonego szlaku. Kiedy ich wołam i sam ruszam w dół, z góry jak błyskawica przelatuje ktoś z czołówki. Jesteśmy w domu.

Znowu rzucam się w dół jak wariat. Jednak co nadrabiam na karkołomnym zbiegu, to tracę na wypłaszczeniu z hopkami. Łukasz i Renata mnie doganiają i stopniowo uciekają. Ten cały „zbieg” do mety to w ogóle jest jakieś człapanie w mące, przerywane tylko kilkoma stromymi i przyjemnymi odcinkami specjalnymi. Po zbiegnięciu poniżej chmur w dole widać światła Szczyrku. Na tej dolnej człapance, prawie trzykilometrowej, na szczęście doganiam moje dwie towarzyszki z podejścia, które wcześniej ode mnie opuściły schronisko. Nasz krok przypomina kaczy chód, ale przynajmniej jest wesoło.

Uciekam im na ostatnim stromym zbiegu. Pomiarową matę przekraczam o 3:46. 15h46 od startu. Nie znajdę nagle nadludzkiej siły, by w tych warunkach zmieścić dwie pętle poniżej czterech godzin każda. To nie jest „wiosenna” ubiegłoroczna Zamieć, na której pocisnąłem siedem kółek, i forma też nie ta. Warunki warunkami, ale najzwyczajniej brakuje mi mocy. Wydaje się, że na ostatnie, piąte okrążenie mam nieograniczoną ilość czasu. Czuję się jednak tak wypruty, że dużym wyzwaniem będzie samo ruszenie d*** z bazy.

Runda honorowa

Rosół. Makaron ze wszystkim. Pogadane ze współzawodnikami, którzy kończą, bo mają już dość mimo zapasu czasu. Pomidorówka. Cola. Herbata. Na przepak przebrać się w suche ciuchy, ogrzać się i jeszcze pogadać z innymi napieraczami. Banan, bakalie, ciastki, bo w końcu po to się biega, by żreć więcej ciastków. Jeszcze więcej coli. Tak schodzą dwie godziny.

W końcu trzeba się ruszyć. Bez rozkminiania, jak muł przed siebie – „zawsze iść, rozkaz który mam we krwi”. O 5:45 nad ranem piknięcie pomiarowej maty na wyjściu. Podchodzę spacerowym tempem, bo tylko na takie mam siłę. Na stromym trawersie gaszę czołówkę. Słońce długo nie może się określić, czy pokazać się między horyzontem a chmurami, aż w końcu podejmuje decyzję na nie. Na grzbiecie przed szczytem znowu chmury, wiatr i zamieć. W schronisku daję sobie kilkanaście minut odpoczynku.

Na zbiegowym gwizdopolu takie mleko, że biel śniegu zlewa się z bielą mgły. Wichura dalej urywa łeb. Ślady całkowicie zawiane. Zbiegam szybko, ale ostrożnie, by znowu nie wylecieć w kosmos. Cichnie dopiero na pierwszej krótkiej hopce.

Stromy zjazd na butach to już czysta przyjemność. Nawet wypłaszczenie wydaje się fajne, bo już czuć metę. Przywalone zmrożonym śniegiem świerki przybierają fantastyczne kształty dzwonnic, ptasich dziobów czy innych ufoludków. Z dogonioną poniżej ścianki Agą trzymamy się już razem do samej mety. Miło się nam gada, nie śpieszymy się, w końcu to już runda honorowa. Dla niej to czwarte kółko, po dwóch zrobiła sobie przerwę na spanie. Kiedy ostatni raz przekraczamy pomiarową matę, zegar pokazuje 10:14 rano.

W międzyczasie zjawia się moja polsko-belgijsko-holendersko-niemiecko-nowozelandzka ekipa. Najlepiej poszło Danielowi, który tak jak ja machnął pięć kółek. Pierwsze cztery sporo szybciej ode mnie, ale tak go wykończyły, że poszedł spać na kwaterę i dopiero rano wrócił na jeszcze jedno. Kiedy siedzimy w namiocie przy piwie, z brody wciąż zwisają mu sople. Chyba jesteśmy skazani na robienie tej samej ilości okrążeń, bo rok temu obaj mieliśmy po siedem. Świetnie poszło Marcie, która w swoim pierwszym biegu ultra, i w dodatku zimowym, na czterech pętlach pokonała 56 km i 3600 metrów w górę!

A moja wymęczona piątka? 70 km i 4500 m+ to tyle samo, co w 2015 i 2017. Taki plan minimum. 40. miejsce na 180 startujących nie przynosi wstydu. Jak wspominałem, z formą z jesieni, albo nawet z tą z poprzedniej edycji, spokojnie weszłaby szóstka, mimo najtrudniejszych w historii Zamieci warunków. Trochę niedosyt jest, ale szczytu formy nie da się trzymać cały rok. Ania i Michał z ekipą jak zawsze zapewnili niesamowitą atmosferę – dla niej tu wracam, tak jak i dla Was, wszyscy współnapieracze! Teraz czas na rozsądny trening, bo następne górskie wyzwania pewnie dopiero w czerwcu, a w kolejnych miesiącach czekają dwa najważniejsze cele.

Kamil Weinberg