Zdążyć przed rzeźnikiem. „Kocham biegać ultra”

  • Biegająca Polska i Świat

Nie sposób ukończyć zawody, kiedy jest się w pełni sił – sztuką jest ukończyć zawody kiedy nasze ciało odmówiło posłuszeństwa. To wtedy poznaje się prawdziwy hart ducha. Właśnie takiej sytuacji wraz z biegowym partnerem, Piotrem, doświadczyłem na własnej skórze w czasie kultowego już w środowisku ultrasów Biegu Rzeźnika, którego 12. edycja odbyła się w pierwszy piątek czerwca na malowniczych szlakach Bieszczadów.

Relacja Damiana Pyrkosza, Ambasadora Festiwalu Biegów

Bieg rozpoczął się o godz. 3 nad ranem w Komańczy. Z racji zakwaterowania w tej właśnie miejscowości nie musieliśmy wstawać przynajmniej półtorej godziny wcześniej aby zdążyć na autobus z Cisnej do Komańczy. Trudno było Nas – ultrasów, nie zauważyć. Wszędzie maniacy w czołówkach na głowie i obcisłych gatkach, włącznie z nami. Odliczanie, wystrzał, start i potem już tylko bieg. I tak przez ładnych kilkanaście godzin...

Po starcie jest tłoczno, nawet bardzo. Nie można biec swobodnie i cały czas trzeba się pilnować by nie zabiec komuś drogi oraz nie zgubić swojego partnera. Trzymamy się z Piotrem najpierw obok siebie, potem w zasięgu wzroku. Rozmowy, spokojne tempo biegu i nocny chłód pozytywnie nastrajają w oczekiwaniu na kolejne godziny biegu. W takich „okolicznościach przyrody” czas mija szybko.

Kiedy dobiegamy do pierwszego punku kontrolnego - na Przełęczy Żebrak (17km / 816m) już dnieje. Seria kolejnych podbiegów powoli przypomina nam po co tutaj tak naprawdę jesteśmy. Dzięki temu, że Piotr dyktuje wolniejsze od mojego tempo, nie męczę się (pewnie gdybym biegł sam już na tym etapie biegu zaczynałbym odczuwać pierwsze oznaki „zajechania”). Stromy zbieg do Cisnej jest pierwszym sprawdzianem dla naszych „czwórek”. Test zaliczony.

Cisna (32km / 565m) wita nas słoneczną pogodą i dopingującymi tłumami ludzi żądnymi widowiska, czyli maniaków biegów górskich w akcji. Wiemy, że od tej pory temperatura będzie coraz wyższa. Wybieramy depozyty z przepaku, przebieramy się, wyciągamy kijki. Smaruję się kremem do opalania (trafna decyzja). Coś jemy, pijemy, jeszcze wspólne zdjęcie i wyruszamy w drogę. Niby szybko, niby nikt się z niczym nie ociągał, ale spędziliśmy na punkcie ponad pół godziny. Kiedy wyruszamy z powrotem na trasę, mija ponad pięć godzin od rozpoczęcia biegu.

Jak do tej pory wszystko szło zgodnie z planem. Dzięki niezbyt forsownemu tempu czułem duży zapas sił, a duch walki wciąż się wiercił z niecierpliwością czekając na swoją szansę. Niestety miało się to wkrótce zmienić. W czasie podbiegu na Małe Jasło, Jasło i Ferczatą Piotr doznaje kontuzji kolana (o czym zresztą mówi mi dopiero na zbiegu z Ferczatej do Smereka). Widzę też, że nie jest w dobrej formie. W czasie odpoczynku na Jaśle mówi mi to, co ja zawsze staram się odsuwać od siebie jak najdłużej, czego sam zawsze wystrzegam się jak ognia w czasie zawodów i co zawsze oznacza w moim przypadku, że mam kryzys.

„Damian, nie chce mi się już biec.” To stwierdzenie zszokowało mnie, bo sam byłem z nastroju skrajnie przeciwnym. Udałem, że go nie słyszę (co innego mogłem zrobić?), poprosiłem kogoś, by zrobił nam zdjęcie i… pobiegliśmy dalej.

Wkrótce dociera do mnie wiadomość, że coś jest nie tak z kolanem Piotra. I nie jest to chwilowe niedomaganie. Na zbiegu do Smreka Piotr coraz częściej mówi o bólu kolana i przechodzi do chodu. Ale idziemy naprzód. Kiedy jednak zbieg łagodnieje a trasa delikatnie opada, przechodzimy do biegu i wyprzedzamy wiele par, które wcześniej nas mijały po drodze. To dodaje nam sił, szczególnie Piotrowi. Jestem pod wrażeniem Piotra, który pokonał kryzys, odrodził się a teraz znowu razem napieramy. Znowu jest przyjemnie chłodno mimo słońca w pełnej krasie.

Dobiegamy do Smreka (56km / 590m) już pełni wiary we własne siły. Zostaje ona wzmocniona przez obsługę punktu oferującego szeroki zakres delikatesów dla podniebienia. Kanapki różnego rodzaju, pyszna zupa pomidorowa, żele i wiele jeszcze innych (oprócz oczywiście wody i izotoniku) to zdecydowanie więcej niż to, do czego przywykliśmy na punktach kontrolnych tego rodzaju imprez. No i ta bardzo miła obsługa wolontariuszy. Spędzamy tu 25 minut i wybiegamy tuż przed ukończeniem dziewiatej godziny biegu. Jest dobrze, przynajmniej tak się nam wydaje.

Po opuszczeniu przepaku w Smreku czeka nas najdłuższy podbieg / podejście na całej trasie - pod szczyt Smerek (1222m). Co oznacza, że na blisko 11-kilometrowym odcinku trasa pnie się ponad 600 metrów w górę. Jak się szybko okazuje, jest to punkt krytyczny dla naszej drużyny. Kolano Piotra „rozkręciło” się na dobre i boli non-stop, uniemożliwiając mu jakikolwiek bieg. Do tego samopoczucie mojego biegowego brata jest w coraz gorsze.

Paradoksalnie przyczynił się do tego właśnie punkt odżywczy na Smreku, który wytrącił go z dobrego rytmu biegowego (po pokonaniu już jednego kryzysu) a dobre jedzenie „rozleniwiło” ciało i utrudniło bieg. To wtedy właśnie po raz pierwszy zwracamy się do innych biegaczy w prośbą o środki przeciwbólowe. Jak się później okazuje, jeszcze wiele razy taką pomoc otrzymamy, za co wszystkim współbiegaczom serdecznie dziękujemy.

Widząc ile wysiłku kosztuje Piotra utrzymanie jakiegokolwiek tempa biegu na płaskich odcinkach trasy, a chodu na podejściach i zbiegach oraz ile mu to sprawia bólu, zaczynam coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę, że stawką w naszych zawodach przestaje być wykręcenie jakiegoś tam czasu, o którym mówiliśmy przed biegiem (w okolicach 13-14 godzin), ale jest nią po prostu ukończenie biegu w limicie czasu. Aby tak się stało wiemy, że po pierwsze - musimy zdążyć na punkt Berehy Górne przed 17:00, a po drugie - musimy zdążyć na metę w Ustrzykach Górnych przed 19:00. Biorąc pod uwagę kontuzję Piotra i coraz słabsze tempo naszego biegu są to zadania bardzo ambitne.

Robiąc częste przystanki i będąc wspomaganym przez środki przeciwbólowe i przeciwzapalne uzyskane od innych uczestników biegu, udaje się nam jakoś osiągnąć Smerek. A następnie przebiec przez Połoninę Wetlińską i dotrzeć do Chatki Puchatka (1228m n.p.m.). Jesteśmy bliżej celu ale ten jest wciąż daleko. Teraz czeka nas zbieg do Berehów Górnych (760m n.p.m.).

Coraz bardziej przekonujemy się, że nasze marzenie będzie bardzo trudne do spełnienia. Kolano Piotra coraz bardziej daje mu się we znaki. Gdyby nie kijki (nad wzięciem których długo się zastanawiał przed biegiem), na których może się wesprzeć i na podejściach i zbiegach, to w ogóle nie byłby w stanie kontynuować biegu na tej trasie. Czas jest jednak nieubłagany. Coraz dłużej zajmuje nam zejście kamiennym stromym zboczem: wysokie schody w coraz większym opóźniają nasze zejście w dół, bo Piotr prostu nie może zginać nogi w kolanie (tak samo jest na podejściach).

Mimo trudności docieramy jednak do Berehów o godz. 16:35. Piotr zmraża kolano zaraz po wbiegnięciu na punkt i tuż przed jego opuszczeniem. Gościmy na punkcie tylko 6 minut uzupełniając wodę i colę. Niespodzianką jest fakt że obsługa częstują biegaczy napojem energetycznym o palącej nazwie. Mówiąc szczerze, nie mogłem uwierzyć w taką nieodpowiedzialność organizatorów. Ludziom odwodnionym i często na mocnych środkach przeciwbólowych podanie takiego eliksiru może przynieść tragiczne skutki. Tak czy inaczej, czas nagli.

Wybiegamy z punktu, by zacząć podejście na Połoninę Caryńską. Podejście to mało powiedziane. To jest prawdziwa walka Piotra z bólem i zmęczeniem, które coraz bardziej towarzyszy nam obydwu – w końcu jest to już czternasta godzina biegu. To wtedy Piotr stwierdza, że musi skończyć ten bieg bo on zawsze kończy każdy bieg, w którym startuje. I że robi to również dla mnie, bo wie, że ja mu zaufałem wybierając go na partnera i nie chce abym się na nim zawiódł. I przez niego biegu nie ukończył. To wszystko bardzo podbudowuje moje psychę, a myślę że i Piotra też. Sam fakt, że to siebie wyrzucił i usłyszał na własne uszy swoje zobowiązanie, które trzeba dotrzymać.

Calą sytuacja sprawia, że jeszcze bardziej czuję się odpowiedzialny za partnera i nasz wspólny bieg. Nie przecież mowy o ponaglaniu, nawet obliczu kończącego się limitu czasu, w sytuacji kiedy ból zaczyna dyktować coraz mocniejsze warunki.

Schody zaczynają się wtedy gdy… zaczynają się prawdziwe schody w podejściu na Połoninę Caryńską. Kiedy w końcu stajemy na chwilkę na jej szczycie owiani lodowatym wiatrem (1297m n.p.m.) naszym oczom ukazuje się tabliczka informacyjną „Ustrzyki Górne - 1 godz. 15 min.” Jest 18:15 czyli pozostało 45 minut na ukończenie biegu w limicie czasu. Powiem szczerze, że w tym momencie zwątpiłem, że nam się to uda. Wprawdzie wszystkie te informacje o czasie potrzebnym do dojścia w górach z punktu A do jakiegoś punktu B są obliczone dla piechurów. ale po pierwsze - nie wiedziałem jak duża jest różnica w tempie pokonywania trasy między nami a piechurami, a po drugie - w obecnej sytuacji byliśmy bardziej piechurami niż biegaczami.

Najgorsze jest jednak to, że zaczęło się bardzo strome zejście z Połoniny do Ustrzyk Górnych (640 m n.p.m.) i na przestrzeni ok. 5 km trasa opadała ponad 600 metrów. Dla Piotra kolana była to prawdziwa katorga, a może raczej nie bójmy się tego określenia... rzeźnia. Do tego schody, których wysokość stopni dochodziła nawet do 40-50 cm.

Nie wiem jak Piotr to zniósł, wprawdzie pomogła mu w tym kolejna dawka mocnego środka przeciwbólowego, ale przecież to on musiał sam we własnej głowie pokonać ból i zmęczenie i wykrzesać motywację, nie poddać się. Na około 3 km do mety spotykamy dziewczynę, która mówi nam, że mamy przed sobą jeszcze trochę zbiegu a to jest jego najostrzejsza faza, ale wkrótce już będzie łagodniej i końcu się zrobi się płasko. Do samej mety prowadzi asfalt - łsyszymy. Wstępuje w nas wiara, choć czasu robi się dramatycznie coraz mniej.

Jest ok. 18:30. Zbieg (a na tym etapie Piotr biegnie, choć nie wiem w jaki sposób) staje bardziej płaski, stopnie coraz rzadsze, w końcu znikają. Mijamy kolejne pary (jak się później okazuje między Berehami i Ustrzykami wyprzedzamy 15 innych zespołów!). W oddali słychać wrzawę i odgłosy z mety. Pojawia się udeptany szlak. Jeszcze kilka minut i wbiegamy na kładkę na podmokłym terenie.

Na jednym z mostków widzimy napis „Meta 500m”. Był to chyba najpiękniejsza tabliczka informacyjna w czasie całego biegu. Emocje już jakiś czas temu stały się lokomotywą napędzającą nas, ale teraz ta lokomotywa przyśpiesza czując zapach mety. 400 metrów. Wiemy już - ukończymy ten bieg, nawet gdyby przyszło nam się czołgać. 300 metrów. Tak wygląda ucieczka przed bezlitosnym rzeźnikiem. 200 metrów. Wyskakujemy na drogę. 100 metrów. Widzimy metę. Jest META! Jest radość! Jest 18:55. I choć na ochłodę dowiadujemy się od organizatorów, na mecie że medalu nie dostaniemy, bo się skończyły (!), to najważniejsze jest to, że osiągnęliśmy nasze marzenie: z przygodami, z bólem, pokonaliśmy całą trasę pełną wzlotów i upadków, kryzysów i powstań jak Feniks z popiołów.

Ukończyliśmy Rzeźnika.

Czego się nauczyłem i co dowiedziałem się w Bieszczadach?

Przede wszystkim, poznałem niesamowity hart ducha mojego biegowego partnera, Piotra, który mimo narastającego bólu i zmęczenia nie podał się i dopiął naszego celu. Piotr jesteś wielki! Miarą człowieka, ani nawet nie biegacza, nie jest jak szybko biega, ale to jak pokonuje własne słabości i jak wywiązuje się z powierzonych mu zadań. Gdy podejmowałeś się uczestnictwa w tym biegu nie sądziłeś, że zapłacisz za to taką cenę. Wielki szacunek dla Ciebie! Jesteś człowiekiem wielkiego charakteru! To ja dziękuję Ci że mogłem biec z Tobą, patrzeć się i uczyć jak nigdy nie ustawać.

Nie warto zaczynać mocno biegów, a w szczególności biegów ultra. Skromny start daje o wiele większe szanse na równomierne rozłożenie zapasów sił i zachowanie ich wtedy gdy są najbardziej potrzebne.

Kijki z czasie biegów ultra w górach są nieodzowne. Pozwalają tak jak skromny start zaoszczędzić wieeeeeele sił, by wykorzystać je na późniejszym etapach.

Bieg Rzeźnika to niesamowity bieg, nie tylko ze względu na trasę ale przede wszystkim na sposób jego przeprowadzenia, czyli współzawodnictwo w parach. Odpowiedzialność za partnera pozwala dostrzec zupełnie inne elementy rywalizacji i poznać siebie (i partnera) od innej strony.

Potwierdziło się to, że KOCHAM BIEGAĆ ULTRA!

Damian Pyrkosz, Ambasador Festiwalu Biegów