Mikołajkowy weekend w Warszawie obrodził imprezami biegowymi. Zaczęło się wczoraj w Lesie Kabackim, a dziś były do wyboru zawody na torze wyścigów konnych na Służewcu i bieg nadwiślańskimi bulwarami na Żoliborzu, organizowany przez drużynę Entre.pl. Odwiedzając stolicę zdecydowałem się na ten ostatni, by na twardej nawierzchni rozruszać nogi po wyczerpującym sezonie.
Relacja Kamila Weinberga
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, odbywały się właśnie biegi dziecięce. Biuro zawodów w Muzeum Sportu i Turystyki przywitało nas w mikołajkowym nastroju (i stroju), sami też otrzymaliśmy w pakietach stosowne nakrycia głowy. Z wywieszonej mapki poznaliśmy szczegółowy przebieg trasy.
Temperatura nieznacznie powyżej zera, pochmurno, bez deszczu - pogoda sprzyjała szybkiemu ściganiu. Moja forma, a raczej jej brak - trochę mniej. Nie robiłem szczególnych założeń czasowych, chciałem pobiec najmocniej jak się da po kilku górskich ultramaratonach tej jesieni.
Start asfaltową alejką, ciasno, ponad 600 zawodników. Sporo z nich nie tylko w czapeczkach, lecz w kompletnych mikołajowych przebraniach. Po niecałym kilometrze zawróciliśmy na bulwary. Długi odcinek po ziemnej nawierzchni, ale dobrze utwardzonej. Pierwszy km według znaczka w 4:25, drugi niewiele dłużej, a ja bez śladu zadyszki. Czyżbym leciał na życiówkę? Tajemnica wyjaśniła się na 3 km, który bez żadnego zwalniania zajął mi prawie 5 minut. Pierwsze dwa musiały być niedomierzone, a później mierniczy sobie odbił...
Tu też wypadliśmy na najładniejszy fragment trasy, prowadzący samym brzegiem Wisły. Zachował on swój urok nawet w ten szary, mglisty dzień. Poprzedził go szybki zbieg nad rzekę, a zakończyły... strome schody, którymi musieliśmy podbiec na skarpę. Później jeszcze raz zbiegliśmy na brzeg, by po nawrotce wypaść na rowerową ścieżkę wzdłuż Wisłostrady, tuż przed półmetkiem. Na nim stoper pokazał mi 23 i pół minuty.
Nie powiem, tu już byłem zmachany, ale trzymałem tempo. Na półmetku, ani nigdzie dalej, nie było punktu z wodą. W tych warunkach pogodowych specjalnie nie odczuwałem pragnienia, ale niektórym pewnie mogło brakować wodopoju. Powrót w stronę Wisły, kilka zakrętów, nawrotka o 180 stopni, biegliśmy znaną już z początku wyścigu trasą. Z tą różnicą, że do pokonania mieliśmy dodatkową nawrotkę z małą górką. Te kilometry znowu wydawały się dłuższe. Nie szkodzi, w końcu organizatorzy na swojej stronie zapowiadali dokładnie zmierzoną dychę, więc pewnie ostatni będzie krótszy...
I rzeczywiście był. Zakrzywienie czasoprzestrzeni w połączeniu z przyciąganiem mety pozwoliły mi go pokonać w cztery minuty i kilkanaście sekund i na kresce zameldowałem się z czasem 47:11 netto. Na spożycie gorącej zupy i darmowe dla zawodników zwiedzanie Muzeum Sportu i Turystyki nie pozwoliły mi obowiązki reporterskie - gdy tylko skończyłem wisieć na barierce i wypluwać płuca, potruchtałem po aparat i wróciłem na linię mety.
Według towarzyszącej mi koleżanki Asi, jak ja łodzianki, lecz częściej odwiedzającej stołeczne biegi, trasa była trudna w porównaniu z większością warszawskich zawodów. Tym bardziej cieszy mnie uzyskany czas, chociaż ponad dwie minuty gorszy od życiówki. Podobnego zdania była spotkana na trasie i później na mecie Sylwia, rodowita żoliborzanka, która jednak mimo nie najłatwiejszej trasy pobiła osobisty rekord. Jest to dobry prognostyk w jej przygotowaniach do wiosennego maratonu.
Gosia, warszawska znajoma z górskich biegów, tym razem nie wystartowała, tylko przyszła kibicować. Brała udział w poprzednich edycjach, od niej też dowiedzieliśmy się, że wtedy biegało się trzy pętle. Dla przeciwników kręcenia kółek nowa trasa jest więc zdecydowanie korzystniejsza.
Bieg miał bardzo silną obsadę. Miejsca na podium zajęli: Jakub Nowak (30:50), Piotr Parfianowicz (31:02) i Krzysztof Wasilewski (32:23) oraz Antonina Miłek (38:09), Diana Dawidziuk (39:08) i Olga Kowalska (39:22). Warto dodać, że zwycięzca, utytułowany zawodnik z bieżni, ulicy i przełajów, na 10 000m legitymuje się rekordem życiowym 29:32,78.
Kamil Weinberg